Tokijskie Opowieści, kreśląca topografię największego miasta świata na przestrzeni sześciu dekad.
Portret: Stanley Kwan, przybliżający kluczową figurę dla hongkońskiego kina queerowego i historii kobiet, najdelikatniejszego z nowofalowców Pachnącego Portu
Focus: Środowisko, będąca nieoczywistym spojrzeniem na relacje z otaczającym światem natury; a także pokazy odrestaurowanej klasyki jako szansa na poznanie arcydzieł, które się nie zestarzały.
Festiwal trwa jeszcze do 1 grudnia w wersji online na piecsmakow.pl, ale po wykupieniu dostępu na obejrzenie filmu mamy 48 godzin, co oznacza, że film wykupiony 1 grudnia można obejrzeć do 3 grudnia. My w tym roku skupiliśmy się na sekcji Tokijskie Opowieści:
„Love & Pop”, reż. Hideaki Anno
To film, który pod wieloma względami przypomina słynne „Kids” Larry’ego Clarka w wersji japońskiej. Lata 90. w Tokio, quasi dokumentalny charakter i naturszczyki przed kamerą. Do tego szybki montaż kojarzący się z filmami skateboardowymi końcówki wieku. Bohaterkami „Love & Pop” jest grupa licealistek, które dorabiają w komercyjnej dzielnicy Shibuya, umawiając się na tzw. enjo kōsai, płatne randki z mężczyznami w średnim wieku. Raz chodzi o zwykłe towarzystwo podczas lunchu, kiedy indziej o wspólną rozrywkę, karaoke i rozluźnienie. Ciekawy jest jednak sposób prowadzenia widza przez historię, stanowiący coś w rodzaju dziennika wideo, dzięki czemu niejako wchodzimy w buty dziewczyn. Ten zabieg łączy zresztą ówczesną dekadę ze współczesnością, z dokumentowaniem wszystkiego i publikowaniem w social mediach. Brzmi znajomo? W „Love & Pop” jesteśmy takimi samymi voyeurystami, jak dziś, podglądamy bohaterów, ich reakcje i wybuchy. To dodatkowo potęguje wrażenie oblepienia przez miejsce pełną fetyszystów i samotników rozpaczliwie szukających kontaktu. Jednocześnie obserwujemy drugą stronę medalu: nastolatki wciąż są nastolatkami, prowadzą pierwsze rozmowy o seksie, wygłupiają się, wsadzają dłonie do ksero dla zabawy i starają się zatrzymać ostatnie chwile beztroski. Są niesamowicie świadome sytuacji społecznej, w której się znajdują, rozpoznają rzeczywistość i swoje granice. Film zdaje się być pokłosiem dekady kryzysu lat 90., kiedy poza ekonomiczną zapaścią mieszkańcy Tokio odczuwają pogłębiające się znieczulenie w sferze społecznej, lecz można go z powodzeniem rozpatrywać także w kategoriach uniwersalnych dla całego świata.
„Dmuchana lala”, reż. Hirokazu Koreeda
Czy film o dmuchanej lalce może sprawić, że masz ochotę przewartościować całe swoje życie? Tak, jeśli za kamerą stoi Hirokazu Koreeda. Tytułowa dmuchana lalka o imieniu Nozomi to własność Hideo, samotnego gościa w średnim wieku. Kiedy Hideo wychodzi do pracy, Nozomi ożywa i wyrusza na ulice Tokio. Uczy się bycia człowiekiem oraz tego, jak działają ludzie. Przechadza się ulicami metropolii, obserwując ich w terenie i zadając pytania. Jest jak dziecko - wiecznie zdumiona, zaskoczona i zachwycona. Jest w niej też łagodność, która u większości ludzi wyparowuje wraz z wiekiem.
Nozomi próbuje zrozumieć, co sprawiło, że obudziło się w niej serce. Skąd się wzięła? Co czyni człowieka człowiekiem? Odpowiedzi szuka m.in. w wypożyczalni DVD, w której pracuje, albo pracowni swojego stwórcy. Nie wszystkie są jednak zadowalające. Koreeda snuje narrację niespiesznie, cała historia została utrzymana na granicy jawy i snu. Przebłyski nadziei pojawiają się tutaj równie często, co okrutne, złośliwe chichoty losu. Samą historię Nozomi można natomiast potraktować trochę jak metaforę kobiecego losu w patriarchalnym świecie.
Nie bez znaczenia jest czas akcji. Reżyser kreśli portret tokijskiego społeczeństwa dekadę po kryzysie gospodarczym i na chwilę przed przed katastrofą w Fukushimie – w momencie, gdy z japońskiego narodu zdaje się uchodzić powietrze niezbędne do życia. W filmie nie brakuje twistów, które zręcznie mieszają się z uniwersalnymi spostrzeżeniami na temat natury ludzkiej. To przypomnienie, że z ciemności zawsze wyłania się błysk światła, a nad jasnością zawsze wisi cień mroku. Pozostaje więc tylko jedno: carpe diem!
„Tokyo Pop”, reż. Fran Rubel Kuzui
Lata 80. Amerykański dream, ale to Japonia. Młoda aspirująca piosenkarka Wendy wyjeżdża do Tokio, by zrobić karierę. Nie zna języka, nie wie, o co chodzi, ma za to zapał i duże aspiracje. Szybko wpada w nurt miasta. Tokio, również będące bohaterem filmu, pulsuje energią. Jest neonowe, marzycielskie, pełne sprzeczności. Z jednej strony wydaje się, że wszystko w nim jest możliwe – miasto przechodzi fazę fascynacji Zachodem. Z drugiej strony Wendy na każdym kroku napotyka kolejne przeciwności losu. To ona jest naszą przewodniczką i to z nią poznajemy miasto, ludzi.
Wendy nie jest typową protagonistką. Bywa głośna, krzykliwa i irytująca, ale jednocześnie urocza i charyzmatyczna. Pewnego wieczoru jej drogę przecina młody muzyk i choć ich znajomość rozpoczyna się od nieporozumienia, w końcu udaje im się znaleźć wspólny język. Ale czy na pewno? Choć bardzo ich do siebie ciągnie, co jakiś czas na jaw wychodzą różnice kulturowe. Zwłaszcza że Wendy ma alergię na hasła „Nie da się” oraz „Tak się tego tutaj nie robi”, podczas gdy w Japonii wszyscy wiedzą, że nie należy wychodzić przed szereg.
Choć na pierwszy rzut oka „Tokyo Pop” to słodko-gorzka historia o miłości i marzeniach, reżyserka Fran Rubel Kuzui kreśli zniuansowany portret tokijskiego społeczeństwa lat 80. Czy sukces na nie swoich zasadach to dalej sukces? Czy da się całkowicie pokonać bariery kulturowe? Kiedy myślę o „Tokyo Pop”, kojarzy mi się cytat z filmu „Poprzednie życie” w reżyserii Cecile Song: „Śnisz w języku, którego nie rozumiem. To tak, jakby było w twoim wnętrzu miejsce, do którego nie mogę pójść”, mówi Arthur do swojej żony. Film „Tokyo Pop”, oprócz solidnej dawki refleksji funduje nam również energetyczny soundtrack. Może bohaterowie nie zawsze potrafią dogadać się po polsku czy japońsku, ale potrafią dogadać się językiem muzyki.
„Tokyo Fist”, reż. Shin’ya Tsukamoto
Shin’ya Tsukamoto to jeden z najważniejszych japońskich twórców powojennych, autor przełomowego „Tetsuo – człowiek z żelaza” (1989). Jeśli chcielibyśmy go porównać do bardziej „mainstreamowych” nazwisk, na myśl przychodzą David Lynch i David Cronenberg. Horrory, body horrory, psychodelie, rozmaite makabreski i cyberpunk obecnie przeżywają niesamowity rozkwit wśród światowej publiczności, dlatego być może to idealny moment na powrót do „Tokyo Fist” z 1995 roku. To też tytuł, który przyniósł reżyserowi ogólnokrajowe uznanie w swojej ojczyźnie, czego jednym z powodów z pewnością jest czas, w którym powstał. W latach 90. Japonia stała w obliczu kryzysu gospodarczego, który przyniósł nieodzowne zmiany społeczne, również dla postrzegania męskości i kobiecości. Tsuda (w tej roli sam Tsukamoto) jest typowym salarymanem – zawsze w garniturze i w pośpiechu. Swoją codzienność podporządkowuje zawodowym obowiązkom, każdego dnia odkładając na później życie pełnią życia. Iskry nie wykrzesa z niego nawet czekająca w domu partnerka, Hizuru. Tymczasem interesuje się nią jego kumpel z czasów szkolnych, Kojima – apatyczny bokser, przeciwieństwo Tsudy, silniejszy i na każdym kroku emanujący męskością, którego trzon opiera się na fizyczności. Katalizatorem obu bohaterów jest właśnie Hizuru, pragnąca wyrwać się z zaklętego kręgu i porzucić życie marionetki w rękach męża, który postrzega ją w czysto stereotypowy sposób. Jednocześnie nie może wyzbyć się frustracji w taki sam sposób, jak Kojima, ponieważ w latach 90. boks dla kobiet w Japonii był zakazany. Wszędzie tylko granice i zakazy. Mimo wszystko w końcu, aby spróbować czegoś innego, wiąże się z Kojimą, lecz jego zewnętrzny wizerunek twardziela nijak się ma do wiotkiego wnętrza. Co tak naprawdę świadczy więc o sile człowieka? „Tokyo Fist” to też ciekawa obserwacja socjologiczna – Japończycy, tak inni kulturowo od nas, mierzą się z bardzo podobnymi problemami i myśleniem stereotypowym, z którym wciąż walczymy.