Powiedziałaś kiedyś, że robienie sobie zdjęć i przyglądanie się im przypomina obserwowanie siebie z zewnątrz. Odnoszę wrażenie, że twoja muzyka jest takim samym odbiciem ciebie.
W muzykę zagłębiam się zdecydowanie bardziej niż w fotografię. Uważam, że kamera odbiera coś osobistego. Sprawia, że coś traci swoją wyjątkowość. Natomiast tak długo, jak fotograf trzyma w ręku aparat, między nim a osobą fotografowaną wytwarza się szczególna energia, której nie ma podczas tworzenia muzyki. Gdy ktoś znajduje się w pomieszczeniu, w którym gram, zaczynam się bronić, ukrywać.
Twoja muzyka ma swój początek w bardzo osobistych miejscach. Tworzenie nowego albumu jest dla ciebie katartycznym procesem?
Ten album był dla mnie w pewnym sensie oczyszczający, ponieważ kończąc poprzednią płytę, „Citizen Of Glass”, wiele problemów wciąż pozostało nierozwiązanych. Chodziły za mną myśli: „Muszę przyjrzeć się temu, rozpatrzyć tamto”, ale nigdy nie miałam na to wystarczająco dużo czasu. „Myopia” powstała z nagromadzenia wszystkich spraw, którymi powinnam się zająć. Pracowałam nad tym albumem naprawdę ciężko, czując jednocześnie potrzebę odnalezienia drogi powrotnej do własnych fundamentów. Udało się.
Na „Myopii”, tak jak na swoich poprzednich płytach, łączysz eteryczne, jasne elementy z tymi ciemniejszymi i niełatwymi. Jakbyś nieustannie funkcjonowała między dychotomiami.
Owszem. Bardzo się staram, żeby tak właśnie było. Cenię muzykę, która łączy wszystkie te elementy. Możesz przemieszczać się między jednym a drugim stanem albo pozostawać w obu naraz. Choć nie umiem wytłumaczyć, dlaczego właśnie ten nastrój w muzyce preferuję.
Myślę, że te subtelne aspekty dopiero w połączeniu z ciemnymi, złymi, tworzą kompletną całość.
To prawda, choć wydaje mi się, że więcej osób woli widzieć tylko tę jasną stronę. A sądzę, że dobrze jest mieć właściwą perspektywę, kiedy w jakimś wyobrażeniu istnieje zarówno jasność, jak i ciemność. Sama świetlistość sprawia, że obraz jest spłaszczony.
Na plakatach promujących poprzednią trasę koncertową trzymałaś szklane kulki na wysokości oczu. Tytuł twojej najnowszej płyty, „Myopia” („Krótkowzroczność”), to nazwa wady wzroku. „Oczy” to słowo klucz do zrozumienia twojej muzyki?
„Citizen Of Glass” opowiada o sposobie, w jaki ludzie – zwłaszcza ja – postrzegają świat. Fragment tekstu na albumie mówi nawet, że nie jestem pewna, czy wierzę we wszystko, co widzę. Nie wiem, czy inni czują tak samo, ale im więcej o tym śpiewam, tym mniej ufam własnej percepcji. Nieraz patrząc wstecz, widzę osoby, które kochałam, i zaczynam się zastanawiać: „Dlaczego się w nim zakochałam? Może to był tylko jakiś rodzaj głupiej nastoletniej miłości?”. Poza tym pracuję sama, co wynika z faktu, że jestem podatna na wpływy. Wysysam emocje z innych ludzi, w efekcie tworząc ich muzykę, a pragnę mieć własne brzmienie. Mój komputer w studiu nie ma nawet dostępu do internetu, ponieważ technologia informacyjna, którą posługujemy się na co dzień, bazuje na algorytmach, sprawia, że stale z niej korzystamy, a nawet się uzależniamy. Krótkowzroczność rozumiem jako widzenie tunelowe. Poczucie, że jestem prowadzona w stronę czegoś, co systematycznie podąża w jednym kierunku. To nie jest dobre. Najlepiej czuję się wtedy, gdy mam szeroki zakres widzenia. Kiedy patrzę w niebo i myślę: „Och, to rzeczywiście tak wygląda”. Jest mnóstwo sposobów spojrzenia na różne sprawy. Kiedy wydaje ci się, że coś jest czarno-białe, nie powinnaś temu wierzyć.
Oczy, tak jak szkło, sen czy wyspa, to też pewne symbole, które towarzyszą twojej muzyce.
Zawsze byłam przekonana, że muzyka niesie ze sobą o wiele więcej niż to, co słyszymy, a słowa potrafią być bardzo ograniczające. Dlatego zdecydowanie wolę tworzyć jakiś obraz lub posłużyć się symbolem. Czuję, że takie wyobrażenie potrafi bardziej „otworzyć” muzykę. Dzięki temu piosenka zyskuje nowe znaczenia, z istnienia których być może nawet nie zdawałam sobie sprawy.
Inny czynnik, który sprawia, że twoja muzyka jest wyjątkowa, to – jak sama kiedyś przyznałaś – transparentność.
Z jednej strony tak. Nawet ludzie, z którymi gram, nieraz sprawiają, że się zawstydzam i myślę: „Boże, oni wszystko odkrywają”. Choć mam nadzieję, że na ogół są zbyt zajęci sprawami technicznymi [śmiech]. Jednak bywa też dokładnie odwrotnie. Wiele razy zdarzyło się, że nikt nie wiedział, co mam na myśli. Wciąż bywam nieśmiała.
Twoja muzyka wielokrotnie była wykorzystywana w obrazach telewizyjnych – reklamach czy serialach, między innymi w „Wielkich kłamstewkach”. Czy kiedykolwiek odniosłaś wrażenie, że telewizja odebrała jakąś część magii towarzyszącej twoim utworom, ich właściwy wydźwięk?
To dobre pytanie. Zgodziłam się na wykorzystanie moich utworów w wielu produkcjach telewizyjnych, ponieważ kocham ruchome obrazy i fascynuje mnie bycie częścią jakiejś historii. Wiem, że „September Song” słychać właśnie w „Wielkich kłamstewkach”, ale trudno mi określić wszystkie implikacje. Mam nadzieję, że nie będzie to nic odległego od treści utworu. Oczywiście, jest obawa, że piosenka zostanie pozbawiona esencji. Utwór w serialu telewizyjnym można wykorzystać na naprawdę wiele sposobów, ale pamiętajmy, że został on użyty jednorazowo, w konkretnej scenie. Inaczej jest z utworem będącym piosenką przewodnią pojawiającą się w każdym odcinku – ta jest dużo bardziej związana z serialem.
Wspomniałaś o ruchomych obrazach. A co z teledyskami? Twoje zdają się reprezentować własną kategorię, są silnie związane z tworzoną przez ciebie muzyką, jakby każdy dźwięk miał właściwy sobie obraz, kolor i kształt. To rzadkie w obecnych czasach.
Kiedyś, gdy byłam dzieckiem, a nawet nastolatką, teledyski były czymś naprawdę wyjątkowym. Pamiętam, z jakim zachwytem oglądałam MTV. Te wszystkie wielkie produkcje, kolejne klipy Björk czy innych wspaniałych artystów… To było niezwykłe. Niestety, dziś już tak nie jest. Ale cieszę się, że w ten sposób odbierasz moje teledyski. Stoi za nimi mój mąż, Alex. Poświęca im niesamowicie dużo czasu. Nikt inny nie spędza tylu godzin na tworzeniu jednego klipu, co on. Jestem szczęściarą, że go mam, zwłaszcza że chyba tylko on wie, jak wiele pracy wkładam w swoją muzykę. Docenia to, podchodząc równie poważnie do wizualizacji. Myślę, że właśnie dlatego te klipy są dobre.
Pamiętasz, na które teledyski w MTV czekałaś najbardziej?
Wiele ich było. Jako jedyne dziecko w szkole mogłam oglądać MTV, ponieważ mój tata był zafascynowany technologią i mieliśmy w domu te wszystkie nowości – komputer Macintosh i wiele innych, których wtedy jeszcze nikt nie miał. To były wczesne lata dziewięćdziesiąte. Pamiętam, że jedne z najlepszych teledysków miała Björk, a odpowiadał za nie Michel Gondry. To on wyreżyserował klip do „Isobel”; czarno-biały, jeśli dobrze pamiętam. I Portishead! W teledysku do utworu „All Mine” mała dziewczynka śpiewała w telewizyjnym show, a w jej wyglądzie było coś przerażającego. I te słowa: „All Mine, It’s All Mine…”, niesamowicie władcze.
Jednym z moich ukochanych teledysków jest „Freedom ‘90” George’a Michaela.
Och, tak! Naomi Campbell i Linda Evangelista…
…i Cindy Crawford. Złota era supermodelek.
Też uwielbiam ten klip. Moi rodzice wspominali, że gdy już mieliśmy w domu telewizor, z bratem tańczyliśmy do piosenek George’a Michaela [śmiech].
Dzieciństwo spędziłaś w Kopenhadze, ale od lat mieszkasz w Berlinie. To miasto wygląda, jakby zostało stworzone dla artystów.
Wiele mieszkających tutaj osób zajmuje się sztuką lub szeroko pojętą działalnością artystyczną. Uważam, że to wspaniałe, a bierze się z możliwości, jakie daje tutejsza przestrzeń. Obecnie sztuka w Berlinie jest stosunkowo niedroga, choć zaczynają się pojawiać trudności, a co za tym idzie – ilość sztuki maleje. Przestrzeń się unowocześnia. Nie zmienia to jednak faktu, że wciąż jest jej tu więcej niż w Kopenhadze.
Berlin często pojawia się też w twoich utworach.
Potrafi być naprawdę denerwujący [śmiech].
Dokładnie. Bywa, że z Berlińczyków wychodzi złość, która sprawia, że chcę się stąd wynieść, ale się nie poddaję.
Porozmawiajmy o twojej nadchodzącej trasie koncertowej. Spoglądasz na publiczność podczas koncertów? Włączasz jej emocje do swoich występów?
Tak, choć przez długi czas byłam zbyt przerażona, żeby to robić. Przed wyjściem na scenę mam lekką tremę, więc spojrzenie prosto w czyjeś oczy zawsze jest dla mnie pewnym wyzwaniem. Mam nadzieję, że kiedyś w pełni się przełamię.
Rozmawiałyśmy o tym, że twoje kompozycje są bardzo osobiste. Trudno ci odtworzyć ich intymność na żywo?
To zależy od miejsca koncertu, od brzmienia i tego, jak jest rozmieszczona publiczność, a także jacy są widzowie i ich kultura oraz zespół, z którym gram. Zawsze lubiłam występy w Polsce, ponieważ spotykam się tam z serdeczną publicznością. Podobnie jest we Francji i Hiszpanii, ale są miejsca, w których odbiorcy potrafią być oziębli. To sporo utrudnia. Są wzloty i upadki, lecz zawsze dążę do nawiązania relacji, bo według mnie jest ona istotą koncertów, a zależy od wielu czynników, nad którymi nie mamy władzy. Właśnie dlatego mam obsesję na punkcie kontrolowania wszystkiego, co jest związane z moją muzyką, ponieważ ją zawsze mogę zmienić czy ulepszyć. Gdyby tylko publiczność wiedziała, jak potężną siłą dysponuje… To nie jest coś, co działa tylko w jednym kierunku. Zmieniasz sposób, w jaki grasz, w zależności od atmosfery czy tego, jak jest zbudowane pomieszczenie, na przykład czy zostało stworzone tak, byś widziała publiczność. Zdarzało mi się grać w klasycznych halach, w których nie widziałam ludzi uczestniczących w koncercie. Nie wiedziałam, gdzie są.
Dokładnie. Na dodatek było niesamowicie cicho. Mam bardzo różne doświadczenia koncertowe, które się nie powtarzają. Nigdy.
Materiał pochodzi z K MAG 99 MAGIC ISSUE 2019, tekst: Katarzyna Turowicz.
Agnes Obel odwołała koncerty zaplanowane na 2020 rok. Artystka wystąpi w warszawskiej Progresji 19 i 20 sierpnia oraz w gdańskim Starym Maneżu 22 sierpnia.