Szczerze mówiąc, to było wariactwo. Odniosłam wrażenie, że widzowie zostali totalnie przytłoczeni i poruszeni ekranowym szaleństwem.
Postawienie na groteskę i przerysowanie w ukazaniu transformacji kobiecego ciała to dość ryzykowny zabieg.
W kinie gatunkowym nic mnie nie ogranicza, nie boję się śmieszności ani kiczu. I tak ma być. W końcu uprawiam radykalne feministyczne gore i eksploruję body horror, jak definiują mnie krytycy. Publiczność w większości świetnie się bawiła i biła brawo, jedynie nieliczni wychodzili lub buczeli. Koszmarna opowieść o byłej kalifornijskiej gwieździe aerobiku, Elisabeth, która wszczepia sobie tajemnicze serum, by ożywić młodszą wersję siebie, rozpaliła Cannes do czerwoności. Czyli nie zdziwiło cię też, kiedy ci mniej liczni krytykowali sposób, w jaki sfilmowałaś ciało bohaterki?
To ważne, aby film wywoływał dyskusję. Musieliśmy pokazać mechanikę stojącą za procesem przemiany fizycznej bohaterki. Jeśli mogłabym wtrącić wątek prywatny, niemal na każdym etapie mojego życia pewne wyobrażenia innych sprawiały, że czułam się nieswojo ze swoim wyglądem. Przywołuję własne doświadczenia i mówię o tym dlatego, że kobiece ciało w przestrzeni publicznej nigdy nie pozostaje neutralne. Jest oglądane, komentowane, pożądane. Mówi się nam, w co powinnyśmy się ubierać i jak się zachowywać. To wszystko ma realny wpływ na nasze myśli i zachowania, jednak te sugestie często analizuje się powierzchownie. Kiedy aktorka nie „poprawi” urody, krytykuje się ją za brzydotę lub postarzenie się. Dlaczego musisz zmienić swój wygląd, aby zostać zauważoną, docenioną, usłyszaną, zaproszoną? Przesłanie filmu brzmi: „Zostawcie nas, kobiety, w spokoju!”.
W zawierającą faustowski pakt z diabłem Elisabeth wcieliła się Demi Moore. Jak ją przekonałaś do udziału w tym niezwykłym filmie i zarazem eksperymencie?
Po prostu wysłałam jej scenariusz, a ona się zgodziła. Wszystko dokładnie i czytelnie w nim opisano. Demi wiedziała, co będzie się działo z nią i jej ciałem, że będzie dużo nagości. Zależało mi na tej uczciwości, aby Demi została moją partnerką na planie i nie była zaskoczona ani nie poczuła się wykorzystana bądź zmanipulowana. Kiedy spotkałyśmy się po raz pierwszy, miałam przed oczami jej image wielkiej aktorki, która nieco zeszła ze sceny i potrzebuje zmierzyć się z czymś odważnym, oryginalnym, nowym, aby powrócić w wielkim stylu. Dokładnie tak się stało. Na początku nie byłam tego pewna, ponieważ nie znałam jej prywatnie, ale gdy poznałyśmy się bliżej, zrozumiałam, że wiele przeszła w życiu i historia Elisabeth jest jej w jakimś sensie bliska. Zobaczyłam jej ogromną siłę i determinację. Demi to mądra, ufająca intuicji i swojemu instynktowi aktorskiemu, odważna osoba. Dotarło do mnie, dlaczego jest gotowa podjąć ryzyko związane z tą bardzo trudną rolą.
Demi Moore jest absolutnie niesamowita, bardzo daleko przesuwa granice samozniszczenia w filmie, przełamując własny mit. Co dla ciebie reprezentuje?
Do podjęcia takiego ryzyka potrzeba odwagi, ale też wielkiej dojrzałości. Przed spotkaniem przeczytałam autobiografię Demi i zapoznałam się z jej niełatwą podróżą. To aktorka, która zbudowała silną pozycję w męskim świecie filmowym w czasach, gdy jej postawę można było określić jako pionierską. Kiedy dostała scenariusz „Substancji”, przechodziła osobistą przemianę i przewartościowywała swoje priorytety w karierze. Myślę, że dostrzegła potencjał tej roli jako aktorka, a także kobieta mogąca dotknąć swoich demonów, obsesji, skrywanych pragnień. Instynktowne wyczuła, że ten film będzie dla niej czymś ważnym. Nie było to łatwe, ponieważ realizowaliśmy trudne, długie i pełne ekstremalnych emocji zdjęcia. Demi nigdy się nie poddała, mimo że zdarzały się nam kłótnie. Byliśmy zmęczeni, spięci, lecz jednocześnie musieliśmy dać z siebie wszystko i utrzymać dobrą formę. Cała ekipa. Właśnie to jest piękne – zawsze kontynuowaliśmy proces twórczy, którego efektem jest ten film.

Demi Moore w filmie „Substancja”, mat. prasowe Monolith Films
Pracę przy „Substancji” porównałaś do powstawania „Czasu Apokalipsy” Francisa Forda Coppoli. To nie przesada?
Nie. Pracowałam nad tym filmem pięć lat i musiałam stoczyć wiele bitew, aby uczynić go takim, jakim chciałam. Marzyłam o zobaczeniu go w konkursie w Cannes, choć nie spodziewałam się, że publiczność wykaże się taką otwartością i entuzjazmem. To było bardzo wzruszające. Kręcona przez niespełna sześć miesięcy, między czerwcem a listopadem 2022 roku, „Substancja” naprawdę powstawała w potwornie trudnych warunkach. Montaż, który rozpoczął się w grudniu zaraz po zdjęciach, i postprodukcja zakończyły się… trzy dni przed pokazem w Cannes. Do ostatniej chwili retuszowałam szczegóły, bo mam na ich punkcie obsesję. Tak, to był mój „Czas Apokalipsy”. Mieliśmy osiemdziesiąt siedem dni filmowania z aktorami i dodatkowy miesiąc w studiach Épinay-sur-Seine, w bardzo małym zespole czterech osób na kameralnym planie, aby nakręcić oparte na protezach efekty specjalne, które są niezwykle długie i skomplikowane do osiągnięcia. Scenariusz spodobał się wytwórni Universal Pictures. Tymczasem na kilka dni przed pierwszym klapsem zmarł Ray Liotta, który miał wcielić się w rolę paskudnego producenta telewizyjnego Harveya, symbol toksycznego maczo. W krótkim czasie zastąpił go Dennis Quaid, który dołączył do ekipy w Paryżu, aby nakręcić pierwszą scenę na korytarzach Palais de Chaillot. Nie wiedziałam też, czy Demi Moore finalnie przystanie na nasze skromne warunki finansowe.
W czasach swojej największej świetności przyzwyczaiła się do honorariów przekraczających dziesięć milionów dolarów, nie wspominając o rekordowej jak na owe czasy kobiecej gaży siedemnastu milionów za film „Striptiz” w 1996 roku. Na szczęście zgodziła się na drastycznie obniżenie stawki w związku ze spartańską sytuacją finansową produkcji. Cały nasz budżet wynosił zaledwie około piętnastu milionów dolarów. To tym bardziej godne uznania, bo często stała naga i bezbronna przed kamerą, zmuszona do nakładania charakteryzacji trwającej kilka godzin dziennie i odpychających protez. Demi Moore przetrwała cały maraton zdjęciowy, podczas którego nieraz powtarzałam ujęcie dwadzieścia razy, aby uzyskać to, co chciałam. Demi znosiła wszystko ze stoickim spokojem. Dlatego my jako ekipa też się nie załamaliśmy, nawet kiedy Universal odrzucił nasz film, ponieważ nie zgodziliśmy się na zmiany w montażu.
Dlaczego zdecydowałaś się zrobić film o kobietach? W twojej debiutanckiej „Zemście” przyglądałaś się facetom ściganym przez kobietę, która chce pomścić krzywdę, jakiej od nich doznała.
Są dwa sposoby pokazywania kobiecego ciała w kinie. Jeden to TV shows, a drugi głębszy, wewnętrzny, skupiający się na podglądaniu ciała w łazience, gdy nikt nie patrzy. Zależało mi na pokazaniu, że to, jak widzimy się w lustrze, kiedy niczego nie udajemy, stanowi zupełnie inny sposób postrzegania ciała. Bohaterka Demi w zaciszu łazienki patrzy na siebie poprzez ciało, z którym łączy ją szczególna relacja, nie patrzy na nie jak na obiekt seksualny. Ciało oglądane „na zewnątrz”, w programach telewizyjnych, zawsze jest wspaniałe, perfekcyjne, witalne i… nieprawdziwe. To pokazuje, jak różnie patrzymy na ciało w zależności od tego, gdzie jest ono eksponowane. W świecie zewnętrznym nasza bohaterka jest obserwowana, kamery są niczym oczy, które szczegółowo opisują najmniejsze fragmenty jej ciała. Wszystko jest hiperboliczne, ultraseksualne, zawsze musi być więcej, lepiej. Z kolei w mieszkaniu bohaterka konfrontuje się ze sobą i z własnym spojrzeniem na swoje ciało, z tym, jak dokonuje autotyranizacji, automasakry. To miejsce, w którym jest najwięcej nagości, ale ciała nie są seksualizowane, ponieważ nikt nie patrzy na nie z zewnątrz.

Coralie Fargeat, zdjęcie dzięki uprzejmości Monolith Films
Czy można powiedzieć, że to film o tym, co Hollywood robi z kobiecymi ciałami?
Dla mnie nie jest tak ważne, co Hollywood robi z kobiecymi ciałami, ale raczej to, co społeczeństwo robi z kobietami. Sposób, w jaki kobiety mogą postrzegać siebie i myśleć, że są mniej lub bardziej wartościowe na podstawie tego, jak wyglądają. Sądzę, że wszyscy w jakiś sposób tego doświadczyliśmy i, niestety, uwewnętrzniliśmy to. W „Substancji” istotne jest zdanie: „Oni będą cię kochać”. To oznacza gotowość do robienia rzeczy, które mogą być brutalne, aby tylko zdobyć uznanie w męskich oczach. Uważam, że ciało ostatecznie jest tym, co czyni nas ludźmi. Pytania, jakie stawiamy na jego temat, leżą u podstaw ludzkiej kondycji – jakie mamy ciało, jakie chcielibyśmy mieć, jak chcielibyśmy je przekształcić, zmutować, zachować. Do tego dochodzi strach, lęk, że doskonałe kształty mogą zostać uszkodzone w wypadku, na skutek choroby, zmieniać się wskutek starzenia się.
Ten film opowiada także o przemocy wobec kobiet.
Tak. Wierzę, że kino może zmienić świat i ten film będzie niósł nadzieję. Eliksir młodości ogniskuje w sobie wszystkie tematy powiązane z uprzedmiotowieniem kobiecych ciał. Myślę o kobietach, których ciała przestały do nich należeć, stały się przedmiotami operacji plastycznych i męskich rywalizacji, zakwestionowały uznanie dla osób starszych, przyczyniły się do zanikania starzejących się ciał z przestrzeni publicznej.
Na spotkaniu z dziennikarzami w Cannes powiedziałaś, że ten film to pierwszy krok w rewolucji na temat postrzegania ciał kobiet przez mężczyzn. Co miałaś na myśli?
Jesteśmy dopiero na początku tej drogi. Stosunek do ciała to także stosunek do władzy i organizacji życia społecznego. W tych tematach panuje brak równowagi.
Ale ta świadomość rośnie, mamy przecież ruch #MeToo.
Jednak po eksplozji ruchu #MeToo nadal niewiele się zmieniło. Trzeba do tego determinacji dziennikarzy, aktywistów oraz mądrych polityków. Wciąż mamy ogrom przypadków przemocy seksualnej, molestowania, a co za tym idzie – mnóstwo pracy. To, że mogę walczyć za pomocą kina, wyrażać swoje poglądy filmami, jest moim orężem w tej rewolucji. Kiedy zaczęłam się mierzyć z problemem agresji seksualnej, doświadczyłam sporo krytyki i niezrozumienia. Trzeba być odpornym, silnym, zmotywowanym, konsekwentnym. Ten film dał mi też wiedzę, jaka jestem jako osoba prywatna, kobieta, człowiek, chociaż postrzega się mnie jako freaka i outsiderkę. Moje kino daje mi siłę, wzmacnia mnie. Margaret Qualley w filmie „Substancja”, mat. prasowe Monolith Films
Jak czujesz się we współczesnym kinie francuskim?
Coraz lepiej. To prawda, że na początku, kiedy pojawiały się w mojej głowie pierwsze pomysły na filmy gatunkowe, czułam się jak kosmitka. We Francji słyszałam: „Szanowna pani, tutaj to nie jest możliwe”. Mimo to walczyłam o możliwość eksplorowania swojego sposobu widzenia świata za pomocą „Zemsty”. Część mojej twórczości wiąże się z wrażliwością anglosaską, ponieważ to kultura, która zdecydowanie ułatwia dostęp do międzynarodowego obiegu festiwalowego i castingów międzynarodowych, jednak jestem też bardzo przywiązana do swobody twórczej, jaką cieszy się reżyser we Francji, do traktowania filmów jako formy sztuki, a nie tylko produktu przynoszącego krociowe zyski.
„Substancja” jest pełna odniesień do Briana de Palmy, Davida Cronenberga, Stanleya Kubricka. David Cronenberg powiedział w Cannes: „To dla mnie bardzo miłe, że pojawia się nowe pokolenie reżyserów, szczególnie kobiet, takich jak Julia Ducournau czy Coralie Fargeat, które inspiruje moja twórczość”. Co cię inspiruje?
To cudowny cytat! Jestem wielką fanką Davida Cronenberga, więc oczywiście bardzo mi to pochlebia. Wspaniale, że razem pokazujemy nasze filmy w konkursie. Myślę, że wykonując tę pracę, naprawdę możesz marzyć. Niesie nas magia tego zawodu. „Substancja” powstała z mojej miłości do filmów, jest rezultatem tego, jak mnie zbudowały, także osobiście. To filmy gatunkowe w szerokim tego słowa znaczeniu: fantasy, przygodowe, western, science fiction, body horror... To wszystko, co wyprowadziło mnie poza codzienność, otworzyło na nowe horyzonty, zmotywowało i dało odwagę robienia kina takiego, jakie chcę tworzyć.