Advertisement

„Nie martw się, kochanie" - patriarchat dla kur domowych [recenzja]

03-10-2022
„Nie martw się, kochanie" - patriarchat dla kur domowych [recenzja]
Drugi film wschodzącej reżyserki Olivii Wilde, twórczyni całkiem świeżej „Szkoły melanżu”, narobił zamieszania na długo zanim trafił na ekrany kin. Reżyserka chciała obsadzić w jednej z głównych ról Shie LaBeoufa, jednak jak sama twierdziła, aktor wprowadzał na plan toksyczną aurę. LaBeouf dementował te zeznania, wchodząc z Wilde w otwartą potyczkę słowną. Nigdy jednak nie interesowały mnie szczególnie kulisy powstawania filmów, a już gotowy, oddany widowni produkt.
Trudno jest pisać o takim filmie, jak tegoroczne „Nie martw się, kochanie”, bez strachu o rzucenie w czytelnika jakimś rażącym spoilerem. Dlatego też, jeśli chcecie przeżyć w trakcie seansu tego tytułu jakiekolwiek zaskoczenie, nie czytajcie dalej! Ja miałem to szczęście, że na film udałem się pod błogim płaszczykiem niewiedzy, może dlatego też nie uważam najnowszego dzieła Wilde za totalny gniot. Bo choć jest to kino wadliwe pod wieloma względami, odtwórcze i zwyczajnie plagiatujące wiele wytartych do cna tropów, to jako czysty eskapizm sprawdza się całkiem nieźle.
Duża w tym zasługa fantastycznej estetyki, jaką Olivia obrała za serce swojego filmu. Jeśli miałbym szukać estetycznego spoiwa łączącego „Nie martw się, kochanie”, to powiedziałbym, że przywodzi on na myśl oglądanie fantastycznego „Palm Springs” w czasach netflixowego serialu „Mad Men”. Idylliczne osiedle pośrodku jałowej pustyni, oparte na amerykańskim konformizmie, to wdzięczny i zwyczajnie ładny plan dla snujących się po nim równie pięknych ludzi.
Równie wymuskany, co drewniany Harry Styles, wciela się tutaj w Jacka Chambersa, przykładnego męża, który całe dnie spędza na pracy w tajemniczym kompleksie poza miastem. Jego żona, fantastyczna Florence Pugh, to stereotypowa „kura domowa”, której obowiązki można skrócić do opiekowania się domem, wyglądaniu pięknie i zabawianiu męża. Od samego początku widz domyśla się, że coś w tym obrazku niczym z amerykańskiej reklamy mikrofalówki z lat 50. jest mocno nie tak. Co kryje się za fasadą białych domków, zielonych trawników i pastelowych podomek? Tego nie napiszę.
Zdradzę tylko, że obok tak oczywistych nawiązań, jak „Truman Show” i „Matrix”, Wilde korzysta ze stylistycznych tropów nowej „Susprii” czy filmów Jordana Peele. Sekwencje paranoicznych wizji głównej bohaterki, które przebijają się przez wymuskaną fasadę, okazują się dziwnie znajome. Ogólnie cały film nie jest w żaden sposób odkrywczy, a bardziej spostrzegawczy widz szybko wyekstrahuje sobie w głowię tezę, że jest to tylko patchwork pozszywany z mniej lub bardziej popularnych kawałków materiału. A jeśli przy tekstyliach już jesteśmy, to wiecie, jaki kolor mają filmowe mundury służb porządkowych? Czerwone! Jakby ktoś nie skojarzył, niech powróci do bijącego rekordy popularności „Squid Game” na Netflixie.
Do tego reżyserka jako kobieta zadziwia brakiem zrozumienia dla współczesnego feminizmu. Kobiety w „Nie martw się, kochanie” to wyłącznie podpora dla swoich mężów, niezdolne do samorealizacji kury domowe, które wyglądają niczym produkt spod matrycy TVP Kobieta. Ironicznym jest fakt, że bohaterka grana przez samą reżyserkę jako jedyna świadoma kobieta w uniwersum filmu, zgadza się na życie w cieniu swojego mężczyzny. Myślę, że większość bohaterek postanowiłaby uciec z tego patriarchalnego piekła szybciej, niż przyszło to do głowy postaci granej przez Pugh.
W czasach, kiedy do popkultury coraz chętnie zaprasza się kobiety, kręcenie tak topornego filmu wygląda trochę jak nieśmieszny żart. Jednak perspektywa uprzywilejowanej, białej kobiety, jaką jest autorka „Nie martw się, kochanie”, odbija się również na praktycznie śnieżnobiałej obsadzie pierwszoplanowej. Jedyna osoba o innym kolorze skóry robi tutaj za narracyjny wytrych, pojawiając się tylko po to, by zasiać ziarno wątpliwości w głowie głównej bohaterki i zniknąć w wyjątkowo brutalny sposób. Cała reszta, na czele ze stylizowanym na oldschoolowego guru sekty Chrisem Pinem, lśni nieskazitelną bielą niczym domki, które zamieszkują.
fot. mat.prasowe
Ostatecznie można traktować „Nie martw się, kochanie” jako rozrywkę niższych lotów, film nadający się na seans po całym dniu wytężonej pracy intelektualnej. Jeśli jesteście podatni na takie przypowieści na poziomie biblijnej historyjki o wężu, zakazanym ogrodzie i niepokornej Ewie, to może wyciągnięcie z filmu Olivii Wilde więcej niż ja. Dla mnie okazał się on tylko nieco przeciągniętym odcinkiem kreskówki „Rick and Morty” z żywymi aktorami.
tekst: Oskar Dziki
FacebookInstagramTikTokX
Advertisement