Flying in a dream
O tym, że Taylor zdecydowała się jeszcze raz nagrać utwory, które wydała z ramienia wytwórni muzycznej „Big Machine Records", pisałem w K MAG-u już wcześniej. Wylałem tam też żal na popkulturowy przemysł muzyczny, chwaląc tym samym popękaną mozaikę uczuć, znaną fanom Taylor jako „Red (Taylor's Version)". Jednak „Midnights" dusi w sobie coś surowszego, jakby ból z „Red (Taylor's Version)", chociaż nieco stonowany, ewoluował i przybrał nie tyle na sile, co na znaczeniu. Cieszę się, że Taylor jest szczęśliwie zakochana, i że historie trzynastu nieprzespanych nocy pozostają historiami. Już „Lavender Haze", czyli określenie używane w latach 50. na stan zakochania, od razu do mnie przemówiło. I nie wiem, czy ma tu znaczenie fakt, że od jakiegoś czasu sam trwam w takiej lawendowej mgle, ale opener albumu naprawdę zgrabnie zapowiada całość. W kontekście utworu to ciekawe, że seksualność kobiet była demonizowana w latach 50., i że stawiano im społeczne wyzwanie poświęcenia swojego życia mężczyznom. Rolą kobiet było ówcześnie wyjście za mąż, co pociągnęło za sobą falę „baby boom". „The 1950s shit they want from me" — śpiewa Taylor, odnosząc się do wszystkich rad mediów, aby ta wreszcie zachowała przy sobie jednego mężczyznę na dłużej. The shade!
All of me changed like midnight
„Midnights" króluje obecnie na wszystkich oficjalnych notowaniach, ale jedno osiągnięcie zasługuje na szczególną uwagę. Pierwszy raz w historii zestawienia „Billboard Hot 100" całą dziesiątkę zaczęła okupować Miss Swift. Na podium króluje „Anti-Hero", lead singiel, hymn o osobistych porażkach i kompleksach wyskakujących na co dzień znikąd. Tuż za nim uplasował się kawałek „Lavender Haze", aby świętą pop-trójcę zamknąć utworem „Maroon", jednym z moich faworytów. Taylor żongluje w nim znaczeniem odcieni ulubionego koloru szminki. Czerwień przecież kryje w sobie piękno zauroczenia, beztroskiej miłości, tęsknoty i namiętności, ale równie dobrze może uosabiać moment agresji, frustracji, zdrady, złości. Dojrzewanie relacji, przedstawione jako droga z jasnej czerwieni „scarlet" (szkarłat) do ciemniejszej, jakby burgundowej, „maroon", to typowy dla Taylor sposób radzenia sobie z przeszłością. „Maroon" to nie prosta czerwień, już nie niewinna i dziecinna, lecz pozwalająca na szczerość i złożoność. Każdy fan Taylor znajdzie siebie w tej historii, szczególnie gdy śledził erę albumu „Red". I choć los bohaterów „Maroon" pozostał w słodko-gorzkiej fazie, nie mam o to pretensji. W „Snow On The Beach" — kolaboracji z Laną Del Rey — dostałem to, czego chciałem, czyli prawdziwą love story. Słowo „kolaboracja", pomimo opinii wielu „znawców" idealnego podziału muzycznych współprac, jest według mnie na miejscu. Głos Lany czule wtapia się w wokal Taylor i chwilami nawet trudno usłyszeć, która z artystek wybiega przed szereg. A może właśnie żadna nie wybiega? Może są jak ten wspomniany śnieg na plaży, co w tym samym momencie przyłapał uczucia dwóch ludzi?
Skoro już wspomniałem o Kopciuszku, nie sposób nie wspomnieć o klipie do „Bejeweled", czyli utworze o powinnym traktowaniu i pewności siebie. Teledysk stał się, jak zwykle w dyskografii Taylor, skupiskiem easter eggs, jak i zapowiedzią „Speak Now (Taylor's Version)". Nice! Nie spodziewałem się niczego mniej ikonicznego — nawet udział sióstr HAIM, śmieszny kubrak Jacka Antonoffa i wygranie zamku przy jednoczesnym daniu kosza królewiczowi mnie nie zdziwiło. Po Taylor można się spodziewać wszystkiego, she's really insane.
Karma is a cat
W „Karmie" Taylor konfrontuje ludzi ze swojej przeszłości, ostrzegając ich przed konsekwencjami działań. Wszyscy pamiętamy przecież spór z Kanye Westem, Kim Kardashian, Scooterem Braunem. Utwór uwypukla również wady jej poprzednich związków, tym samym Taylor w figlarny sposób zapewnia sobie sprawiedliwość i nieugiętość działania karmy. A ta nie zawsze była przychylna nawet dla niej, bo „Back To December", „High Infidelity" z „Midnights (3am Edition)" czy „Midnight Rain" to dowód na dwoistość losu i złośliwość fatum. Ten ostatni kawałek pokochałem za szczerość wymieszaną z popowym rytmem i syntezatorowymi ozdobnikami. W „Midnight Rain" Taylor wspomina związek, który zakończyła w celu rozwinięcia kariery muzycznej. Obie strony były przeciwieństwami — „he was sunshine, I was midnight rain", a jak wiadomo, one nie zawsze się przyciągają. Perspektywa czasu sprawia jednak, że utwór jest lekki, nieprzeciążony żalem. Stało się to, co stać się musiało, ale niekiedy zakończone historie lubią powracać. A bezsenność i osłona nocy często im sprzyjają.
Prawda jest taka, że cały nowy materiał wywarł na mnie feeryczne wrażenie. Taylor nie zawiodła lirycznie, produkcja i forma Jacka Antonoffa jak zawsze zrobiły swoje, a pomysł rozgrzebania nocnych melancholii to coś na podobieństwo próby ognia. Koniec końców jesteśmy zdani na siebie — tak „You're On Your Own, Kid" podsumowuje kalkę z życia Taylor i ciągły wyścig za miłością oraz ideałami.
Każdy utwór z „Midnights" ma swój charakter, swój sposób płakania i swój uśmiech. Właśnie tak to się robi, tak należy cucić pop. Gdybym miał rozebrać każdą piosenkę na czynniki pierwsze, co wciąż bardzo mnie korci, napisałbym nie recenzję a książkę. Chociaż w sumie może kiedyś to zrobię, w końcu i tak myśli, proszone czy nie, najchętniej przychodzą w nocy.
tekst: Bartek Warowny, fot. Instagram @taylorswift