Jak powstało „Princess Goes”?
Michael C. Hall: Usłyszałem kilka ścieżek instrumentalnych, które stworzyli jednego wieczoru po kolacji Matt z Peterem. Rzuciłem, że gdyby kiedyś chcieli dodać do tego wokal, to jestem. Chciałem trochę poeksperymentować i nie sądziłem, że to przerodzi się w stworzenie zespołu. Myślę, że nikt z nas o tym wtedy nie myślał. Odkryliśmy, że mamy niesamowitą, kreatywną chemię, która spowodowała powstanie dziesięciu, dwunastu piosenek. Potem zabookowaliśmy występ i ta przygoda trwa nieprzerwanie od tamtej chwili. Nie mieliśmy zamiaru stworzyć zespołu, to się po prostu stało.
Był jakiś konkretny moment, w którym stwierdziliście, że Princess Goes będzie czymś więcej niż zabawą?
MCH: Wydaje mi się, że kiedy postanowiliśmy zagrać nasze piosenki w pokoju pełnym ludzi, a nie tylko dla siebie. To był moment, kiedy dotarło do nas, że chcemy tworzyć coś, czym możemy się podzielić z publicznością. To był ten moment.
Pamiętacie swój pierwszy występ?
Tak, było to w małym, podziemnym klubie „Berlin” w East Village. To był nasz pierwszy gig. Pamiętam, że było to bardzo ekscytujące, ale też było sporo stresu. Mieliśmy tam sporo znajomych i przyzwoitą liczbę innych ludzi wśród publiczności. Było to ekscytujące przeżycie.
Podobno połączyła Was miłość do Davida Bowie’go.
MCH: Ja zagrałem w musicalu „Lazarus”, związanym z jego albumem „Blackstar”. Była to część jego finalnego dzieła. Miałem okazję go poznać i z nim współpracować, śpiewać te piosenki. Myślę, że może ta współpraca dała mi nieświadomie poczucie, że może mogę również śpiewać poza tym? Wszyscy dorastaliśmy w podobnym czasie i muzyka Bowie’go była częścią tego, co nas kształtowało. Jego kreatywny duch zdecydowanie wpływa na naszą twórczość. To jakaś forma inspiracji.
Wygląda na to, że „Come of Age” to ogromny krok dla Was jako zespołu.
Matt: Tak i cieszę się, że to powiedziałaś. Wydaje mi się, że po kilku latach grania coś po prostu kliknęło. Może jako trzyosobowy zespół staliśmy się bardziej świadomi, co stworzy mocne zestawienie utworów i bardziej się na tym skupiliśmy. Z większą pewnością siebie w to weszliśmy. Stąd też tytuł albumu i ten mocny flow piosenek.
Czy jest możliwe, by ten zespół był priorytetem? Każdy z Was ma swoją osobną karierę.
Peter: Zdecydowanie, wszyscy jesteśmy bardzo zajęci, ale staramy się stawiać granie na pierwszym miejscu, bo wszystkich nas ciągnie do tego projektu. Czujemy się wolni w muzyce i mamy kreatywną przestrzeń, by wyrazić siebie i móc robić to, co naprawdę uważamy za swoje. To bardzo wyjątkowy projekt.
Wasze teledyski są spektakularne. To filmowe historie. Jak bardzo jest ważny wizualny aspekt piosenek?
Matt: Kochamy tworzyć teledyski. Uważam, że zawsze fajnie jest stworzyć coś wizualnego, co idzie w parze z muzyką. Możemy też wyjść ze współpracą poza naszą trójkę. Mamy ogromne szczęście, że spotkaliśmy ludzi, którzy chcą z nami pracować i mają świetne pomysły. Zazwyczaj dajemy reżyserowi wolną rękę, nawet w kwestii wyboru piosenki. Format i koncepcja teledysku w dużej mierze pochodzą od reżysera. To świetna zabawa móc eksplorować tę przestrzeń i współpracować z innymi.
Na koniec pytanie o Wasz pierwszy koncert w Polsce. Jak sobie wyobrażacie spotkanie z polską publicznością?
Peter: To niesamowite móc pojechać do miejsca, do którego inaczej nie mielibyśmy okazji trafić. Móc być w klubie pełnym obcych ludzi, odkrywać, że chociaż część zna tę muzykę i dzielić się tym. To coś magicznego i kochamy ten czas, kiedy jesteśmy w trasie po Europie. Jesteśmy bardzo podekscytowani każdym koncertem. To czego możemy się spodziewać po polskiej publiczności?
Z pewnością jesteśmy bardzo głośni i mocno okazujemy naszą miłość do artystów występujących na scenie.
Rozmawiała: Zosia Cichowska / Agnieszka Sielanczyk