Advertisement

Dominika Żak, założycielka DeeZee: „Gdybym była facetem, szybciej doszłabym tu, gdzie jestem" [wywiad]

Autor: Monika Kurek
21-03-2022
Dominika Żak, założycielka DeeZee: „Gdybym była facetem, szybciej doszłabym tu, gdzie jestem" [wywiad]
Od nauczycielki do założycielki imperium obuwniczego. To nie opis nowego serialu na Netflixie, a historia Dominiki Żak – założycielki DeeZee, czyli jednego z pierwszych sklepów internetowych w Polsce.

Przeczytaj takze

Dominika Żak pochodzi z akademickiej rodziny i choć zawsze lubiła modę, nigdy nie wiązała z nią swojej przyszłości. Wszystko zmieniło się, gdy poszła na targi w Warszawie i sprzedała na Allegro buty, które dali jej w komis brytyjscy wystawcy. Okazało się, że był to strzał w dziesiątkę!
Początki były trudne, ale Dominika wierzyła, że e-commerce to przyszłość. Miała smykałkę do internetu, była bardzo kontaktowa i bardzo dużo pracowała. Jak ocenia swoją drogę z perspektywy czasu? Czy udało jej się wypracować idealny work-life-balance? Skąd czerpała wiedze na temat biznesu? Jaką radę dałaby młodym ludziom, którym marzy się własny biznes? Na te i inne odpowiedzi znajdziecie pytania w naszym wywiadzie!
Kiedyś byłaś nauczycielką, prawda?
Moja ścieżka kariery była zaplanowana zupełnie inaczej. Byłam pasjonatką języków obcych i chciałam być nauczycielką, bo pochodzę z nauczycielskiej rodziny. Zawsze marzyło mi się, że będę panią profesor i tak też kierowałam swoją edukacją. Skończyłam studia językowe, choć zajęło mi to 10 lat, bo przechodziłam wtedy okres buntu. Może i miałam czas na naukę, ale dużo pracowałam i imprezowałam (śmiech). Z chodzeniem na uczelnię bywało więc różnie, a na UJ nie było miejsca na wymówki. Były dwie nieobecności do wykorzystania w semestrze i jeśli ktoś przekroczył te liczbę, to był koniec. Nie mogłam przyjść i powiedzieć, że mam pracę, więc wszystko się przeciągało. Aż w końcu po 10 latach moja edukacja zakończyła się ogromnym sukcesem, bo zaproponowano mi, żebym zrobiła doktorat. No i wtedy przeprowadziłam się do Warszawy. Pisałam pracę doktorską, wykładałam na uczelni, uczyłam w liceum Fredry. Naprawdę kochałam swoją pracę i to nie było tak, że szukałam czegoś nowego, ponieważ nie podobało mi się moje ówczesne zajęcie.
Jak w takim razie wpadłaś na pomysł, żeby sprzedawać buty?
Cała Warszawa mówiła o pewnych targach branżowych, na których dużą ekspozycję miała też bielizna i produkty kobiece. Z ciekawości postanowiłam się wybrać. Jedną z atrakcji było stoisko z przepięknymi butami – złotymi, błyszczącymi, z kryształkami… Byłam w zupełnym szoku, że takie buty w ogóle są produkowane. To były zupełnie inne czasy! Mając rozmiar 35 musiałam kupować buty w sklepach dziecięcych. Spełnieniem marzeń była wycieczka do Poczdamu czy Berlina, bo w zagranicznych sklepach był większy wybór niż w Polsce. Nadal jednak był on nieporównywalnie mniejszy od asortymentu dostępnego teraz.
Wszystkie buty na wspomnianym stoisku były piękne. Podeszłam do właścicieli i wyjaśniłam, że chciałabym kupić coś na moją stopę. Usłyszałam wtedy, że to niemożliwe, bo prowadzą sprzedaż hurtową i sprzedają minimum 12 par jednego modelu. Dowiedziałam się też, że są z Anglii i przyjechali do Polski w poszukiwaniu nowych klientów. Jestem bardzo otwarta na nowe znajomości, więc spędziłam trochę czasu na tym stoisku i udało nam się złapać naprawdę dobry kontakt (śmiech). Zaoferowałam, że pokażę im Warszawę i wraz z moim chłopakiem zabraliśmy ich na clubbing po stolicy. Poznaliśmy się na tyle dobrze, że zgodzili się sprzedać mi te buty. Odpowiedziałam na to: „Dobrze, tylko jest mały problem – ja nie mam kasy” (śmiech). Na szczęście przystali na to, żebym oddała im pieniądze później i po powrocie do Anglii wysłali mi katalog. Pozwolili mi nawet wybrać dwanaście różnych par butów, więc zamówiłam wszystkie w rozmiarze 35. Trzy były super, więc zaczęłam zastanawiać się, co zrobię z pozostałymi dziewięcioma.
I co wymyśliłaś?
Chciałam oddać te pieniądze jak najszybciej, ale nie było to takie proste. Byłam nauczycielką w stolicy, a dniami i nocami dorabiałam na korepetycjach. Znajomy zaproponował, żebym spróbowała sprzedać buty na Allegro. Słyszałam o tym, ale nie była to wówczas wiedza powszechna. To były przecież początki nie tylko e-commerce, ale w ogóle internetu. Kiedy moja mama dowiedziała się, że sprzedaję coś w internecie, to siedziała i płakała (śmiech). „Miałaś wykładać na UJ, pisać doktorat. To są nasze marzenia!” – mówiła mi. Tylko, że wtedy miałam już inne marzenia i czułam, że moja przyszłość jest związana z internetem. Nie pochodzę z majętnej rodziny i moich rodziców nie było stać na to, żeby inwestować w biznes córki. Mama była nauczycielką, tata pracował w urzędzie miasta. Musiałam poradzić sobie praktycznie sama, choć rodzice oczywiście pomagali mi na miarę swoich niewielkich możliwości finansowych. Zaczęłam czytać, jak to działa, zrobiłam zdjęcia, no i wystawiłam te dziewięć par do sprzedaży online. Potem poszłam spać, bo w ramach taryfy mieliśmy internet tylko od 23 do 1 w nocy. Rano wstaję i patrzę, że tych butów nie ma. Pomyślałam sobie, że pewnie zrobiłam coś źle. Szukam, patrzę i okazuje się, że wszystko się sprzedało. Nawet udało mi się coś na tym zarobić! Odesłałam więc szybko pieniądze do Anglii i poprosiłam o przesyłkę większej liczby par butów. Tym razem zamówiłam numer 36 i znowu wszystko sprzedało się w jedną noc. Już wtedy wiedziałam, że trzeba coś z tym zrobić. Przez cały kolejny rok pracowałam na uczelni i udzielałam korepetycji, żeby mieć pieniądze na rozkręcenie mojego konta na Allegro. Konta, nie sklepu, bo do sklepu była jeszcze długa droga. To ciekawa historia, ale obecnie już raczej niemożliwa do realizacji.
Rozkręcałaś biznes w czasach, gdy internet raczkował. Czy to było coś, co zawsze przychodziło ci łatwo?
Tak naprawdę wszystko było ze sobą połączone. Na germanistyce pisałam pracę magisterską na temat wykorzystania internetu w nauce języków. To był tak nowatorski temat, że miałam problem ze znalezieniem promotora. W wielu przypadkach musiałam opierać się na założeniach, ponieważ brakowało źródeł. Sam pomysł na temat pracy magisterskiej zaczerpnęłam z mojej innej pracy. Całe studia pracowałam w wielkiej, krakowskiej księgarni językowej.. Byłam szefową działu współpracy ze studentami zagranicznymi, a jak wiadomo w Krakowie studentów nie brakuje. Poznałam w ten sposób mnóstwo ludzi, z którymi zresztą do tej pory mam kontakt. Moje życie kręciło się wokół znajomych z RPA, Norwegii, Stanów i innych zakamarków świata. Siłą rzeczy nauczyłam się angielskiego i szwedzkiego. Najważniejszą umiejętnością, jaką wtedy pozyskałam było jednak surfowanie po internecie. Ściągałam dla studentów książki z całego świata. Dzwoniłam, zamawiałam, jeździłam je odebrać. Jako pracownik księgarni mogłam korzystać z materiałów, do których nikt inny nie miał dostępu. Dzięki temu napisanie pracy zajęło mi chwilę. Korzystałam na przykład ze zbiorów biblioteki w Poczdamie. Miałam do niej dostęp dzięki miłej pani bibliotekarce, którą poznałam właśnie dzięki pracy w księgarni. To też jest ciekawe, bo kiedy pracowałam w księgarni, to nikt z moich znajomych jeszcze nie znał się na internecie. Często przychodzili i pytali czy mogą zostać po godzinach i zobaczyć, jak to działa. A ja już poruszałam się po nim płynnie. Co prawda, nie wiedziałam wtedy, że człowiek uczy się całe życie, a internet to „never ending story”.
Skąd w takim razie czerpałaś wiedzę na temat biznesu? Praktykowałaś metodę prób i błędów?
Część biznesowa była dla mnie dużym wyzwaniem. Wiedziałam, że buty to jest na pewno to, czym chce się zajmować. Dobrze radziłam sobie również w kontaktach międzyludzkich, bo kocham ludzi i zawsze byłam osobą bardzo kontaktową. Samo prowadzenie firmy natomiast było jedną z najtrudniejszych części mojego ówczesnego życia. Nikt z moich bliskich nie zajmował się biznesem. Nie miałam nikogo, kto powiedziałby mi, co mam robić, a Google dopiero raczkował. Wszystkiego uczyłam się metodą prób i błędów, a zwłaszcza błędów. Trudno porównać to do tego, co jest teraz. Przeszłam niewyobrażalnie trudną drogę, bo zaczynając nie wiedziałam absolutnie nic. Zaczęłam księgować i nagle okazało się, że jest jakiś podatek. Długo nie wiedziałam też, że jest coś takiego jak brutto i netto. To są takie rzeczy, o których teraz każdy wie. Marża, podatki, VAT, cło. Teraz wystarczy pięć minut, aby się wszystkiego dowiedzieć, podczas gdy ja nie wiedziałam nawet kogo zapytać. Kiedy mówiłam o internecie, to często patrzyli na mnie jak na „freaka”. Kiedy szłam na targi w Poznaniu, to nikt nie chciał udostępnić mi stoiska. Nie chcieli sprzedać mi butów, a pamiętajmy, że przecież i tak mogłam co najwyżej wziąć je w komis, bo nie miałam pieniędzy. Bardzo napędzało mnie to, że muszę pokonywać wiele przeciwności. Cały czas wierzyłam jednak, że e-commerce to przyszłość.
Jak wyglądał wtedy twój dzień?
Wstawałam ok. godziny 8-9 (lub 6-7, gdy pracowałam w szkole) i sprawdzałam w banku, które zamówienia zostały opłacone. Wypisywałam kwitki, pakowałam paczki, jechałam na pocztę. Sprawdzałam maile, robiłam zdjęcia, zamawiałam buty. Trwało to mniej więcej do godziny 20-21 i robiłam sobie wtedy godzinną drzemkę. Lubię drzemki, bo pomagają mi naładować baterię. Potem spędzałam noc na robieniu researchu. Może brzmi to nieco dziwnie, ale tak właśnie było i na pewno jest to jedna z rzeczy, które leżą u podstaw mojego sukcesu. Oglądałam seriale dla młodzieży, żeby zobaczyć w czym chodzą bohaterki „Plotkary” czy „Pamiętników wampirów”. Nie jestem w grupie docelowej nowej „Plotkary”, ale w przypadku oryginału rzeczywiście chciałam tak wyglądać! No więc najpierw oglądałam seriale, a potem godzinami przeglądałam zdjęcia z Just Jared, czyli amerykańskiego portalu plotkarskiego. Ściągałam sobie te zdjęcia z żółtą ramką, a następnie szukałam podobnych butów na stronach producentów angielskich. Teraz to byłoby niemożliwe, ale wtedy mój pomysł na reklamę działał bez zarzutu. Na przykład miałam zdjęcie Paris Hilton w ekstra szpilkach, znajdowałam w Anglii podobne i reklamowałam je hasłem „Kup buty jak Paris Hilton”. Wchodziłam także na portale pokroju E!, gdzie pokazywano, w co dana gwiazda jest ubrana. Spisywałam, kto był na jakiej imprezie, szukałam zdjęć i wrzucałam je potemna Allegro. Zawsze działało. A przynajmniej do momentu, gdy okazało się, że nie można tak robić (śmiech). Moje konto zostało zablokowane, pomimo tego, że byłam top sprzedawcą. Wracając do tematu, kończyłam pracę ok. czwartej, pisząc maila do mamy i opowiadając, co u mnie. I tak mijały dni…
Teraz pracujesz już trochę mniej?
Powiedzmy sobie wprost: nie doszłam jeszcze do momentu, w którym zachowywałabym idealny work-life-balance. Nadal bardzo dużo pracuję. Ja i mój były partner Paweł, który jest teraz moim wspólnikiem i dyrektorem e-commerce w DeeZee, mieliśmy wypracowany własny „tryb wakacyjny”. Rano wszyscy patrzyli na nas ze zdziwieniem, bo wstawaliśmy wcześnie i pracowaliśmy. Wczasowicze szli się opalać, a my siedzieliśmy z laptopami i słuchawkami. Potem kładliśmy telefony do sejfu i mieliśmy cały dzień na odpoczynek. To były jeszcze czasy bez social mediów. Wieczorem szliśmy na kolację i znów całą noc spędzaliśmy w pracy. To nie rożni się bardzo od tego, jak spędzam urlop teraz. Byłam ostatnio dwa tygodnie na wakacjach i nie było dnia, żebym nie pracowała. Pracuję inaczej, ale dalej pracuję. Gdybym tego nie kochała, to pewnie byłoby to problematyczne. Tak poukładałam sobie życie. Mam dziewięcioletnią córkę, która jest już do tego przyzwyczajona. Nie zna mnie innej. Teraz jest trochę inaczej, bo mam dostęp do wiedzy. Jest Google, jest też wsparcie w postaci Grupy CCC. Jest o tyle łatwiej, że współcześnie dostęp do wiedzy jest nieograniczony. Wydaje mi się, że jeśli chcesz się czegoś nauczyć, to nic nie stoi temu na przeszkodzie. Kiedyś było inaczej, bo sama zadawałam pytanie i sama szukałam na nie odpowiedzi. Pracowałam we wszystkich działach firmy - od obsługi klienta, przez pakowanie i nadawanie paczek, social media, marketing po dział kupiecki. To jest firma rodzinna i było wiele momentów, które bardzo dobrze wspominam. Na przykład, kiedy podczas świąt urządziliśmy sobie zawody w szybkim pakowaniu paczek. To bardzo miłe wspomnienia.
Rodzinna i bardzo dziewczęca. Widziałam ostatnio na waszych socjalach hasło „DeeZee girls do it better”. Stawiasz na siłę kobiet?
Zdecydowanie. DeeZee to marka kobieca – tworzona przez kobiety i dla kobiet. Ten pierwiastek kobiecy zawsze był w DeeZee bardzo ważny, a hasła mówiące o zaletach płci pięknej pojawiały się u nas na długo zanim w ogóle przyszedł nurt Girl Power. Nie zawsze jednak było to dobrze odbierane. Gdy byliśmy sponsorem Top Model, to zarzucono mi np., że nie wspieramy różnorodności. A to nie jest zgodne z prawdą. Pamiętam, że kilka lat temu zrobiliśmy specjalną sesję prezentującą kobiety w różnych rozmiarach i o różnym kolorze skóry, ale nie została ona dobrze przyjęta przez nasze klientki. Teraz świadomość tematu jest dużo większa i chcemy znów pokazać różnorodność w wydaniu DeeZee, bo przecież jesteśmy marką dla wszystkich kobiet. Pracujemy także z różnymi influencerkami i od nowego sezonu będziemy poszerzać ich grono. To są super dziewczyny i nie ma znaczenia, czy noszą rozmiar S czy L. Wszystko jedno!
A czy zespół DeeZee również składa się głównie z kobiet?
To prawda, że mamy mało panów w zespole. Nie chodzi o to, że nie chcę ich zatrudniać, ale jakoś się nie rekrutują (śmiech). Natomiast ci, którzy z nami pracują, to naprawde wspaniali ludzie. Korzystając z okazji, zapraszam do zespołu! Jeżeli chodzi o dziewczyny, to jest ogromny przekrój, ale mają jeden wspólny czynnik – bardzo lubią modę. No i każda z nas chodzi w DeeZee. Oczywiście mamy różne swoje problemy i mierzymy się z różnego rodzaju wyzwaniaami, ale robimy wszystko, aby każdy w naszym zespole czuł się dobrze. Fajnie by było, gdyby takie były klientki DeeZee – podążające za modą, pewne siebie. No właśnie, klientki. Używam tego słowa, choć wcale nie chcę go używać. W social mediach jesteśmy z tymi dziewczynami bardzo blisko i między sobą nigdy nie nazywamy ich klientkami, tylko co najwyżej „naszymi kochanymi dziewczynami”. Cały czas sprawdzam wiadomości. Budzę się w sobotę, patrzę czy nasze dziewczyny już odpowiedziały na komentarz i jeśli nie, to odpowiadam ja. Nie robimy podziałów. Jeśli klientka dobrze czuje się w DeeZee, to super i taki chyba od początku był mój zamiar. Natomiast myślę, że bycie kobietą w biznesie nigdy nie było dla mnie łatwe.
Co było dla ciebie łatwiejsze, a co trudniejsze?
Nic nie było łatwe. Kiedyś nawet nie zastanawiałam się nad ruchem girl power. Nie uważam się za feministkę. Oczywiście wierzę w prawa kobiet i wierzę, że kobieta jest siłą. Myślę jednak, że gdybym była facetem, to na pewno szybciej doszłabym tu, gdzie jestem. Jako kobieta musiałam mierzyć się z wieloma wyzwaniami i czasem czułam się lekceważona. Kilka razy zamknięto mi drzwi przed nosem. Na szczęście mam taki charakter, że nie zastanawiam się nad tym zbyt długo i po prostu robię swoje. Nie pozwalałam sobie na zwątpienie. Teraz, gdy się nad tym zastanawiam, to było to naprawdę okrutne. Nie miałam kasy, znajomości, ani doświadczenia. Byłam kobietą w męskim świecie. Kiedy później szukałam inwestora dla DeeZee, a cały proces inwestycyjny trwał dwa lata, to zawsze rozmawiałam z facetami. No, ale dałam sobie radę. Po prostu nie można się poddawać.
Masz może jakaś radę dla młodych i ambitnych, którym marzy się własny biznes?
Najważniejsze jest określenie celów. Musisz je sobie spisać. Ja bardzo długo tego nie robiłam, czego dobrym przykładem jest sytuacja z inwestorami. Na przestrzeni dwóch lat odbyłam w tej sprawie ogromną liczbę spotkań, aż w końcu kolega powiedział do mnie: „Domi, ja nie mogę już tego słuchać. Ty cały czas jeździsz na te spotkania. A kogo ty byś chciała mieć jako inwestora? Wiesz, kogo chcesz?”. Odpowiedziałam, że nie wiem. A on na to, że w jaki sposób mogę jeździć na spotkania, skoro nie wiem. Doradził mi, abym wypisała sobie na kartce 2-3 inwestorów. Zapisałam dwie nazwy i jedną z nich było CCC. Tydzień później dostałam telefon od CCC i wtedy już nie zastanawiałam się, czy szukać dalej. Teraz koncentruje się na swoim rozwoju. Cały czas staram się uczyć i rozwijać. Wspomagam się radami mentorów, czytam, słucham audiobooków. Mam wrażenie, że często błądziłam, ponieważ nie miałam spisanych celów. Nie dlatego, że robiłam coś źle, tylko dlatego, że zwyczajnie błądziłam i w efekcie wolniej dochodziłam do pewnych wniosków. Gdybym miała więc dać jakąś radę, to brzmiałaby ona: „Spisz sobie, czego naprawdę chcesz” Nie wystarczy założyć firmy. Zastanów się daczego w ogóle chcesz ją założyć i co chcesz osiągnąć za dwa, trzy lata? A potem wypisz, co musisz zrobić, żeby tam dojść. Zastanów się, co jest dla ciebie priorytetem. To jest najważniejsze. Stwórz road mapę, jak dość do swojego celu. Wyodrębnij pośrednie cele i pomyśl, jak je osiągnąć. A gdy już to zrobisz, po prostu pracuj dużo. Sprawdzaj codziennie tę listę, miej ją zawsze pod ręką. Czy to, co robisz, przybliża cię do tego celu? Wtedy nie ma opcji, musi się udać. Jeśli masz pod kontrolą, to co robisz, to po prostu musi się udać. No i musisz bardzo ciężko pracować. Codziennie, no excuses!
FacebookInstagramTikTokX
Advertisement