Po muzycznych romansach z Quebo, Margaret czy Mięthą przyszedł czas na „Pogłos" – drugi album Natalii. Subtelny, delikatny, ale i pełen muzycznych eksperymentów. To płyta, którą możecie owinąć się niczym kocem w chłodny, zimowy wieczór. Natalia odpowiada za całą warstwę liryczną oraz eksponuje na nim swój największy atut, czyli wrażliwość. Ale czemu przyszło nam tyle czekać na drugą płytę? Co sprawiło, że jej muzyka zaczęła się zmieniać? Dlaczego nie nagrała rapowego krążka? Jak radzi sobie z szufladkowaniem? Odpowiedzi na te i inne pytania znajdziecie w naszym wywiadzie!
Od ukazania się twojej pierwszej płyty minęło już sporo czasu, ale cały czas zaskakiwałaś fanów nowymi utworami. W pewnym momencie jednak twoja muzyka zaczęła się zmieniać. Co się stało?
Zostałam zauważona, mając 16 lat. Byłam bardzo młodą osobą i nie do końca jeszcze wiedziałam, którędy iść. Dużo też zależy od współpracowników, którzy albo dają większą wolność, albo mniejszą. Mój początkowy repertuar to nie były moje kompozycje ani moje teksty. Miałam jednak w sobie bardzo dużą wdzięczność, bo marzyłam o tym, żeby stać na dużych scenach i grać koncerty. Niedawno przeglądałam sobie domowe archiwum i natknęłam się na nagrania, na których jestem półtorarocznym dzieciaczkiem. Już wtedy wszystkie nagrania kręciły się wokół mojego śpiewania i tańczenia. Od dziecka wiedziałam, że to mój plan i moja wizja na życie. Choć w naszym kraju jest bardzo wielu zdolnych ludzi, nieduży procent dostaje szansę.
Natalia Szroeder fot. Zuza Krajewska, mat. pras. Warner Music Polska
Kiedy otrzymałam możliwość podpisania kontraktu z wytwórnią i managementem, nagrania profesjonalnych piosenek w studiu czy pojawiania się na dużych wydarzeniach telewizyjnych, to byłam tym tak podekscytowana, że zupełnie nie ogarniałam tego, co się dzieje. Przyjmowałam wszystko z ekscytacją, wdzięcznością i dziecięcym niedoświadczeniem. To nie jest tak, że robiłam to wbrew sobie. Chciałam realizować się zawodowo i zamienić największą pasję w zawód. Jako dzieciak z niedużej wsi na północy Polski po prostu cieszyłam się, że mi się to przytrafiło. Dostawałam utwór, dostawałam tekst. Mogłam go sobie zaśpiewać i zinterpretować po swojemu, ale to nie były moje rzeczy. Ludzie, z którymi wtedy współpracowałam również mieli swoje cele i priorytety. Duży nacisk kładziono zwłaszcza na stacje radiowe i wszelkiego rodzaju wydarzenia telewizyjne. Na komercyjny sukces.
Jak postrzegałaś wtedy sukces?
U nas miarą sukcesu było to, że jesteś na pierwszej pozycji we wszystkich stacjach radiowych, dostajesz zaproszenia na wszystkie festiwale, a kalendarz pęka w szwach od letnich dni miast. Tak mi powtarzano i w pewnym momencie rzeczywiście w to uwierzyłam. Kiedy jednak już nabrałam trochę odwagi, doświadczenia i zaczęłam czuć się bardziej stabilnie, zaczęło mnie to uwierać. Ale to wszystko nie było proste, bo ludzie bardzo łatwo i szybko szufladkują artystów. Ja również wpadłam w takie sidła. I to kilkukrotnie. Zaczynałam z Liberem i towarzyszył mi bardzo duży stres, kiedy postanowiłam działać solo. Ludzie znali mnie jako laskę z duetu. Były takie momenty, że rozpoczynałam koncert i zanim wszedł Liber, ludzie krzyczeli po każdej piosence: „Gdzie jest Liber?".
Jak sobie z tym radziłaś?
Czasem przejmowałam się tym bardziej, czasem mniej. Na pewno była to duża lekcja pokory. No i później był duży strach. Zastanawiałam się, czy ludzie zaakceptują mnie w wersji solowej, skoro przyzwyczaili się już do duetu. Na początku pojawiały się głosy, że z Liberem było lepiej, ale potem jakoś się udało. Od tego czasu tyle wydarzyło się u mnie muzycznie, że mam wrażenie, jakby minęło co najmniej sto lat, a nie tylko pięć czy sześć. Potem działałam już solowo, ale wciąż nie na swoich warunkach. Czasem, gdy nagrywałam piosenkę i pozwalałam sobie na odrobinę szaleństwa, jakim była np. odważniejsza wokaliza, kazano mi to wyrzucać, bo „to będzie drażniące dla słuchacza radiowego". Bardzo mnie to frustrowało. Zdarzało się też, że trzeba było zmienić słowo w jakimś tekście, bo było nieprzyjemne dla ucha. Zastanawiałam się wtedy, czy to wygląda tak u wszystkich i czy każdy podporządkowuje się pod te wytyczne. Znosiłam to, choć bardzo się w tym dusiłam. W pewnym momencie zaczęłam otwierać się na własne kompozycje. Komponuję od kiedy pamiętam, ale na początku trudno było mi podzielić się tym ze światem. Fajnie było móc przemycać swoje rzeczy, a jednak wciąż coś mnie uwierało.
Co frustrowało cię najbardziej?
To, że cały czas coś mnie ograniczało. Według mojej definicji w tworzeniu nie powinno być żadnych ram. Jeśli to ma być prawdziwe, to nie możesz mi mówić, do jakiego dźwięku mam zaśpiewać. Postanowiłam coś z tym zrobić. Zaczęłam od wymiany współpracowników, bo to bardzo istotne, aby pracować z ludźmi, którzy kumają, co chcesz przekazać, którzy wierzą w to samo. I złapałam oddech. Uczucie, że nie startuję w wyścigach o pierwsze miejsca na listach przebojów było kojące. Tym bardziej pięknym zaskoczeniem dla mnie było, że „Para" zyskała sympatię wśród stacji radiowych. Piosenka bez mainstreamowej napinki, na moich zasadach. To było dla mnie coś dużego.
A jaką radę dałabyś nastoletniej Natalii, która stawia pierwsze kroki w show-biznesie?
Wydaje mi się, że ostatecznie byłam w tym wszystkim dość rozsądna. Nie tylko rozsądna, ale też dość dzielna, bo jest dużo kuluarowych historii, które mrożą mi krew w żyłach. Sporo przeszłam. Polski rynek rządzi się swoimi prawami i często jest dość brutalny. To na pewno niełatwe doświadczenia, zwłaszcza jeśli jesteś jeszcze dzieciakiem. Ja zaczynałam w wieku 16 lat, ale teraz mamy na rynku jeszcze młodszych ludzi... np. Roxi Węgiel czy Viki Gabor. Podziwiam te dziewczyny, ponieważ wiem, z jakimi wiąże się to wyrzeczeniami. One muszą być niesamowicie silnymi babkami. Bardzo chciałabym je otulić swoim doświadczeniem i miłością, i chyba to samo dałabym sobie w tamtym momencie.
Wspomniałaś o szufladkowaniu, o którym śpiewasz również w swoim pierwszym singlu „Powinnam?". Dotychczas próbowano cię wrzucić w rolę miłej dziewczyny z sąsiedztwa, bezbarwnej wokalistki czy laski popularnego rapera. A ty przecież jesteś dziewczyną z Kaszub i charakteru zdecydowanie ci nie brakuje.
Jestem bardzo charakternym człowiekiem, co potwierdzi chyba każdy, kto mnie zna. Jednocześnie mam miłe usposobienie, co w przeszłości wielokrotnie było wykorzystywane przeciwko mnie. Na przykład kiedy w telewizji nie było komu zlecić jakiegoś występu, to proponowano go mnie, bo wiedziano, że nie odmówię. Na początku zupełnie nie umiałam odmawiać... i potem byłam na siebie wkurzona, że się zgodziłam. Przecież nikt mnie do tego siłą nie zmuszał. Nie potrafiłam po prostu znaleźć w sobie odwagi. Nie chciałam nikogo zawieść lub rozczarować, bo wierzyłam, że skoro mam opinię laski, która sobie ze wszystkim poradzi, to muszę to dźwignąć. Nawet jeśli coś mi nie odpowiada. Jeśli chodzi o bezbarwność, to myślę, że w dużej mierze zawinił mój początkowy repertuar. Moje piosenki, klipy, stylizacje i inne rzeczy, na które nie do końca miałam wtedy wpływ. Byłam ubierana w rzeczy wybierane przez kogoś innego, śpiewałam to, co mi dawano i nie miałam okazji zaprezentować swojej prawdziwej wersji. Widocznie tak miało być. To też jakaś lekcja.
Pochodzisz z bardzo muzykalnej rodziny. Porozmawiajmy więc o tym, co ukształtowało cię muzycznie. Twoja mama była w zespole folkowym, prawda?
Obecnie moja mama prowadzi ten zespół. Wcześniej prowadził go mój dziadek, którego już z nami nie ma, więc mama oraz jej brat, mój wujek, przejęli pałeczkę. Nie jestem jedyną osobą w mojej rodzinie, która działa muzycznie. Całe moje rodzeństwo jest bardzo zdolne i prowadzi swoje projekty. Zresztą nie tylko rodzeństwo, ale też kuzynostwo, wujkowie, ciocie od mamy, taty. Jeśli chodzi o moje wychowanie, to na pewno dużo zrobił folk. I to nie tylko kaszubski folk. Ludzie myślą, że wychowałam się wyłącznie na kaszubskiej muzyce. Od kiedy byłam dzieckiem, tata organizował przepiękne festiwale muzyczne w naszym rodzinnym Parchowie. Zapraszał do nas artystów nie tylko z Polski, ale także z całego świata. Nie każdy ma możliwość, żeby pojechać gdzieś dalej, a w takich maleńkich miejscowościach dostęp do jakościowej kultury jest niełatwy. Najczęściej ogranicza się do letnich festynów, na których główną muzyczną atrakcją są zespoły, grające muzykę disco-polo. Zawsze więc bardzo podziwiałam mojego tatę za te projekty. Dzięki jego działalności przyjeżdżały do nas bandy z całego świata. Folk zawsze był mi bardzo bliski.
Dlaczego tyle czekaliśmy na twój drugi album? „NATinterpretacje" wyszły w 2016 roku.
W dużej mierze zadecydowały kwestie umów, kontraktów, licencji itd. Kiedy współpracowałam z moim pierwszym managementem, to oni byli odpowiedzialni za koszty produkcji i materiałów, ponieważ w wytwórni byłam tylko na licencji. To od nich zależało czy wydam ten album, a nie byli jakoś szczególnie entuzjastycznie nastawieni do tego pomysłu. Mój były manager mówił, że płyty idą w odstawkę, że nikt ich już nie kupuje i że nie opłaca się już wydawanie fizycznego krążka. Dla mnie miało to jednak wymiar symboliczny. Obecnie, jeśli nie jesteś raperem, to może rzeczywiście nie zarabiasz kokosów na albumach, ale mimo wszystko nie wyobrażam sobie, że to ma przestać się dziać... Ale wracając do tematu. W ogólnym rozrachunku przeważyły kwestie formalne. Ja już kilka razy byłam gotowa z materiałem i mogłabym w tym czasie wydać więcej niż jedną płytę. Mieliśmy kilkaset demówek w gotowości. Ostatecznie cieszę się jednak, że jest jak jest. Dużo utworów z krążka „Pogłos" powstało podczas ostatnich 2-3 miesięcy. Kawałki szybko tracą aktualność. Nie jestem już osobą, którą byłam rok temu, a nawet pół roku temu.. To się zmienia jak w kalejdoskopie. W połowie sierpnia odrzuciłam sporo piosenek, bo były za stare i to już nie byłam ja.
A jak wyglądał twój proces twórczy w przypadku „Pogłosu"?
Bardzo różnie. Na przykład utwór „1-2.X" powstał w nocy z 1 na 2 października, kiedy byłam bardzo rozedrgana i emocjonalnie wyczerpana To było wyjątkowe, bo melodia i tekst przyszły mi do głowy w tym samym momencie, co zdarza się bardzo rzadko. Pamiętam, że stałam w łazience. Mam przed oczami taki obraz, że jest noc, a ja stoję przy umywalce, myję ręce w jakimś takim amoku emocjonalnym i nagle to do mnie przychodzi. Chwyciłam więc za dyktafon, żeby nic mi nie uleciało i w 15 minut miałam cały utwór. Nadal mam tę dyktafonówkę i kiedyś pewnie gdzieś ją opublikuję, bo to chyba ciekawa pamiątka. Słychać jak pociągam nosem, połykam łzy. Linia i tekst zostały dokładnie takie same jak na tej dyktafonówce.
Co w takim razie jest zazwyczaj pierwsze – jajko czy kura? Melodia czy tekst?
Najczęściej jest tak, że najpierw powstaje melodia a potem tekst. Bardzo często nagrywam sobie różne rzeczy na dyktafonie. Przykładowo jadę samochodem i przychodzą mi do głowy różne frazy lub zdania, więc zjeżdżam na bok i je sobie zapisuję. Mam taką notatkę w dyktafonie, którą można przewijać i przewijać (śmiech). Jest tam pełno moich różnych rozkmin i refleksji, a potem czytam sobie to, co przychodziło mi do głowy przez ostatnie dwa tygodnie. Zwykle bardzo mnie to inspiruje do pisania. Melodie najczęściej powstają, gdy jestem w studiu z moim producentem, Archie Shevskym. Teksty natomiast przychodzą do mnie często w najmniej spodziewanych momentach. Z tytułowym „Pogłosem", utworem kończącym album, miałam podobnie jak z „1-2 X". Nagrałam dyktafonówkę i napisałam go w domu w jakieś 15 minut. Niektóre utwory zradzają się w twojej głowie kompletne.
Natalia Szroeder fot. Zuza Krajewska, mat. pras. Warner Music Polska
Który utwór był w takim razie najtrudniejszy?
W przypadku „Pogłosu" już zupełnie nie mieliśmy czasu. Archie był załamany. Narysował sobie tabelkę ze wszystkimi piosenkami i zaczął wymieniać: „Tu nie dograłaś wokali, tu nie ma mixu, tu nie ma aranżacji. Mamy 6 dni, a ty chcesz zrobić jeszcze jedną piosenkę?". Uparłam się jednak, że potrzebuję klamry – piosenki, która zwieńczy opowieść. Powiedziałam mu: „Arcz, ale ja muszę. Mam „Początki", a nie będzie miała „Pogłosu"? Przecież to jest tytułowy utwór". Na szczęście miałam już wtedy kompozycję oraz tekst na telefonie i trzeba było go tylko wyprodukować. Arch na szczęście od zawsze ma dla mnie dużo wyrozumiałości...
Jest jakaś 1 czy 2 w nocy, kończymy miks do jakiegoś utworu, i Arczi mówi: „Dobra, dawaj ten „Pogłos". Zaczęliśmy od chórków i zastanawiałam się czy nie zrobić tego wyłącznie na nich bazując. W końcu stwierdziłam, że zaśpiewam na rybkę, czyli na raz, żeby mieć demówkę wokalną, która będzie podstawą do stworzenia właściwego utworu. Dzięki temu moglibyśmy zobaczyć jak ten kawałek brzmi w naszej aranżacji. Jest więc jakaś trzecia, wchodzę do kabiny i nagrywam z ledwo działającym głosem. Kończymy, a Archie mi mówi, że to było to. Że to był ten właściwy, docelowy wokal. To były dokładnie te emocje, które powinny kończyć album. Posłuchaliśmy tej wersji i nie zmieniliśmy nawet pół dźwięku. Nie nagraliśmy też już kolejnej, Na albumie jest pierwsza wersja – zaśpiewana od początku do końca bez żadnego przerywania i przeszkadzania. Całkowicie live. W niektórych miejscach siadał mi głos, bo było bardzo późno, w niektórych miejscach w ogóle się nie odzywał, ale to było to. Poza tym nie zależało nam na perfekcji. To bardzo intymny album.
Nie brakuje na nim jednak eksperymentów wokalnych.
Eksperymentów być może, ale z pewnością nie ma popisów wokalnych. Zaśpiewałam kiedyś utwór Whitney Houston i do dziś to za mną chodzi. (śmiech) Bardzo często spotykam się z pytaniami, kiedy zaśpiewam w końcu taki utwór, w którym będzie słychać, że mam głosisko. A ja myślę sobie: „Boże, dajcie mi żyć, ludzie. Nie chcę!". (śmiech) Kiedy słucham muzyki, to najbardziej poruszają mnie proste przekazy, więc na „Pogłosie" zrobiłam coś zupełnie innego niż to, czego niektórzy mogliby oczekiwać. Tak naprawdę najmocniej śpiewam w utworze „Powinnam?", choć i tak nie jest to jakoś szczególnie mocne. We wszystkich pozostałych piosenkach jest spokój. Jest subtelnie i trochę eksperymentalnie, ale nie ma utworów, które miałyby udowadniać moje wokalne umiejętności. Nie chciałam tego.
W międzyczasie nawiązałaś kilka muzycznych romansów, w tym m.in. z Margaret, Quebo czy Mięthą. Nie kusiło cię, aby pójść w kierunku rapu i trapu?
Bardzo szanuję rap, a to co teraz dzieje się z tym gatunkiem muzycznym, to jest jakiś kosmos. Mega podoba mi się, że raperzy wykorzystują ten hype w taki fajny sposób. Ja mam w sobie za dużą miłość do melodii, żeby pójść w rap. Za bardzo lubię dźwięk i rzewność w utworach. To jest to, czego mi w rapie brakuje. Mimo wszystko bardzo go lubię i chociaż „Pogłos" ma zupełnie inną otoczkę, to tekstowo myślę, że w niektórych miejscach można doszukać się rapowych inspiracji.
Pierwszy singiel promujący tę płytę, czyli „Powinnam?", przejawia rapowe aspiracje, więc byłam niesamowicie ciekawa samego krążka.
Hehe, coś w tym jest! Lubię te melorecytacje na maxa i myślę, że takie rzeczy będę się działy. Moim zdaniem bardzo rapowy – i mam nadzieję, że raperzy nie nie wyśmieją – jest utwór „Poganianki". Jest tam bardzo gęsty tekst, byłam bardzo uważna w doborze rymów i miałam sporo zabawy przy ich układaniu. Myślę, że ten tekst spokojnie można byłoby zarapować, ale mnie jednak zawsze kusi melodia. „Powinnam?" , jak sama zauważyłaś, tez ma ukłony w stronę rapu. Ale ja jednak nigdy nie zrezygnuję z melodii. Nie umiałabym. Zresztą, co ciekawe, i moim zdaniem ekstrafajne, na tej płycie możecie usłyszeć wyłącznie żywe instrumenty, co w dzisiejszych czasach jest już zabiegiem trochę na wymarciu! Zaprosiliśmy do studia muzyków, którzy zagrali żywe bębny, żywe partie gitarowe i basowe. Uzupełniliśmy je potem o synthy oczywiście, by nadać temu współczesnego sznytu.
To przeciwny kierunek niż ten, w którym idzie współczesna muzyka.
Być może. My w ogóle nie używaliśmy zabiegów takich jak autotune, z czego jestem bardzo dumna. Pewnie nikt tego nie zauważy i nikt nie będzie się nad tym zastanawiać, ale to taka moja mała duma, że zrobiliśmy to tak jak najlepiej umieliśmy, nie chadzając na skróty. Wybraliśmy dłuższą drogę, pewnie bardziej krętą i wyboistą. Ale dzięki tym wszystkim, często niełatwym wyborom, jestem tu, gdzie jestem. I podoba mi się to miejsce.
Premiera płyty „Pogłos" odbyła się 5 listopada 2020 roku i jest ona dostępna w sklepach muzycznych oraz serwisach streamingowych.