Zwykle zabieram się za pisanie scenariusza dopiero wtedy, gdy dany pomysł siedzi głęboko w mojej głowie co najmniej przez rok lub dwa. Zwykle dużo dłużej. Moje filmy są do siebie podobne, często występują w nich podobne postaci. Ma to oczywiście związek z moją osobowością, ale też z obsesjami czy lękami. Jeśli coś nie daje mi spokoju przez dłuższy czas, zastanawiam się też, czy dany pomysł ma szansę znaleźć widownię. W ten sposób decyduję, czy warto rozpocząć pracę i wydawać pieniądze, o które, jak wiadomo, w dzisiejszych czasach niełatwo.
Mimo tylu znakomicie przyjętych filmów znalezienie pieniędzy na kolejne projekty wciąż stanowi wyzwanie?
Natura naszej pracy tkwi w ciągłej walce. Od wczesnych lat młodzieńczych, gdy kręciłem krótkie metraże, to była droga przez piekło i wciąż nią jest. Nie produkuję filmów dla wielkich studiów, niesamowicie cenię sobie niezależność, nie pracuję wyłącznie ze względów komercyjnych. Oczywiście, aby móc realizować kolejne pomysły, muszę też sprawić, by tytuły się sprzedawały. Szczególnie że to też moja jedyna praca zarobkowa. Nigdy jednak nie przedkładałem pieniędzy nad artystyczną wizję, nad pomysł i scenariusz stanowiące podstawę historii.
Jak przekonałeś Tima Rotha i Charlotte Gainsbourg do występu w „Sundown”?
Z Timem było łatwiej, ponieważ pracowaliśmy razem nad „Opiekunem”. Nasza znajomość trwa od czasu festiwalu w Cannes jedenaście lat temu, kiedy jury konkursu Un Certain Regard, którego był przewodniczącym, wręczyło mi główną nagrodę za „Pragnienie miłości”. Wtedy wspólna praca brzmiała jak spełnienie snu. Utrzymywaliśmy kontakt, z czasem się zaprzyjaźniliśmy. Kiedy tylko napisałem scenariusz „Sundown”, od razu mu go pokazałem, a on niemal natychmiast się zgodził. Z Charlotte było inaczej. Bardzo ją podziwiam, jestem fanem filmów Larsa von Triera z jej udziałem. Oczywiście nie wiedziałem, czy zechce się pojawić w roli drugoplanowej, wydawało mi się to wręcz nieprawdopodobne, ale postanowiłem spróbować i udało się.
Twoje filmy łączy zbliżona estetyka i atmosfera. Czy to coś, czemu poświęcasz dużo czasu?
Zawsze staram się robić jak najwięcej ujęć za pomocą jak najmniej wymagających środków. Im prościej, tym lepiej. Jeśli nie muszę często ruszać kamerą, nie robię tego. W moich filmach nie ma wielu dialogów, prawie nie słychać muzyki. Jednocześnie każdy scenariusz jest inny, podobnie jak lokalizacje. „Sundown” kręciliśmy w kolorowym, wibrującym Acapulco, ale pokazujemy różne jego oblicza. Na początku w centrum uwagi są ekstremalnie bogate części miasta, gdzie znajdują się też najbardziej luksusowe hotele. Potem akcja przenosi się gdzie indziej, w bardziej popularne miejsca zarówno wśród turystów, jak i mieszkańców, choć znacznie biedniejsze. Dużo się tam dzieje. Oczywiste więc, że zmienia się też sposób ich pokazywania. Acapulco różni się na przykład od Los Angeles, gdzie kręciliśmy „Opiekuna”. Tak naprawdę nigdy nie zastanawiamy się ze współpracownikami nad określoną estetyką. Raczej mając do opowiedzenia historię, dopasowujemy do niej określoną atmosferę.

Kadr z filmu „Sundown”, mat. prasowe Gutek Film
W twoich filmach Meksyk pokazywany jest zarówno jako raj na ziemi, jak i miejsce pełne przemocy i brutalności. Nie prezentujesz wakacyjnej pocztówki, lecz skłaniasz do refleksji.
Wydaje mi się, że generalnie jako mieszkańcy konkretnego kraju powinniśmy zdawać sobie sprawę z jego problemów, przejrzeć się w lustrze. Film może stanowić doskonały nośnik. Byłoby niesprawiedliwe ignorować fakt, że w Meksyku siedemnaście milionów ludzi żyje w skrajnej biedzie. Codziennie podejmują nierówną walkę o przetrwanie. Urodziłem się w Meksyku czterdzieści trzy lata temu i od dawna obserwuję ten kraj, nieustannie zadając pytanie: czemu ja mam lepiej niż dziecko sąsiada? Czemu aż tylu ludzi głoduje? Te kwestie przenoszę do scenariuszy i nie będę ich usuwał tylko dlatego, że ktoś ma inną wizję. Acapulco to jedno z moich ulubionych miejsc na świecie, w dzieciństwie spędzałem tu każde wakacje ze względu na niewielką odległość między miastem Meksyk a tamtejszymi plażami. Kiedyś było tu bezpieczniej, ale oczywiście wszystko się zmienia.
Czy dorastając w Meksyku, marzyłeś kiedykolwiek, by pracować w Hollywood?
Nigdy. Odkąd pamiętam, moimi ulubionymi twórcami byli Europejczycy: Wim Wenders, Krzysztof Kieślowski, Michael Haneke, Lars Von Trier, Andrei Tarkowski, Michelangelo Antonioni, Pier Paolo Pasolini. Cenię wielu amerykańskich twórców, ale raczej tych, którzy nie należą do mainstreamu. Kręciłem filmy w Stanach i pewnie nadal będę to robił, bo pracują tam znakomici aktorzy, poza tym Meksyk jest niezwykle bliski Ameryce kulturowo. Na pewno nie nazwałbym pracy w Stanach swoim marzeniem, uwielbiam pracować u siebie.
tekst: Magdalena Maksimiuk