Advertisement

Nikodem Rozbicki przypomina bohatera filmów teenagerskich, ale zmierza w zupełnie innym kierunku [wywiad]

20-12-2019
Nikodem Rozbicki przypomina bohatera filmów teenagerskich, ale zmierza w zupełnie innym kierunku [wywiad]

Przeczytaj takze

Ma twarz chłopaka z „High School Musical”, ale jego ambicja podąża w zupełnie innym kierunku. Nikodem Rozbicki zadebiutował świetną rolą w „Bejbi blues” w reżyserii Katarzyny Rosłaniec, by później odrzucić kilka intratnych propozycji na rzecz Akademii Teatralnej. Poszedł na Wydział Aktorski, by dać sobie szansę na ważne role filmowe i teatralne. Na co dzień wyznaje himalajską zasadę kalipè, jest miłośnikiem muzyki i kina gatunkowego.
Najpierw świetna rola w „Bejbi blues”, seriale „Singielka” i „Powiedz TAK!”, studia politologiczne, a potem koniec grania i studia aktorskie. Przewrotne. W dodatku wszystko podobno jest wynikiem przypadku.
Przypadku, któremu trzeba było trochę pomóc. Bez większych nadziei poszedłem na casting do „Bejbi blues”, po którym jednak zaproszono mnie na kolejny. Pół roku później pisałem maturę, by prosto z niej pojechać na plan zdjęciowy. Tak to się zaczęło, choć jednocześnie podjąłem studia na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego, myśląc o jakiejś alternatywie. Kierunek Polityka społeczna wydał mi się tak abstrakcyjny i niekonkretny, że aż intrygujący. Absolutnie się nie zawiodłem, choć po licencjacie poczułem, że wpadłem w pewnego rodzaju pułapkę. Zacząłem kierować się do miejsc, które nie do końca odpowiadały moim planom i chyba też ambicji. Mam na myśli udział aktorski we wspomnianych serialach. Z jednej strony fajnie – byłem młodym człowiekiem, który miał pieniądze, wyprowadził się z domu i bardzo szybko usamodzielnił. Z drugiej jednak w szybkim tempie oddalałem się od tego, od czego zacząłem. „Bejbi blues” było interesującym, artystycznym kinem, które osiągnęło sukces komercyjny. Czymś wartościowym zarówno dla mnie, jak i dla widza. Chciałem do tego wrócić, a najlepszym pomysłem wydała mi się praca u podstaw, czyli egzamin do Akademii Teatralnej.
Zdałeś i zderzyłeś się z rzeczywistością miejsca, które wielu aktorów wspomina jako „szkołę-klasztor”.
Przyznam, że pierwszy rok to był ciekawy czas, ale bardzo wymagający. Chcąc nie chcąc, musiałem zmienić tryb życia. Z funkcjonowania w zawodzie aktora przeszedłem do wspomnianego klasztoru i obowiązujących w nim zasad, które były dla mnie zupełnie nowe. Przede wszystkim na pierwszym roku jest zakaz brania udziału w projektach pozaszkolnych, w związku z czym wyglądało to tak, że na zajęciach odgrywałem zwierzę, przedmiot czy emocje, a gdzieś obok przelatywały intratne propozycje finansowe. Przez pewien czas zastanawiałem się, czy obrałem dobrą drogę, ale zdecydowałem się zostać w Akademii. Z perspektywy czasu uważam tę decyzję za właściwą.
Dzisiaj grasz u Krystiana Lupy, jednego z najwybitniejszych twórców teatralnych. To się nazywa nagroda za poświęcenie.
Do spektaklu dołączyłem w czerwcu, chwilę przed pokazem „Work in Progress”. Poszukiwano młodych aktorów do ról kelnerów. To było dla mnie wejście do świata, którego nie znałem. Spotkałem się z Krystianem, zaakceptował mnie i powiedział, żebym zorganizował jeszcze jednego Włocha. Wkręciłem kumpla z roku i zaczęliśmy działać. W trakcie prób moja rola stale się zmieniała, Krystian wciąż dopisywał sceny, a o pewnych rzeczach dowiedziałem się dopiero na próbie generalnej. Bezpośrednie obcowanie z mistrzem, podglądanie jego myśli o teatrze, słuchanie omówień – to wszystko bardzo dużo mnie nauczyło. Niezwykłe doświadczenie, którego nie sposób przecenić.
„Capri – wyspa uciekinierów” to spektakl o niepokoju wobec przyszłości Polski, Europy i świata. Wobec dokonujących się zmian. To ważny temat dla twojego pokolenia?
Nie wiem, czy mogę być głosem pokolenia, ale biorąc na siebie pewną odpowiedzialność, uważam, że sprawy związane z szeroko pojętą przyszłością nie są nam obce. Jesteśmy bardzo ciekawym pokoleniem, urodzonym w wolnej Polsce, mogącym kupić sobie chociażby coca colę. To pokolenie otwartych granic, mogące zwiedzać świat i czerpać z niego do woli. Sądzę, że potrafimy myśleć i rozmawiać o przyszłości, ale mam wątpliwości co do najważniejszej kwestii, jaką jest działanie. Sam staram się podejmować próby aktywizowania młodych ludzi. W sytuacjach, w których mogę zabrać głos, na przykład zachęcić innych do pójścia na wybory, chętnie to robię. Tym, co mnie drażni, jest bezczynność. Możemy wszystko, a nie robimy nic. To zasadniczy problem pokolenia o wielkich możliwościach.
Aktorstwo z jednej strony wiąże się ze sławą, pieniędzmi i okładkami magazynów, z drugiej to trudny zawód, może nawet bezwzględny.
Pięknym zjawiskiem w tym zawodzie jest to, że możesz stanąć na scenie i poczuć przepływ energii z widzami. Wierzę, że w przyszłości będę mógł tworzyć role, wobec których odbiorcy nie pozostaną obojętni. Teatr ma wyjątkową siłę pozostawiania śladu. Dobry film zresztą też. Właśnie to w aktorstwie jest wyjątkowe i trudne zarazem – ma działanie terapeutyczne, oczyszczające. Mnie samemu zdarzyło się, że projekt, który akurat realizowałem, pomógł mi w rozwiązaniu bieżącego problemu. Aktor jest poddawany weryfikacji niemal przy każdej okazji. To zawód wymagający dobrej kondycji fizycznej, ale przede wszystkim psychicznej. Zdecydowanie musisz też wypracować kręgosłup moralny i pewne zasady. Inną kwestią jest wchodzenie i wychodzenie z roli. Są to niekiedy bardzo poważne procesy, a ich jakość zależy głównie od reżysera. Praca na emocjach jest delikatną materią, nie wszyscy twórcy dbają o higienę psychiczną aktorów, co bywa niebezpieczne.
Jak sobie radzisz z krytyką?
W pewnym momencie dobrze się jej poddać. Nie jest to łatwe, ale młodym aktorom potrzebne jest takie zderzenie z rzeczywistością. Z pochwał nie wyciągam wniosków, ale z krytyki – tak. Oczywiście, pozytywne bodźce są budujące, ale to sensowna i konstruktywna krytyka uczy. Kluczem jest nadawca przekazu. Głos anonimowego internauty jest mi obojętny, lecz w przypadku doświadczonego kolegi po fachu, reżysera czy autorytetu sprawa wygląda inaczej. Akademia sama w sobie też stanowi dobrą lekcję przyjmowania krytyki – nie chcę jej w żaden sposób demonizować, ale młodzi ludzie, którzy dostają się na studia aktorskie, powinni mieć twardy tyłek. Ja sam mam w sobie opór wobec krytycznych słów, ale mierzę się z tym i uczę się pokornie je przyjmować.
Są ludzie, którym szczególnie dużo zawdzięczasz, tacy, od których najwięcej się nauczyłeś?
Bardzo cenię moją rodzinę i to jej zawdzięczam swoje fundamenty. W środowisku akademickim zaś odnalazłem mistrza w osobie antysystemowego rock’n’rollowca, jakim jest profesor Krzysztof Majchrzak. Wiele mu zawdzięczam, między innymi himalajski zwrot kalipè opisujący filozofię tragarzy wysokogórskich, która głosi, że zdobywając zamierzone cele, powinno się chodzić powoli, z poszanowaniem człowieka i natury. Również spotkanie z profesorem Wiesławem Komasą bardzo mnie uskrzydliło i utwierdziło w przekonaniu o słuszności kierunku, w którym zmierzam. Nie mogę też nie wspomnieć o Kasi Rosłaniec, która jako pierwsza we mnie uwierzyła. Przygotowania do „Bejbi blues” były bardzo długie i miały warsztatowy charakter. A teraz Krystian Lupa… „Capri” otwiera nowe przestrzenie mojej duszy.
Stawiasz na aktorstwo, ale wciąż jeszcze zdarza ci się grać na imprezach.
Tak. Bardzo lubię stanąć czasem za konsolą, bo dostarcza mi to wrażeń w zupełnie innym obszarze. Muzyka jest dla mnie niezwykle ważna, więc gdy mam okazję podzielić się swoimi odkryciami, sprawia mi to ogromną przyjemność. Co prawda nie gram hitów, więc zawsze znajdą się osoby zawiedzione tym, że nie będzie Rihanny. Jednak to oderwanie od aktorstwa daje mi komfort i poczucie, że nie muszę wisieć nad telefonem w oczekiwaniu na propozycje castingowe. Wierzę, że dobrze rzeczy przychodzą w odpowiednim momencie, a do tego czasu rozsądnie jest posiadać alternatywę i mieć z czego opłacić rachunki.
Jak oceniasz polski rynek filmowy?
Myślę, że nie mamy powodów do kompleksów. Widzę wielki potencjał w polskim kinie, dobrze się w nim dzieje. Takie postaci jak Jan Komasa, Agnieszka Smoczyńska czy Kuba Czekaj są tego znakomitym dowodem. Zaczynamy być doceniani na świecie, tworzymy kino gatunkowe, które do niedawna w Polsce w zasadzie nie istniało. Cieszę się, bo wspaniale jest móc wejść w świat, który nie jest do końca rzeczywisty. Zabawa konwencją czy formą potrafi być wspaniała. Bardzo chciałbym zagrać w jakimś polskim science fiction. Strach to mówić, bo dotychczasowe próby nie były specjalnie udane, ale myślę, że przeszkodą jest budżet, a nie brak umiejętności czy pomysłów. Sam jestem wielkim fanem Stanisława Lema. Jego książki to gotowe scenariusze, które aż proszą się o ekranizację. Na to jednak muszą być pieniądze. Chyba że sposobem na Lema jest teatr? Rozegranie tego formalnie, bez gigantycznych nakładów budżetowych?
Czyżby zryw reżyserski?
Od dawna puszczam wodze fantazji, planując różne przedsięwzięcia filmowe. Od jakiegoś czasu mam na warsztacie dwa pomysły. Nie można ich jeszcze nazwać scenariuszami, ale intensywnie pracuję nad tymi historiami. Obie rozgrywają się na początku lat dziewięćdziesiątych w Polsce. Pierwsza opowiada o zdarzeniu otoczonym dziwną mgłą niedomówień. Druga natomiast to konwencja fantasy dziejąca się na Mazurach. Ostatnio żyję głównie tym. Potrafię spędzić całą noc na dopracowywaniu kolejnych elementów. Do filmu fantasy mam już nawet dokumentację miejsca i muzyczny motyw przewodni. Obraz staje się coraz bardziej czytelny. Od pół roku szukam scenarzysty, z którym znajdę porozumienie w tej sprawie i podejmę współpracę. Naprawdę wierzę, że w przyszłości zrealizuję oba tematy.
Trzymam kciuki. A wracając do spraw bieżących – grasz w „Capri”, jesteś na próbach czytania performatywnego w Narodowym. Co jeszcze?
Z „Capri” ruszamy w Polskę, między innymi na festiwal Wybrzeże Sztuki w Gdańsku. Stamtąd jadę na Forum Reżyserii w Krakowie, gdzie wystawiamy spektakl „Judasz” w reżyserii Katarzyny Minkowskiej, a następnie w Teatrze Narodowym odbywa się czytanie performatywne „Ponad śnieg bielszym się stanę”, wystawiane z okazji stulecia Reduty Osterwy, gdzie wcielam się w głównego bohatera. W grudniu Kraków ponownie z „Capri”, zaś w styczniu zaczynam zdjęcia do filmu fabularnego. Do Teatru Powszechnego wracamy w lutym.
Same ambitne projekty. A co sądzisz o powszechnej opinii, że uroda przekreśla talent? Nie boisz się wiecznych propozycji do ról amantów?
Jednym trudno jest wyjść z ról amantów, innym z ról księży, a jeszcze innym z ról morderców. Jest to związane z przetartym szlakiem, w ramach którego dany aktor się sprawdził. Nieczęsto też w Polsce podejmuje się ryzyko otwierania nowych ścieżek. Natomiast jeśli chodzi o urodę, to istnieje podział na aktorów dramatycznych i charakterystycznych: dramatyczni chcą być charakterystyczni, a charakterystyczni dramatyczni. Jedni i drudzy czasem zaglądają do świata, do którego teoretycznie nie przynależą.
Nikodem Rozbicki – urodził się w 1992 roku. Aktor, meloman, DJ. Absolwent Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych na Uniwersytecie Warszawskim, student aktorstwa dramatycznego w warszawskiej Akademii Teatralnej. Debiutował w nagrodzonym na festiwalu Berlinale Kryształowym Niedźwiedziem filmie Katarzyny Rosłaniec „Bejbi blues”, w którym zagrał główną rolę męską u boku Magdaleny Berus i Magdaleny Boczarskiej. Wystąpił w drugiej i trzeciej części filmowego hitu wyprodukowanego przez TVN „Listy do M.”. Współpracował między innymi z Anną Kazejak, Marcinem Koszałką i Łukaszem Palkowskim. W 2018 roku zagrał główną rolę męską w filmie krótkometrażowym Sióstr Bui „Świtezianka”, będącym adaptacją ballady Adama Mickiewicza. W 2019 roku wcielił się w rolę Marcina Zawady w filmie „Miszmasz, czyli kogel-mogel 3”.
materiał pochodzi z K MAG 99 MAGIC ISSUE 2019, tekst: Agnieszka Sielańczyk
foto Karolina Zajączkowska
stylizacja Sylwia Morawska
makijaż Kama Jankowska / Art Faces
podziękowania dla klubu Niebo (ul. Nowy Świat 21, Warszawa)
FacebookInstagramTikTokX
Advertisement