Advertisement

Kasia Lins: „Kiedy artyści zaczynają się autocenzurować, przestają być artystami” [WYWIAD]

Autor: Monika Kurek
12-11-2023
Kasia Lins: „Kiedy artyści zaczynają się autocenzurować, przestają być artystami” [WYWIAD]
Zamieniła liturgiczne szaty na giwery.
Od wydania „Mojej winy” minęły trzy lata. Album przyniósł jej Nagrodę Artystyczną Miasta Torunia im. Grzegorza Ciechanowskiego, nominację do Fryderyków i do nagrody Olśnienia Onetu. „Moja wina” bazuje na koncepcji starcia sacrum i profanum, wykorzystując odwołania religijne, liturgiczne czy obrządkowe. Fani pokochali Kasię za religijną estetykę i niecodzienne wybory artystyczne. Co zatem artystka zaserwowała nam tym razem?
W pierwszej zapowiedzi trzeciego krążka „OMEN” ona i Szczyl wcielili się w zabójczą parę, zostawiającą za sobą morze trupów. Tym razem Kasia Lins snuje morderczą historię, która stoi kryminalnymi zagadkami i mitologicznymi odniesieniami. Album porywa od pierwszej minuty, co docenił serwis Spotify, wybierając ją na październikową polską ambasadorkę programu EQUAL. Obecnie materiał można usłyszeć na żywo w ramach „Zabójczej trasy”. Przed nami wciąż występy w Gdańsku, Białymstoku, Lublinie, Warszawie, Łodzi czy Poznaniu. Z okazji premiery nowego wydawnictwa pogadaliśmy z Kasią o zainteresowaniu true crime, poprawności politycznej, cancel culture i pociągu do religii.

„Miłość i śmierć leżą u podstaw całej kultury”

Przed rozmową z tobą zapisałam sobie cytat z pierwszego utworu na płycie: „Mogłam cię zjeść, jak Dahmer swe ofiary”.
To prawdopodobnie najbardziej dosadne zdanie z tej płyty (śmiech). W zeszłym roku miałam silną jazdę na seriale kryminalne. Nie potrafiłam przestać ich oglądać. Jakoś pod koniec tego kilkutygodniowego maratonu obejrzałam „Dahmera”, więc fragment „Mogłam cię zjeść, jak Dahmer swe ofiary” można uznać za zwieńczenie moich kryminalnych fascynacji. Pisałam wtedy bardzo dużo piosenek, także siłą rzeczy musiało to znaleźć ujście w tekstach. Ostatecznie to właśnie ta symbolika nadała charakter całej opowieści, więc chyba mogę dziś uznać, że to nie był czas stracony.
Co oglądałaś?
Wszystkie skandynawskie. Próbowałam innych, ale żaden nie miał do nich startu. Szczególnie zapadł mi w pamięć serial „Pułapka”, bo nie dało się uniknąć skojarzeń z bohaterami i nastrojem „Twin Peaks”. Jest tam aura jakiegoś dziwactwa i melancholii, a to zawsze pociąga mnie najsilniej. I w sztuce i w życiu. Wspaniała rzecz. Może kiedyś do niego wrócę.
Historia przedstawiona w klipie do „Po trupach do Ciebie” budzi skojarzenia z tytułami takimi jak „Bonnie i Clyde” czy „Urodzeni mordercy”. Jest w nas jakaś taka fascynacja miłością i śmiercią. Jak myślisz, skąd to się bierze?
Nie chce psychologizować, bo pewnie jest na to jakieś naukowe wyjaśnienie. Wydaje mi się, że może to ta obcość, niecodzienność. W końcu zdecydowana większość z nas nie ma z kryminalnym światem wiele wspólnego. Do tego dramatyczna relacja miłosna w jakiejkolwiek opowieści to chyba najbardziej sprawdzona figura w historii ludzkości. To i ja z niej korzystam. Miłość i śmierć leżą u podstaw całej kultury. Wszystko, co powstaje, to tak naprawdę wariacja na temat tych dwóch zjawisk. W „Po trupach do Ciebie” zdecydowałam się podejść do tematu dość komiksowo, traktując tekst bardzo dosłownie. O ile true crime było punktem wyjścia, narrację zdominowało kino akcji, które samo w sobie jako gatunek jest średnio poważne i przerysowane.
Jak odnalazłaś się w roli femme fatale?
Świetnie, mimo że w życiu prywatnym nigdy nie czułam się famme fatale. To troche pretensjonalna figura. Długo przygotowywaliśmy ten klip. Były ćwiczenia choreograficzne i zajęcia na strzelnicy. Jak poszłam na strzelnicę po raz pierwszy, byłam przerażona hałasem, bronią, siłą odrzutu. Obawiałam się, że nie dam rady tego zrobić. Z każdym kolejnym strzałem czułam się pewniej. Pokonałam w ten sposób wiele swoich barier. Nigdy wcześniej nie pokazałam mojej postaci jako sprawczej, biorącej spraw w swoje ręce bohaterki, choć historia tego tekstu jest zgoła inna. To jednak ona ratuje faceta, a nie on ją, jak przyzwyczaiły nas do tego filmowe scenariusze. Lubię ten emancypacyjny akcent. Poza tym do tej pory miałam problem z klipami fabularnymi, bo odwracały moją uwagę od piosenki, ale w tym wypadku nie mogłam się powstrzymać.
W jakim momencie życia byłaś, gdy zaczynałaś pisać tę płytę?
Przez bardzo długi czas nie mogłam rozpocząć pracy nad tym albumem. Coś mnie powstrzymywało, najpewniej brak determinacji. Nie miałam tego w sobie. Praca nad „Moją winą” nie należała do najłatwiejszych i może podświadomie nie chciałam się znów osadzać w kolejnym żmudnym procesie. Pamiętam, że wyjechałam wtedy na kilka tygodni nad morze, żeby się zregenerować, jakoś dojść do siebie. Wzięłam niezbędny sprzęt do pracy, a następnie napisałam tam „Nie lubię zimnej wody” i „Sto żyć”, ale po tym znów pustka i dłuższa przerwa – za to mnóstwo rozpoczętych i nigdy nieukończonych piosenek. W zeszłym roku stanęłam na nogi i wtedy praca stała się już jedynym celem.
Często korzystasz ze storytellingu, co wcale nie jest tak oczywiste na polskim rynku. Podobnie zresztą jak albumy konceptualne.
Tak jednak pamiętajmy, że album koncepcyjny to nie tylko zwykła klamra i spójna sesja zdjęciowa, bo mam wrażenie, że do takiego poziomu to się ostatnio zredukowało. Dla mnie koncept to myśl. Chcę, żeby wychodził z treści. To właśnie teksty warunkują to, czy opowieść jest jednolita Robię muzykę autorską, więc jasne, że czerpię z własnych doświadczeń i własnych obserwacji. Tak ten świat jest skonstruowany, że patrzymy na ludzi i świat przez własny filtr. Nawet kiedy piszemy o innych, piszemy poprzez siebie, więc trochę jednak o sobie.
No właśnie! Treść to jedno, forma to drugie. Na przykład szalone, oscarowe „Wszystko, wszędzie naraz” to tak naprawdę historia o relacji matki i córki.
Mnie on przygniótł formą, ale rozumiem fenomen. Abstrahując od tego filmu, oczywiście łatwiej jest przykryć treść i złapać słuchacza na haczyk rozbuchaną formą. To kuszące rozwiązanie, chociaż nie o to mi chodzi. Dla mnie największym wyzwaniem jest znalezienie równowagi między tym, co na i pod powierzchnią.

„Łatwo kogoś wymazać z życia publicznego”

Twoja twórczość stoi przekazami podprogowymi. Na przykład piosenka „Anioł”, w której rozliczasz się z cancel culture.
Podprogowo. Zbierało się to we mnie od jakiegoś czasu. W siłę rośnie lewicowy radykalizm, wynikający z przebudzenia młodego pokolenia, które przechodzi też na moje i kolejne. Przez to wszelkie zasady społecznego funkcjonowania są dziś płynne, amorficzne, chwilowe. Moralne wzmożenie, rozliczanie, wyliczanie przewinień i wynikający z tego ostracyzm. Koncepcja ludowego sądu jest mi daleka, szczególnie w epoce social mediów. Łatwo kogoś wymazać z życia publicznego, dużo trudniej przeprosić w przypadku błędnego osądu. Próba wycofania swojego stanowiska nie będzie skuteczna, bo nie trafi już do każdego, komu w głowie utrwalił się pierwotny zarzut. To jest oczywiście temat na dłuższą rozmowę. Ciężko to ograniczyć do kilku zdań. Nie chciałam, żeby to był protest song, więc ubrałam swoje myśli w taką formę, która klei się z resztą płyty. Poza tym znów jest miłość, śmierć, rozmowa o tym, jak krótki jest dystans pomiędzy tymi dwoma krainami.
Nie uważasz, że poprawność polityczna może prowadzić do autocenzury i obniżać w ten sposób jakość sztuki?
Oczywiście, że tak. Artyści nawet podskórnie czują zagrożenie. To jest w pewnym sensie wymuszanie poprawności na sztuce, która przecież rodzi się w głowie artysty. A kiedy artyści zaczynają się autocenzurować, przestają być artystami. Rozumiem jednak, że jest to forma zabezpieczenia się w świecie cancel culture. Ostatnio oglądałam panel o filmie „Bękart” z Madsem Mikkelsenem i od jednego z dziennikarzy padło pytanie, dlaczego nie występują w nim czarnoskórzy arystokraci. Wspomnę tylko, że mowa o filmie, którego akcja toczy się w 1755 roku. Współczesna poprawność polityczna doprowadza do tego, że nie dość, że zakłamujemy historię, to zaczynamy być niedorzeczni.
W twojej twórczości kobiety czasem przyjmują uległą pozycję względem mężczyzny. To coś, za co ponownie oberwało się Lanie Del Rey w erze post#MeToo.
Gdybym się tym sugerowała, to uległabym presji odbiorcy. Mam świadomość swojej siły, ale ta siła nie musi być utożsamiana z krzykiem, ostentacją czy po prostu brakiem łagodności. W miłości momentami bywałam uległa czy krucha i też chcę z tego czerpać. Nie jestem superbohaterką bez słabości. I nigdy tez nie aspirowałam do tworzenia postaci, która miałaby inspirować czy być czyimkolwiek autorytetem. Może ona jest zła i tragiczna, to przecież ostatecznie postać fikcyjna. Swoją drogą, jacy jesteśmy, kiedy się zakochujemy? Racjonalni i stalowi? To hormonalne zaburzenie, które powoduje, że nie jesteśmy sobą. Wychodzi na to, że albo Lana jest bez przerwy zakochana, albo najzwyczajniej w świecie to jest temat, o którym potrafi opowiadać.
Jedni piszą kryminały, jeszcze inni poradniki. Każdy ma swoją specjalność. Warto przede wszystkim pamiętać, że artyści przyjmują pewne konwencje, których nie należy traktować zbyt dosłownie. Tworząc postać bazującą na mnie, akceptuję różne szufladki swojej osobowości. Chcę otwierać te szufladki, na które mam ochotę i bawić się proporcją, którą dostaje słuchacz. Nie mam ambicji, żeby kogokolwiek edukować i nie rozumiem, dlaczego w ogóle oczekuje się tego od artystów. I na pewno nie chciałabym, żeby ktoś traktował moją surrealną bohaterkę jako autorytet moralny.
Mówienie o pewnym zachowaniu nie równa się gloryfikacji.
Oczekiwania każą nam mówić wyłącznie o tym, jak powinno być, a powinniśmy też mówić o tym, jak jest. Uległość nie wyklucza siły. Naszą siłą jest świadomość, zdawanie sobie sprawy z pewnych zachowań i doświadczeń, o których później możesz opowiedzieć lub zamknąć w piosence. Nie opowiadam o moich szarych cechach i zwykłych dniach, bo mnie to w żaden sposób nie pociąga. Dla mnie jako artystki najbardziej kluczowe są momenty graniczne. Kiedy czytam powieść, to nie szukam w bohaterze swojego moralnego przewodnika. Może być złym człowiekiem, mogę czuć do niego odrazę, ale przede wszystkim ma to być dobrze napisana historia.
Często największe zainteresowanie budzą antagoniści i antybohaterowie. Wystarczy spojrzeć na filmowego Jokera.
To chyba mój przypadek. Nie wiem, skąd to się wzięło, ale opowieści z antybohaterami wciągają mnie najmocniej. Moja bohaterka też ma czasem w sobie coś z antybohaterki i to w niej lubię.
Kościół, Bogowie, bóstwa. Tym razem poszłaś w mitologię. Skąd ten wybór?
Bóstwa mitologiczne pojawiają się tam jako symbol, którym zresztą w swojej naturze są, ale nie chciałam robić z tego punktu wyjścia dla całej płyty. Najwidoczniej potrzebuję symbolu, który będzie utożsamiał wiele myśli w jednej postaci. Religia i mitologia to wdzięczne, bo wielowymiarowe obszary z aurą tajemnicy i zagadki. Lubię sięgać po to, co jest ponad mną – po nieuchwytne, nieosiągalne.
Zawsze cię to interesowało?
Zawsze ciągnęło mnie do tego, o co trzeba zawalczyć, o co należy się postarać albo zapracować na to. W ludziach też mnie to często fascynuje. Są wyzwaniem. Może z tego samego powodu wybrałam trudniejszą drogę kariery.
fot. Karol Łakomiec
FacebookInstagramTikTokX
Advertisement