Za kulisami Indira Paganotto przygotowuje się do swojego długo wyczekiwanego debiutu na Coachelli - ma na sobie śnieżnobiałą koszulę z czarnym kołnierzykiem i szerokim czarnym krawatem, do którego dobrała czarne, poprzecinane z graficzną precyzją legginsy, które układają się w ruch niczym sztuka kinetyczna. Na tyłach koszuli widnieje czarna róża, a intensywnie czerwona szminka dodaje śmiałego akcentu jej wyrafinowanej, minimalistycznej stylizacji. Wszyscy zgromadzeni czekają na jej występ, głos manifestu na jednej z największych i najważniejszych scen świata. Tuż przed przejęciem sterów, Indira wymienia gratulacje z niemieckim DJem, dziękując mu za występ.
Stoję tuż za nią, chłonąc oczami każdy szczegół — sposób, w jaki jej palce odnajdują miejsce na mikserze, jak całym ciałem zanurza się w rytm muzyki, zanim jeszcze publiczność to poczuje. W tej chwili Yuma Stage przestaje być zwykłą sceną — staje się sanktuarium. Publiczność zamiera. Każdy wstrzymuje oddech. Mam rzadki, niemal święty przywilej być świadkiem, jak Indira Paganotto rozpoczyna swój set na Coachelli — beat za beatem, z niepowtarzalną intensywnością i elektryzującą pewnością siebie.
Marzenia spełniają się na moich oczach. Jej marzenie — by wystąpić na jednej z najbardziej prestiżowych scen świata i moje — by zobaczyć ją z bliska. Zaledwie rok temu oglądałem z przyjaciółką Karlą jej set w trakcie festiwalu Tomorrowland na oficjalnej transmisji. W październiku zobaczyłam ją po raz pierwszy na żywo podczas festiwalu Zamna w Gdańsku. A teraz stoję za kulisami Yuma Stage, wiedząc, że nie jestem już tylko widzem. Jestem częścią tej historii, jej historii — świadkiem, uczestnikiem, wciągniętym w coś, czego nie da się zapomnieć.
Jej set pulsuje jak manifest. Energia jej track’ów jest budowana z taką mocą, że namiot, w którym została zbudowana Yuma Stage mógłby wybuchnąć od tego napięcia. To pewnego rodzaj rytuał pośrodku kalifornijskiej pustyni. Ciemność, stroboskopy, precyzyjna choreografia świateł - to wszystko tworzy intymne oraz teatralne doświadczenie. W pewnym momencie Indira sięga po czerwone Marlboro, które odpala z niezwykłym wdziękiem, na który tylko ona mogłaby się zdobyć. Ten gest jest tak ludzki, tak prawdziwy i tak silnie kontrastujący z precyzyjnym setem.
W pewnym momencie, bez cienia wątpliwości sięgam po swojego Polaroida i robię zdjęcie — kadr, który wiem, że będę chciał zachować na zawsze. Uchwyciłem ją w półcieniu, z jedną ręką zawieszoną nad mikserem, mając nadzieję, że mimo gęstej ciemności wypełniającej namiot, błysk lampy zatrzyma magię tej chwili. Kilka minut później obraz powoli wyłania się w mojej dłoni. Oto ona — uśmiechnięta, lekko odwrócona w naszą stronę, z prawą dłonią delikatnie uniesioną w stronę ucha, jakby dostrajała się do pulsu sceny. Patrzy na nas i cichym gestem daje znak — widzi nas. To nie jest tylko jej moment. To też nasz moment.
fot. Daniel Matejczyk, retusz: Tomek Janus
fot. Daniel Matejczyk, retusz: Tomek Janus
Wtedy nadchodzi niespodziewany moment. Yuma Stage wypełnia nowa interpretacja „The Phantom of the Opera” — klasyk Broadwayu przepuszczony przez filtr mrocznego, hipnotyzującego techno. Po plecach przebiega mi dreszcz. Zanim zdążymy się otrząsnąć, nadchodzi kolejna niespodzianka. Na scenie pojawia się Sara Landry - niekwestionowana królowa hard techno, która wchodzi bez zapowiedzi, a tłum eksploduje. Ich uścisk — ciepły, szczery, siostrzany — nadaje gatunkowi nową, ludzką twarz. Indira promienieje. Muzyka nie traci ani na chwilę mocy. Siostrzany toast zamienia się w mały rytuał. A potem, jakby pieczętując to wszystko, Indira gra jeden z utworów Sary, wprowadzając najbardziej bezkompromisowy i ostry fragment swojego seta.
Spoglądam na Emmę, menadżerkę Indiry. Wymieniamy spojrzenia, które nie potrzebują słów. Oboje wiemy, że jest to wyjątkowy moment a zarazem najlepszy set Indiry — nie dlatego, że był bezbłędny, ale dlatego, że był prawdziwy. Ku zaskoczeniu wszystkich Indira nie kończy, kiedy zegar wybija 18:30. Gra dalej, przedłużając swój set do pełnych 75 minut. To prezent. Ostatni akt buntu — i jej hojności.
Kiedy na scenę wychodzą Infected Mushroom, Indira kończy swój set, który przejdzie do historii Coachelli. Tłum skanduje i krzyczy do ostatniego uderzenia, nie chcąc jej wypuścić. Po fali gratulacji razem z jej zespołem schodzę ze sceny, wciąż oszołomiony i prawdziwy. Wszyscy wiemy, że byliśmy świadkami czegoś wyjątkowego — czegoś prawdziwego. Od razu kierujemy się do jej przyczepy, oznaczonej różową kartką z jej imieniem i nazwiskiem, wypisanym wielkimi literami: INDIRA PAGANOTTO. Kartka lekko trzepocze się na pustynnym wietrze - mając w sobie coś z trofeum. Wskakujemy do środka, buzując od adrenaliny, a nasze głosy odbijają się od ścian w rytmie naszych kroków. A potem — skandowanie. Śmiech i serdeczne gratulacje - „Indira! Indira!” - krzyczymy z ekscytacji. Rozmazane migawki i kolejne chwile, balansują pomiędzy snem a rzeczywistością.
fot. Daniel Matejczyk, retusz: Tomek Janus
Po chwili ciszy sięgam raz jeszcze po Polaroida. Indira opada na fotel z tą samą swobodą z jaką odnajduje się na scenie. W jednej ręce trzyma kulę dyskotekową. Patrzy się prosto w obiektyw - naturalna i uśmiechnięta. Klik. Kolejny fragment wieczności zapisany na papierze.
fot. Daniel Matejczyk, retusz: Tomek Janus
To idealny moment, żeby rozpocząć rozmowę i zanim zdążę zadać pierwsze pytanie, Indira pochyla się do przodu i z błyskiem w oku mówi:
„To było istne szaleństwo. W zeszły weekend wylądowałam helikopterem, dosłownie na trzydzieści minut przed setem. Byłam spocona, zestresowana — nie wiedzieliśmy nawet, gdzie mamy iść. Nie mieliśmy pojęcia, gdzie jest wejście, gdzie znajdują się namioty dla artystów. To był nasz pierwszy raz na Coachelli. A potem nagle stoję na scenie, patrzę na zgromadzony tłum. I jak tylko zaczęłam grać, od razu poczułam ich energię. Do teraz mam ciarki, kiedy o tym myślę”.
Yuma Stage, techno katedra ze stali, potu i świateł — od razu ją oczarowała. „Przypomniało mi to europejską scenę klubową” — dodaje z ekscytacją w głosie. „Intymność, energia. Było tam dosłownie wszystko — światło, pustynia, napięcie wczesnego wieczoru. Idealne miejsce, żeby zacząć coś naprawdę mocnego”. Jej sety, nie tylko na tegorocznej Coachelli to wynik wyjątkowego instynktu - „Nigdy nie przygotowuję setów z wyprzedzeniem. Każdy jest inny, bo wszystko zależy od ludzi. Patrzę na nich. Słucham. Czuję atmosferę. Dzisiejszy set nie miał nic wspólnego z tym z zeszłego tygodnia. I właśnie w tym jest magia — tworzę ją razem z publicznością”.
Jej występ, uznawany za jeden z najbardziej autentycznych tej nocy nie był efektem żadnego planu — „Nie gonię za perfekcją. Uwielbiam te chwile, które są surowe, prawdziwe, nieprzewidywalne. Tak jak b2b2b, który zagrałam z Sarą Landry i Amelie Lens tydzień temu — totalny spontan, nawet dla nas. Każda z nas wniosła coś osobistego. Nic nie było zaplanowane. Miałam wychodzić wcześniej, ale nie byłam w stanie zejść ze sceny” - dodaje z powagą, po czym wybucha prawdziwym śmiechem.
Dla Indiry Paganotto Coachella była nie tylko prestiżowym wyróżnieniem — „To był krok w stronę amerykańskiej publiczności. Dla mnie to symbol. Oświadczenie. Ale też początek. I szczerze? Myślę, że to był najlepszy sposób na pokazanie się właśnie tutaj!”.
Kilka dni później, świeżo po swoim debiucie, zagrała klubowego seta w San Francisco — „Zawsze byłam bardziej rave girl niż club girl. Jedno psytrance'owe rave'owanie tygodniowo — taki miałam rytm. Ale powrót do mniejszych klubów był piękny. San Francisco ma podobną energię jak Coachella — pełno tam marzycieli i artystów. Bardzo kalifornijskie miejsce”.
Zapytana o to, jak radzi sobie z tak dynamicznym tempem, wielogodzinnymi lotami, fizycznym i emocjonalnym zmęczeniem odpowiada błyskawicznie, śmiejąc się jednocześnie - „Oddaję swoje ciało i umysł Bogu... i Emmie. To moja najlepsza przyjaciółka, my partner in crime — dba o mnie jak nikt inny. Suplementy, opieka, obecność. Utrzymuje mnie przy życiu, w równowadze. Szczerze? Jest moją boginią”.
Spośród całego lineup'u tegorocznej Coachelli udało jej się zobaczyć tylko jeden koncert, który zostawił w niej sporo emocji — „Lady Gaga. Widziałam ją w piątek. O matko, to było coś niesamowitego. Stałam obok Emmy i powiedziałam — patrz na nią. Ma pełną kontrolę! To był jej moment. Czysta perfekcja. Miałam ciarki. Jest niezwykle utalentowana, wciąż się rozwija, wciąż przekraczając swoje granice. To jest prawdziwa siła.To mnie niezwykle inspiruje!”
„Pochodzę z Wysp Kanaryjskich i poczułam się tutaj jak w domu” — mówi mi Indira Paganotto z roziskrzonym uśmiechem. Siedzimy w artist tracku, a jej głos wciąż brzmi jak echo setu. „To wyjątkowe i rzadkie uczucie. Ale to dopiero początek. Już teraz mogę Ci powiedzieć — mój nowy album będzie czymś naprawdę wyjątkowym. Premiera planowana jest na koniec listopada lub początek grudnia. Mam niesamowite kolaboracje. Jedną z nich usłyszysz już w piątek, 9 maja” — dodaje z ekscytacją, której nie sposób ukryć.
Tego dnia cały świat techno usłyszy „Pressure (Indira Paganotto Remix)”. Na łamach KMAG Magazine jako pierwszy w Polsce mam przyjemność ogłosić efekt współpracy dwóch najpotężniejszych kobiecych głosów sceny: Sary Landry, niekwestionowanej królowej hard-techno oraz Indiry Paganotto, artystki, która łączy psychodeliczne techno z mistyką i intuicją. Ten turbo-doładowany remix, reinterpretacja utworu z debiutanckiego albumu Landry, ukaże się nakładem jej własnego labelu HEKATE i – jak przyznaje sama Paganotto – jest czymś więcej niż tylko brzmieniem. Po raz pierwszy usłyszany został podczas legendarnego seta back-to-back-to-back z Amelie Lens na Coachelli 2025, w ramach występu Blood Oath na scenie DoLAB. Był nie tylko utworem — był momentem. Manifestem. Kobiecym rytuałem zamkniętym w basie. „Uwielbiam wspierać kobiety w muzyce, więc zremiksowanie utworu dla Sary było dla mnie czystą radością” — mówi. „To fuzja dwóch światów – mojego psy-techno inspirowanego Indiami i jej mocnego, industrialnego brzmienia. To działa i to jak! Grałam go na wielu występach i reakcje ludzi są niesamowite. To zawsze dobry znak”.
Na zakończenie naszej rozmowy, kiedy przestaję już nagrywać, a słońce zaczyna miękko zanikać za horyzontem, Indira sięga do swojej torebki. Przez chwilę myślę, że szuka tracklisty albo osobistej notatki. Tymczasem wyciąga eyeliner i z czułym uśmiechem podpisuje mi Polaroida: „Psymama”.
„Do zobaczenia!” — mówi, przytulając mnie na do widzenia.
Daniel Matejczyk i Indira, retusz: Tomek Janus