Advertisement

Japonia to bańka stereotypów. Za sprawą filmów przestaje nią być

17-11-2023
Japonia to bańka stereotypów. Za sprawą filmów przestaje nią być
Japonia w pojęciu przedstawicieli świata zachodniego jak żaden inny kraj została otoczona bańką stereotypów, fałszywych przeświadczeń i co gorsza – wyrobionych mniemań. Mieszkańcy Krainy Kwitnącej Wiśni jawią się niemal jako przybysze z obcej planety. Porozumienie się z nimi staje się jednak możliwe przy użyciu specjalnego słownika, który na taśmie filmowej próbują zapisać zarówno twórcy europejscy i amerykańscy, jak i japońscy.
Materiał pochodzi z najnowszego numeru K MAG 115 Między słowami 2023, tekst: Kasper Cecha-Czerwiński.
Cofnijmy się w czasie i sięgnijmy do korzeni japońskiej odrębności kulturowej. W 1635 roku siogun Iemitsu Tokugawa wprowadził „Edykt o zamknięciu kraju”. Słynny ród siogunów Tokugawa władał Japonią w latach 1603-1868 z zamku Edo. Edo to dzisiejsze Tokio. W rzeczywistości ich rządy były militarną dyktaturą, natomiast prowadzona przez nich polityka „sakoku” – zamkniętego kraju – doprowadziła do niemal całkowitej izolacji Wysp Japońskich od reszty świata. Przyczyny wprowadzenia tak drakońskiego prawa są różne, lecz w dużym stopniu wynikały z obawy przed niepohamowanym apetytem europejskich kolonizatorów. Ówczesna Japonia była wyniszczona przez długotrwałe wojny domowe toczone mniej więcej w okresie europejskiego średniowiecza. Ludność, głównie rolnicza, łatwo poddawała się więc wpływom przybyszów zza Oceanu oraz agresywnej działalności misjonarskiej europejskich mnichów. Dumny ród Tokugawów nie mógł dłużej znieść takiej sytuacji, siogunowie dostrzegli idealną okazję do zawładnięcia całym krajem. Handel prowadzono w ograniczony i ściśle kontrolowany sposób z pobliskimi Chinami i Koreą oraz Holandią, z uwagi na panujący tam protestantyzm. Na przestrzeni wieków emisariusze różnych krajów europejskich, a z czasem także Ameryki Północnej, próbowali nakłonić siogunat Tokugawów do zmiany decyzji. Nieraz odbywało się to przy użyciu gróźb i przemocy. Przełom nastąpił dopiero w 1854 roku, gdy komodor Matthew Perry, dowódca marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych, zagroził Japończykom poprzez zacumowanie siedmiu okrętów wojennych u ich wybrzeży. Wobec przeważającej siły i po długich pertraktacjach siogunat postanowił uchylić bram do Kraju Kwitnącej Wiśni na handel z Zachodem. Po wiekach izolacji Japonia była zacofaną technologicznie cywilizacją, jednak gdy tylko pojawiły się nowinki takie jak maszyna parowa, przepaść względem krajów zachodnich prędko zaczęła maleć. W stosunkowo krótkim czasie Japończycy dokonali skoku technologicznego, co zapewniło im status przodującej gospodarki w świecie. W drugiej połowie XIX wieku Europę ogarnął szał na wszystko, co japońskie – kobiece suknie o wydłużonych sylwetkach przypominały kimona, zaś salonik każdej liczącej się francuskiej kokoty utrzymany był w japońskim stylu, co z namiętnością opisuje Marcel Proust w epopei o straconym czasie. Także impresjoniści czerpali palety barw z grafik z Dalekiego Wschodu. Jednocześnie Japończycy pozostawali przywiązani do swoich odwiecznych zwyczajów.
Przyjmując globalistyczne tendencje do spłycania wszystkiego, obecnie patrzymy na Japonię przez okulary w kolorze kwitnącej wiśni, popijamy iced matcha latte i uśmiechamy się do kotka maneki-neko, który pociesznie macha łapką ze sklepowych wystaw. Nie zdajemy sobie sprawy, że może to być gest pożegnania, gdyż groźba katastrofy od zawsze wisi nad krajem, którego krajobraz zdominowany jest przez czynny wulkan – słynną górę Fuji. Japońskie wyspy znajdują się na styku czterech płyt kontynentalnych i choć trzymane w palcach przez ich mieszkańców pałeczki z kawałkiem sushi nawet nie drgną w czasie wstrząsów ziemi, które gdzie indziej wywołałyby powszechną panikę, to według niektórych teorii geologicznych całkowite pochłonięcie japońskich wysp przez ocean jest możliwe. Taką wizję w 1973 roku opisał Sakyo Komatsu w książce science fiction „Zatonięcie Japonii”. Powieść stanowi idealny scenariusz do filmu katastroficznego pełnego efektów specjalnych. Dramatyczna historia nie tylko opisuje zmagania z naturą i walkę o przetrwanie bohaterów, lecz także porusza istotną kwestię polityczną i społeczną – co zrobić z narodem, który pozostaje bez własnej ziemi? Temat niezwykle aktualny w obliczu katastrofy klimatycznej i wielkich migracji, jakie spowoduje. Ekranizacja książki Komatsu powstała jeszcze w 1973 roku. Japoński film „Zagłada Japonii” porusza głównie kwestie humanitarne, nie skupiając się na odtwarzaniu scen katastrofy. Widocznie reżyserzy – Amerykanin Andrew Meyer i Japończyk Shirō Moritani – woleli pozostawić zmagania ze spektakularnymi efektami specjalnymi twórcom filmów o Godzilli. Bardzo luźną adaptację książki wypuścił Netflix w postaci serialu anime „Japan Sinks. 2020”, umiejscawiając historię współcześnie.
Jeśli mówimy o sztuce filmowej, bez wątpienia w świadomości zbiorowej spiżowymi literami zapisały się tytuły dzieł Akira Kurosawy. Reżyser słynie głównie z epickich obrazów o samurajach, tak jak Henryk Sinkiewicz z powieści o polskim rycerstwie. To analogia o tyle trafna, że początki okresu Edo, gdy kultura samurajów przeżywała rozkwit, przypadają mniej więcej na czas szwedzkich najazdów na Rzeczpospolitą Obojga Narodów.
W opinii wielu młodych Japonek i Japończyków Kurosawa – głównie przez pryzmat jego filmów historycznych – obecnie zajmuje podobny status co Sienkiewicz u polskich maturzystów i maturzystek. Problem z Kurosawą jest jednak o tyle szerszy, że w przeciwieństwie do autora „Potopu” Japończyk zdobył międzynarodowy rozgłos i uznanie, przyjmując w oczach świata tytuł kulturowego „attaché” Japonii, zaś jego filmy wywarły ogromny wpływ na kinematografię amerykańską. Z kolei japońska krytyka wobec Kurosawy dotyczy jego rzekomego schlebiania gustom widzów zachodnich właśnie. Patrząc jednak z naszej perspektywy, można powiedzieć, że Kurosawa stworzył swoisty słownik „Japonia – Świat. Świat – Japonia”, dzięki któremu odległe wyspy stały się bardziej zrozumiałe i zaprzestano „tłumaczenia” ich jedynie przez pryzmat postkolonialnego folkloru. W rzeczywistości żaden słownik nie wyczerpie w pełni języka kodów kulturowych danego narodu. Każdy słownik wyrazów obcych powstaje na płaszczyźnie wzajemnej zgody i konsensusu co do znaczenia zawartych w nim pojęć. Podobnie jest z filmami Kurosawy, co przyniosło twórcy popularność.
Nie bez powodu sięgał do korzeni zachodniej literatury, transponując na grunt japoński sztuki Szekspira. Wiedział, że dramaty te nie są wyabstrahowanym z historii wymysłem epoki elżbietańskiej, lecz czerpią ze źródeł płynących z teatru antycznej Grecji, a więc rdzenia kultury europejskiej. W ten sposób „Tron we krwi” (1957) powstał na bazie „Makbeta”, „Ran” (1985) został zainspirowany szalonym, a może sprytnym „Królem Learem”, natomiast „Zły śpi spokojnie” (1960) opowiada o relacjach rodziny i władzy, tak jak „Hamlet”. Inne filmy Kurosawy, chociażby „Rashōmon” (1950) i „Siedmiu Samurajów” (1954), ukształtowały wyobrażenia kilku pokoleń o Japonii czasów feudalnych i z okresu Edo, a także o walkach samurajów. Twórczość filmowa Kurosawy rozciąga się na przestrzeni połowy wieku. W tym czasie autor stworzył dziesiątki filmów w różnych gatunkach: od komedii po historyczne dramaty.
Kurosawa doskonale zdawał sobie sprawę z przemijalności czasu – Japonia zmieniała się w jego oczach, twórca widział, jak kraj podnosi się po tragedii w Hiroszimie i Nagasaki, jak rośnie w siłę gospodarczą i militarną. Nie mógł mieć za złe młodym Japonkom i Japończykom, że chłoną kulturę amerykańską w czasie powojennego boomu gospodarczego. W bardzo późnym filmie „Sierpniowa rapsodia” z 1991 roku Kurosawa ukazuje trzy pokolenia rodziny pani Kane. Wiekowa staruszka jest „hibakusha”, czyli osobą, która przetrwała dramat Hiroszimy i Nagasaki. W katastrofie straciła męża, lecz jej dzieci przeżyły i doczekała się czwórki wnuków. Jej dzieci reprezentują powojenne pokolenie, chcą zarabiać pieniądze, robić karierę i upatrują nadziei ze strony krewnych w Stanach. Co innego nieświadome jeszcze wnuki, z których najstarszy ma kilkanaście lat. Młodzi spędzają z babcią lato i poznają lepiej historię rodziny, odwiedzają Nagasaki oraz miejsce, gdzie zginął ich dziadek. Zaczynają rozumieć panią Kane, która pozostaje emocjonalnie przywiązana do wiejskiego domu na wyspie Kiusiu. Niespodziewanie bohaterkę odwiedza wychowany na Hawajach bratanek Clark, grany przez znanego amerykańskiego aktora Richarda Gere’a. Clark stara się zgłębić kulturę przodków i zrozumieć ciotkę. Ostatnia scena to jeden z najbardziej wymownych i poruszających obrazów w historii filmu: pani Kane zmierza w kierunku rozszalałej burzy, wichura porywa jej parasol, lecz pomimo wysiłku kobieta prze niemal z lekkością i przebijającym na twarzy uśmiechem. Jest jak tęcza pod burzową chmurą. Wnuki próbują ją dogonić, lecz nie dają rady wiatrowi i się przewracają. Dla pani Kane to kolejne spotkanie z katastrofą, ostateczna rozgrywka i zjednoczenie się z przeznaczeniem.
Sztuka nie powstaje w próżni i choć niektóre nowatorskie dzieła są wynikiem olśnienia, to kreacja zazwyczaj jest sumą wpływów, a nawet wprost zapożyczeń i transpozycji. Nic dziwnego, że Kurosawę oczarowała literatura Szekspira i wziął ją za kanwę swoich filmów. Mało znany jest jednak fakt, że niektóre jego dzieła stanowią prototyp dla wielu znanych produkcji amerykańskich. Niektórzy fani „Gwiezdnych Wojen” mogą być zaskoczeni, że inspirację dla księżniczki Lei stanowiła jej japońska „siostra”. Film przygodowy „Ukryta forteca” z 1958 roku opowiada o młodej arystokratce, która pod eskortą dwóch zabawnych wieśniaków oraz generała przewozi ładunek złota przez terytorium wroga. George Lucas zastąpił dość nieprzyjemnych i chciwych wieśniaków z pierwowzoru pociesznymi robotami R2D2 i C3PO. Zresztą Lucas i Kurosawa przyjaźnili się, a długoletniego i ulubionego aktora Kurosawy, Toshiro Mifune, podobno rozważano do roli Obi-Wana Kenobiego.
Z kolei Quentin Tarantino, myśląc o filmie „Kill Bill”, niewątpliwie był pod wpływem japońskiej „Lady Snowblood” w reżyserii Toshii Fujity z 1973 roku. Oba filmy opowiadają o zemście, a historie i motywy bohaterek są podobne. Tarantino część akcji osadził w Tokio i co więcej – w momencie śmierci O-Ren, granej przez Lucy Liu, słyszymy piosenkę „The Flower of Carnage” wprost z japońskiego filmu. Piosenkę tę zresztą śpiewa Meiko Kaji, która w oryginale zagrała Lady Snowblood. Nie jest natomiast tajemnicą, że przy tworzeniu „Matrixa” siostry Wachowskie inspirowały się mangą „Ghost in the Shell” z 1995 roku.
Sofia Coppola, kręcąc w 2003 roku film „Między słowami” na ulicach Tokio, chowała się przed patrolami policji. Było to o tyle łatwiejsze, że postanowiła pozostać w Japonii jedynie z ograniczoną ekipą techniczną i aktorską. Film stanowi impresję z jej wspomnień, kiedy jako dwudziestokilkulatka odwiedzała Tokio i parała się dorywczą pracą w modzie oraz fotografii. Towarzyszył jej stan zagubienia i samotności w świecie, którego nie rozumiała, tak samo jak bohaterce filmu, Charlotte, zagranej przez niespełna dwudziestoletnią wówczas Scarlett Johansson. Charlotte przyleciała do miasta z mężem, młodym obiecującym fotografem bez reszty pochłoniętym nowym projektem. Sama dopiero skończyła studia filozoficzne. Snując się bez celu po tłocznych ulicach Tokio, stara się odnaleźć chwile spokoju i obserwuje rozświetlone miasto z perspektywy okien hotelu Park Hyatt – tego samego, w którym Coppola zatrzymała się kilka lat wcześniej.
W przeciwieństwie do komodora Perry’ego męski protagonista „Między słowami”, Bob, niekoniecznie chce być w Japonii. Już od momentu wylądowania na tokijskim lotnisku czuje się nieswojo. Zwraca uwagę z powodu sławy, jaką przyniosły mu filmy, w których wystąpił, wyróżnia go także wzrost – mężczyzna jest zdecydowanie wyższy od przeciętnych przechodniów. Blask jego kariery aktorskiej nosi już delikatne znamiona patyny, a przerzedzone włosy przyprószyła siwizna. Wysłany do Tokio Bob ma wystąpić w przynoszącej duży profit reklamie whisky produkowanej przez japoński koncern. Doświadcza też wszelkich znamion kryzysu wieku średniego. Kiedy siedząc nad szklaneczką nieśmiertelnej whisky, spotyka w barze Charlotte, przyznaje się nawet do myśli o kupieniu porsche. Już od pierwszej wymiany zdawkowych zdań i spojrzeń między Charlotte a Bobem nawiązuje się porozumienie osób zagubionych w chmurze jet lagowego oniryzmu. Piszą własny słownik składający się z niewielu słów oraz dużej dawki subtelnego humoru. Bezsenność, z którą oboje się zmagają, powoduje, że są jak na lekkim haju, niby za cienką zasłoną, lecz z drugiej strony sensorycznie nadzy. Dźwięki i światła stają się ostre i przytłaczające, wszystko pędzi w tempie przyprawiającym o zawrót głowy. Azylem bohaterów są przytulne wnętrza hotelowego baru.
Komedia romantyczna Sofii Coppoli nie tyle wykracza poza typowe cechy gatunku, co raczej ich nie dopełnia. To romans bez erotycznej konsumpcji, dramatycznych rozstań i powrotów, bez łez i wewnętrznych walk. Wątek snuje się powoli, tak jak bez celu wirują bohaterowie filmu. Ich romans jest niczym filozofia zen.
„Między słowami” zdobyło ogromną popularność, a duet Scarlett Johansson i Bill Murray zyskał przychylne oceny krytyków. Dziś tytuł ociera się o kultowość i stanowi materiał dla viralowych screenshotów, jednak nie wszyscy pozytywnie przyjęli drugi pełnometrażowy film córki Francisa Forda Coppoli. Niektórzy krytycy, zwłaszcza japońscy, zarzucają mu obranie typowo zachodniej optyki orientalizującej rdzennych bohaterów. Uważają, że Japończyków przedstawiono jako osoby wrzaskliwe, przerysowane, a czasem nawet głupie, z kolei kobiety rzekomo powinny być bierne i traktowane w sposób instrumentalny. Ekspresyjność japońską ukazano w sposób ocierający o komizm. Czasem wprost, jak w scenie z panią do towarzystwa rodem z sytuacyjnych sztuk Moliera, gdzie dźwignię zdarzeń stanowi zwyczajne qui pro quo. Taka teatralizacja wydaje się zabiegiem celowym, podkreślającym niemożność porozumienia. Bo jak zrozumieć Japonię? Kulturę tak inną, o zupełnie inaczej ukształtowanych tradycjach, pojęciach, nawet bez konwencjonalnego alfabetu. Zachodni sposób dyskursu chce narzucić się sam, jednak w zderzeniu z imaginarium zupełnie obcym zawodzi i staje się karykaturą. Bo czy Charlotte i Bob nie przeglądają się w krzywym zwierciadle własnych lęków, aspiracji i oczekiwań wynikających z zachodnich norm – bycie dobrą żoną i mężem, spełnienie zawodowe i wieczna satysfakcja z życia? Ich normalność staje się wypaczona, przez co w taki sam sposób odbierają świat wokół. Reżyserka odpiera zarzuty, mówiąc, że jeśli wszystko jest oparte na prawdzie, można się pośmiać i czerpać zabawę z tego, co widzimy, a przy tym nieustająco szanować daną kulturę. Z tłumaczeniami jest tak, że niektóre wyrazy i pojęcia same łączą się ze swoimi odpowiednikami w innym języku, jednak część pozostaje nieprzetłumaczalna i tylko nasza wyobraźnia, wyczucie oraz intuicja podpowiadają nam właściwe znaczenie.
Kto by się spodziewał, że bomba atomowa szykowana z takim wysiłkiem w Los Alamos przez zespół profesora Juliusa Roberta Oppenheimera, zamiast zostać zrzucona na nazistowski Berlin, zniszczy Hiroszimę i Nagasaki. Z pewnością nie mógł tego przewidzieć kierownik Projektu Manhattan, którego losy opowiada kinowy blockbuster „Oppenheimer”. Sześćdziesiąt cztery lata przed premierą dramatu Christophera Nolana powstał film „Hiroszima, moja miłość” autorstwa Alaina Resnaisa według scenariusza poczytnej francuskiej pisarki Marguerite Duras. Film teraz niemal legendarny, w swoim czasie wyznaczał kierunki, jakimi będzie podążać Francuska Nowa Fala. Emmanuelle Riva gra w nim bezimienną aktorkę, która zostaje zaangażowana w produkcję filmu o tragedii Hiroszimy i Nagasaki. W przerwach między zdjęciami niczym zwyczajna turystka zwiedza muzea i pomniki upamiętniające zagładę. Ogląda zdjęcia i filmy dokumentalne pokazujące zniszczone miasta oraz ludzi, którzy przetrwali – otępiałych w szoku, pokrytych pyłem, z poparzoną skórą i spalonymi włosami. Po tych, którzy zginęli, pozostały jedynie charakterystyczne cienie odbite na murach i chodnikach.
To miał być przypadkowy romans bez kontynuacji, „one night stand” dwojga samotnych ludzi, powiedzielibyśmy dzisiaj. Trochę jak u Coppoli, z tym że ona jest Francuzką, a on Japończykiem. On walczył na froncie daleko od domu, gdy atomowy kataklizm pochłonął całą jego rodzinę, ona to młoda dziewczyna z francuskiej prowincji. W Nevers nad szerokimi rozlewiskami Loary wydarzył się romans, który pozostał ukrytym wspomnieniem, lecz pod wpływem namiętności powrócił. To opowieść w rodzaju „sypiając z wrogiem”. Ona (przez cały film nie pada jej imię) zakochała się w młodym niemieckim żołnierzu. Była przy jego śmierci, kiedy padł od kuli podczas walk o wyzwolenie Francji. Od tej pory nosiła piętno zdrajczyni – w społecznym rytuale zemsty i oczyszczania z traumy ogolono jej głowę, a rodzina, wstydząc się przez wiele miesięcy, trzymała ją pod zamknięciem, niekiedy w piwnicy. W końcu kazano jej udać się nocą na rowerze do Paryża i nigdy nie wracać. Wspomnienia bohaterki odżyły, a wraz z nimi pragnienie miłości, pod wpływem poznanego w kawiarni mężczyzny.
Obrazy w filmie Resnais niczym palimpsest nakładają się na siebie, a wątki niczym tematy skomplikowanej fugi Bacha wynikają z siebie. Resnais wcześniej nagrał film dokumentalny o Holokauście. Udając się do Japonii, nie chciał stworzyć podobnego, dlatego zdecydował się na konwencję romansu, w którym tak różne doświadczenia traumy znajdują wspólny język. U niej to tragedia osobista znajdująca odzwierciedlenie u wielu kobiet nie tylko we Francji, ale również innych krajach, choćby w Polsce. U niego to cierpienie całego narodu. Dlatego w ostatniej scenie filmu kochankowie nazywają się imionami Nevers i Hiroshima.
Japonia jest jak osoba o niezwykle silnym i złożonym charakterze, którą trudno zrozumieć, a co dopiero opisać. Wymyka się z granic taśmy filmowej, dlatego ani Coppola, ani Kurosawa czy inni twórcy nie starali się jej okiełznać, bo wiedzieli, że i tak będzie silniejsza. Mogli stworzyć jedynie słownik pojęć i symboli: jednych tłumaczonych wprost i odnoszących się do kulturowych powszechników, innych rozumianych poprzez indywidualne doświadczenie i jeszcze kolejnych, zupełnie nieprzetłumaczalnych.
FacebookInstagramTikTokX
Advertisement