W tym roku artystka zaprosiła słuchaczy do udziału w ekscytującej rewolucji seksualnej. Na swoim trzecim krążku „EROTIK ERA” snuje opowieść o niezależności, a także miłości do siebie i własnego ciała. To elektroniczny soundtrack do wytańczenia wstydu, tabu i presji, jakie nakłada na nas społeczeństwo. „Chce mi się wszystkiego” – deklaruje, przypominając, że „chęć do bycia jest najważniejsza”. Przy premierze albumu pogadaliśmy z Mery o edukacji seksualnej, stereotypach płciowych, oczekiwaniach wobec kobiet, cenzurze i zaskakującym przygotowaniu merytorycznym.
„Zauważyłam, jak bardzo jestem oceniana”
Miałaś w szkole edukację seksualną?
Chodziłam do polsko-niemieckiej szkoły Willy’ego Brandta, gdzie obowiązywał niemiecki system nauczania. Nie mieliśmy edukacji seksualnej. Były czasem spotkania o wychowaniu do życia w rodzinie, ale zazwyczaj na tych zajęciach robiliśmy coś zupełnie innego. Jeśli gdzieś przewijał się seks, to był on traktowany jako coś niedobrego lub niegrzecznego. Pamiętam, że raz przyjechały do nas studentki z wydziału medycyny, które przeprowadziły warsztaty na temat poznawania swojego ciała. Poprosiły, abyśmy anonimowo napisali pytania na kartkach i wrzucili je do pudełka, a później one na wszystko odpowiedziały. Bardzo nam się to podobało. Brak porządnej edukacji seksualnej sprawiał, że sięgaliśmy do innych źródeł, takich jak strony porno, Bravo Girl czy internetowe czaty.
A jak do tematu podchodzili twoi rodzice?
Moja mama była bardzo otwarta, dzięki czemu seks i cielesność nigdy nie były dla mnie tematem tabu. Zawsze dużo opowiadała mi o tym, co działo się u niej w życiu. Nie miała też problemu z własnym ciała. Jak byłam mała, to kąpałyśmy się razem, więc nie miałam problemu z nagością. Codzienne kąpiele, zwierzenia. W moim domu to była normalna sprawa.
Rodzice twoich koleżanek też byli tacy otwarci?
Różnie. Niektórzy byli fanami cenzury. Na przykład jedna koleżanka nie mogła nosić do szkoły czarnych ubrań, bo jej rodzicom kojarzyło się to z satanizmem. Chowała u mnie w domu czarne bluzy i potem przebierała się w szkole. Wtedy zrozumiałam, że nie wszyscy rodzice są tacy otwarci. Wiesz, z jednej strony moja mama w różowych koturnach z targów w Hongkongu, z drugiej rodzice, którzy nie pozwalają koleżance włożyć czarnej bluzy. Zdarzało się też, że któraś miała zakaz spotykania się z chłopakami.
Pozostając w wątku edukacji seksualnej — czy było jakieś zagadnienie, które wyjątkowo was zaskoczyło?
Nie do końca wiedziałyśmy, co to znaczy dostać okres. Kiedy pierwsza koleżanka dostała miesiączkę, to zebrałyśmy się wokół niej, aby opowiedziała nam, jak to jest. To było niemalże mistyczne przeżycie. Tak naprawdę po prostu byłyśmy niewyedukowane. Na biologii dostaliśmy opis anatomiczny, co było mało realistyczne. Tak przynajmniej było u nas.
Co wydarzyło się w twoim życiu, że zdecydowałaś się wydać taką płytę właśnie teraz?
Dużą inspiracją było to, co działo się przy książce „Jestem Marysia i chyba się zabiję dzisiaj”. Mówiłam wtedy o kompleksach i relacjach damsko-męskich, pokazywałam ciało na Live Aktach. Zauważyłam, jak bardzo jestem oceniana i jak duże są oczekiwania wobec tego, co dziewczynie wypada. Dziewczyna nie powinna mówić o tym, kto jej się podoba, nie powinna latać roznegliżowana po scenie. Mnóstwo było tego typu komentarzy.
Dziewczynom nic nie wypada.
Podczas Live Actu wykonywałam piosenkę o kompleksach i wystającym brzuchu. Miałam wtedy na sobie cieliste body, co odwróciło uwagę niektórych osób od tekstu. A to jest utwór pozbawiony jakiejkolwiek seksualności. Paru mężczyzn zarzuciło mi, że próbuję zachęcać ludzi dupą, aby przychodzili na moje koncerty. Nawet jeśli, to co w tym złego? Na Zachodzie mnóstwo artystek pokazuje swoje ciała. Czytanie takich komentarzy wywoływało we mnie dużą frustrację. Czułam, że trzydziestka to dobry moment, aby przestać się wstydzić.
Przed trzydziestką Taylor Swift martwiła się, że za chwilę nikt nie będzie chciał jej słuchać. Teraz ma 33 lata i przeżywa absolutny peak swojej kariery.
Być może w głowach kobiet osiemnastka i trzydziestka to mityczne liczby. Maleńczuk zażartował kiedyś, że jego zdaniem kobieta kończy się po dwudziestym szóstym roku życia, bo jak wkracza w trzydziestkę, to robi się zrzędliwa i stara. Zrobił to w swój kokietujący i kontrowersyjny sposób, z czego żartuję sobie w piosence „POLSKIE CHŁOPAKY”. Panuje kult młodości, młodych ciał. Wszyscy kiedyś umrzemy, ale nie chcę mieć terminu przydatności w trakcie życia. Dlatego zrobiłam płytę o tym, że każde ciało jest w porządku. „Wszyscy mamy ciała / Polska ciało scala, / Nikt się nie wpierdala (Póki my żyjemy)” – śpiewam w „DISKO IN MY PUSSY”. Niedawno występowałam urodzinowo z Marią Peszek, która ostatnio skończyła pięćdziesiąt lat. Maria zaproponowała: „Pokażmy swoje dupy, pokażmy swoje ciała”. Ona napisała sobie markerem „50” na brzuchu, a ja na dupie „100 lat” i tak zagrałyśmy koncert. To było zajebiste połączenie ciał, które są w różnym wieku.
„Założyłam Tindera w ramach eksperymentu społecznego”
Na swoim krążku mierzysz się z wieloma tematami tabu. Jednym z nich jest kobiecy orgazm.
Przed wydaniem płyty miałam spotkanie z panią seksuolog Alicją Długołęcką. Poprosiłam ją, aby przyjrzała się moim tekstom piosenek. Ku mojemu zdziwieniu miała zastrzeżenia co do tytułu „YOUR ORGASM IS MY RELIGION”. Jej zdaniem powinien on brzmieć „MY ORGASM IS MY RELIGION”, żeby podkreślał własną przyjemność. Z jednej strony zgadzam się z tym, lecz z drugiej napisałam ten tekst z myślą o mężczyznach, którym powinno zależeć na przyjemności partnerki. Przyjemność partnera czy partnerki jest naszą przyjemnością.
Jak jeszcze przygotowywałaś się merytorycznie do wydania tej płyty?
Spotkałam się z Lady Perse — profesjonalną dominą. Opowiedziała mi swoją historię i wyjaśniła, jak wygląda światek BDSM w Polsce i na świecie. Bardzo to było ciekawe.
Wybrałaś się na eksperymentalną wycieczkę do klubu BSM?
Bardzo chciałabym pójść do któregoś z tych klubów i kiedyś na pewno to zrobię.
Powiedziała ci coś jeszcze ciekawego?
Powiedziała mi, że mój wizerunek w piosence „SUKA” jest niespójny, ponieważ z jednej strony mam gorset, więc jestem dominująca, ale jednocześnie mam obrożę, więc jestem uległa. W świecie BDSM możesz być dominujący lub uległy. Ja postanowiłam pójść pod prąd i stwierdziłam, że będę naraz dominująca i uległa (śmiech). Rozmawiałam dużo o tej piosence z panią Alicją. Miałam pytania co do słownictwa, ale jej zdaniem mówienie o sobie w ten sposób jest w porządku. Mogę mówić, że jestem suką, idiotką czy królową świata tak długo, póki mówię wyłącznie o sobie. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że ten tekst jest kontrowersyjny. W Polsce nie jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że dziewczyny mówią o sobie w ten sposób. Za granicą tekst „I’m a bitch” w piosenkach słyszy się na porządku dziennym i ma on zupełnie inny wydźwięk. Oznacza, że laska jest niezależna, odważna, zajebista. U nas słowo „suka” kojarzy się pejoratywnie.
Przygotowywałaś się jeszcze w jakiś sposób?
Gdy pracowałam nad piosenką „POLSKIE CHŁOPAKY”, założyłam Tindera w ramach eksperymentu społecznego. Chciałam zobaczyć, jak się teraz randkuje. Wykorzystałam do tego swoje drugie imię, czyli Ewa.
Nie miałam zdjęcia profilowego, nie spotkałam się z nikim, ale pisałam z wieloma kolesiami. Ewa była totalną podrywaczką. Pisanie z ludźmi i obserwowanie ich dało mi dużo inspiracji do pisania piosenek oraz skitów. Teraz już nie mam Tindera, bo nie mam czasu, żeby swipe’ować (śmiech).
Jak twoje single zostały przyjęte przez słuchaczy?
Wszystkie single wywoływały emocje i to zarówno bardzo dobre, jak i bardzo złe. „SUKA” była moim mocnym, elektronicznym powrotem, który ucieszył wiele osób. Jednocześnie rozpętała się dyskusja na temat tekstu. Choć śpiewam o stereotypach, niektórzy odebrali ten utwór jako manifest antymałżeński. Z kawałkiem „POLSKIE CHŁOPAKY” było podobnie. Część osób uznała tę piosenkę za tanią zagrywkę dla zdobycia zasięgów, a inni docenili, że w końcu powstała damska odpowiedź na przeboje „Mambo No 5” czy „Baśka”. Oprócz „thank u, next” Ariany Grandę nigdy nie spotkałam się jeszcze z utworem, w którym artystka wymieniałaby kolesi z nazwiska.
Wiadomo, jak jest. Jeśli facet dużo randkuje, to jest maczo. A jeśli kobieta robi to samo, to…
Ta piosenka jest sprzeciwem wobec slut-shamingu. W klipie idę na randki z różnymi facetami, bo mogę. Nie ma w tym nic złego. Jak mężczyzna ma wiele adoratorek, to jest odnoszącym sukcesy playboyem. Zawsze obrywa się dziewczynie. Nawet jeśli on ją zdradza, to przecież ona była niewystarczająca i to ona przestała o siebie dbać. „POLSKIE CHŁOPAKY” są także ukłonem w stronę polskich mężczyzn. Często zachwycamy się mężczyznami z innych krajów i nie doceniamy naszych polskich mężczyzn. A w ogóle to nie chcę, żeby moja płyta została odebrana jako feminizm wycelowany w mężczyzn. W walce o uprawnienie mężczyźni są równie ważni, co my, kobiety.
Dziś nie masz problemu z tym, aby mówić to, co myślisz. Zawsze tak było?
W podstawówce byłam tak nieśmiała, że bałam się pójść do sklepu. W szkole muzycznej, do której chodziłam równocześnie, dziewczynki musiały mieć sukienki za kolano. Zero pomalowanych paznokci, ozdobników, niczego, co odwracałoby uwagę od muzyki. W ogóle pamiętam, z jaką reakcją spotkałam się, gdy po raz pierwszy pochwaliłam się, że gram na gitarze. Moi koledzy i koleżanki ze szkoły muzycznej wyśmiali mnie. Usłyszałam, że nie wypada mi, bo gitara to rockowy instrument. Może gdybym była chłopakiem, to nikt nie miałby zastrzeżeń, że gram na gitarze elektrycznej. Ten sam mechanizm działał również w przypadku innych zachowań. Jeśli chłopcy bili się i grali w piłkę, to byli maczo. Jeśli dziewczyna pyskowała, to spotykała się z nieprzyjemnymi spojrzeniami i komentarzami. Podziały były bardzo odczuwalne.
Kiedy zamieniłaś się w buntowniczkę?
W gimnazjum byłam straszną rebeliantką. Niczego się nie wstydziłam. Jak coś mi nie pasowało, to zgłaszałam się i mówiłam nauczycielowi, że nie zgadzam się z tym, co mówi. Byłam z tych, co wolą trzasnąć drzwiami. Wyciszyłam się dopiero, jak poszłam na amerykanistykę na UW. Byłam wtedy straszną szarą myszką.
„Dla mnie terapia i sztuka to dwie zupełnie inne rzeczy”
A pamiętasz moment, w którym nabrałaś pewności siebie w muzyce?
Po śmierci mamy byłam zdruzgotana. Czułam, że nic nie ma znaczenia. Paradoksalnie dało mi to kopa, żeby robić muzę. Albo nie chcę mi się żyć i tęsknię za mamą, albo biorę życie w swoje ręce i działam z muzą. Kiedy zgłosiłam się na PPA ze swoimi piosenkami elektronicznymi, miałam wszystko w dupie. Po prostu zrobiłam swoje. Życie było mi na tyle obojętne, że nie przejmowałam się, czy ktoś mnie wyśmieje. Potem rzeczywiście były komentarze, że elektroniczny aranż Osieckiej był profanacją, ale ja czułam się świetnie. Poczułam wtedy, że przyjemnie jest robić wszystko po swojemu.
Na pewno. Dzięki temu mogłam robić szalone rzeczy. Nie bałam się, nie wstydziłam, wszystko było mi jedno. Potem zaczęło się udawać w muzyce i życie znów nabrało kolorów. Cieszę się, tym bardziej że moja mama była moją fanką numer jeden i wiem, że na pewno by tego chciała. Sztuka ma to do siebie, że żyje pomimo śmierci twórców. To piękne. Mój tata też powtarza, że cieszy się, że nagrał tyle płyt, bo gdy umrze, to coś po nim pozostanie.
Funkcją sztuki jest też prowokowanie do dyskusji. Czy w sztuce jest zatem miejsce na poprawność polityczną?
Nie lubię cenzury. Byłam przerażona, gdy mój tata opowiedział mi o tym, że w latach osiemdziesiątych na sali siedział cenzurant i jeśli spektakl wybiegał poza scenariusz, to go stopował. Czuję ogromny strach przed tym, że takie czasy mogą powrócić. Dlatego walczę z cenzurę, bo małe cenzury mogą doprowadzić do hardcorowej cenzury. W ramach sprzeciwu umieściłam w książeczce płyty swój portret z bananem, nawiązujący do kontrowersyjnej wystawy Natalii LL. Jak sztuka wkurza lub wywołuje kontrowersję, to spełnia swoje zadanie.
Współcześnie często obrywa się komikom i stand uperom. Co o tym sądzisz?
W naszych współczesnych politycznie poprawnych czasach teksty niektórych starych piosenek byłyby nie do przyjęcia. Zmiana podejścia wobec sztuki trochę mnie martwi. W sztuce powinno być miejsce na przesadę.
A zdarza ci się, że masz wątpliwości na temat drogi, którą wybrałaś?
Pewnie, że tak. Mam koleżankę, która stara się o dzieci. Inna bierze ślub. A ja? Może po prostu robię coś nie tak? To takie błędne koło i sama się na siebie wkurzam. Wiecznie przejmuję się, czy zrobiłam lub powiedziałam coś nie tak. To jest we mnie i dlatego lubię o tym pisać. Sztuka pomaga mi to przepracować.
Moja książka była dla mnie bardzo terapeutyczna. Czułam wtedy, że wiele rzeczy ze mnie wyszło, co było super. Polecam każdemu pisanie czy śpiewanie.
A byłaś równolegle na normalnej terapii?
Tak. Dla mnie terapia i sztuka to dwie zupełnie inne rzeczy. Nie potrafię tego połączyć. Inną formą terapii jest dla mnie tworzenie, a inną rozmawianie z psychologiem. W mojej głowie ma to sens (śmiech).
Tworzenie, nawet jeśli jest bardzo osobiste, często jest owinięte w jakąś historię, metaforę. Kiedy siedzisz na kozetce, to wszystko odbywa się dużo bardziej wprost. Dużo jest w tym analityki, dyskusji na temat ludzkich zachowań. Terapia jest odarta z romantyzmu, a sztuka daje pole do wyżycia się. Jak napiszę piosenkę, to czasem czuję euforię, a czasem zdarza mi się rozpłakać. Gdy wychodzę z terapii, to nie reaguję aż tak silnie.