Advertisement

Open'er 2018: Festiwal obecności i pięknych sześćdziesięcioletnich [relacja]

Autor: Cyryl Rozwadowski
09-07-2018
Open'er 2018: Festiwal obecności i pięknych sześćdziesięcioletnich [relacja]

Przeczytaj takze

Co roku pisząc wstęp na temat Open'era, jestem zmuszony konfrontować się z mizantropijnymi sądami tych, którzy twierdzą, że to festiwal nawalonej, bananowej młodzieży zjeżdżającej do Kosakowa by jedynie się polansować. Patrząc na tłumy zasłuchanych w występach Depeche Mode, Gorillaz czy Bruno Marsa, ciężko jednak nie uznać, że to krzywdząca opinia.
Trzeba jednak wyróżnić dwie podstawowe grupy, które coraz mocniej ze sobą kontrastują. Tych, którzy łąpczywie wchłaniają dźwięki i w zachwycie spijają komplementy z ust idoli oraz tych, którym wystarcza sama obecność. Dla młodszych ludzi właśnie kryterium obecności jest tym najważniejszym. Wystarcza im samo bycie w miejscu, w którym kilkanaście metrów od nich są ich idole. Sposób w jaki wykonywana jest muzyka jest już drugorzędny. Wystarczy, że jest i wszyscy dobrze ją znamy.
Model słuchania muzyki się zmienia, a rynek odpowiada na nowe potrzeby. Być może ciężko się pogodzić ze skracającym się u ludzi czasem koncentracji. Póki co Open'er będzie sztandarowym przykładem wydarzenia, na którym te dwa modele odbioru muzyki będą się ze sobą przeplatały.
Sevdaliza fot. Michał Murawski/mat. pras. Open'er Festival
Za sztandarowego beneficjenta tych, nowo narodzonych nawyków trzeba uznać Post Malone'a. Raper i wokalista po prostu na scenie był, dzielił się swoją energią i nie musiał już inwestować żadnych sił w wykonywanie swoich największych przebojów. Wystarczy, że były. Ludzie bawili się świetnie.
O dziwo, podobne doznania zaserwowali headlinerzy pierwszego dnia – Arctic Monkeys. Wydane kilka tygodni temu Tranquility Base Hotel & Casino to najmniej przebojowa pozycja w dorobku jednej z najbardziej popularnych współczesnych gitarowych grup. Jednak to właśnie kompozycje z tego albumu wypadły na żywo najlepiej. Alex Turner wydaje się bowiem nie darzyć już większym uczuciem piosenek sprzed lat i całą uwagę skupia na swoim nowym, hermetycznym wcieleniu.
W kategorii przebojów nikt z tegorocznego składu nie był w stanie przelicytować Depeche Mode. Pionierzy synth-popu mogliby zbudować przynajmniej czterogodzinny set z samych hitów, a większość znawców ich dyskografii i tak mogłaby być zawiedziona ich doborem. Na Babich Dołach legendarna grupa nie zaskoczyła w zasadzie niczym (ich setlista na całej festiwalowej trasie podlega tylko minimalnym korektom). Dave Gahan i spółka wykrzesali z siebie jednak wystarczająco dużo iskier by zadowolić tych, którzy widzieli ich po n-ty oraz żółtodziobów (takich jak wyżej podpisany), dla których była to dopiero pierwsza okazja by posłuchać ich na żywo.
Klasę starego wyjadacza reprezentuje też Bruno Mars. Być może (a nawet na pewno) nie gra najgłębszej muzyki na świecie. W swoim fachu Amerykanin jest jednak profesjonalistą jakich ze świecą szukać, a jego wzbogacone o sztuczne ognie show mogło przytłoczyć nawet największych sceptyków.
Zwycięzcą wśród nominalnych headlinerów zostali jednak, z całą pewnością, Gorillaz. Ciężko nie mieć traumatycznych wspomnień po wymuszonym i podszytym bardzo negatywną energią występie Blur sprzed 5 lat. Damon Albarn potrzebował jednak tylko kilku sekund za mikrofonem by zamazać te negatywne wspomnienia. Srogo zawieść mogli się ci, którzy spodziewali się wielkiego multimedialnego widowiska. Publiczność musiała się zadowolić pokazem dobrze znanych teledysków grupy. Muzycznie, Albarn i cała jego kompania dali z siebie absolutnie wszystko. Bez pudła przelecieli po najjaśniejszych punktach swojej dyskografii, a wzbogacone o gospelowy chór oraz liczne gościnne występy (na scenie pojawili się m.in. Little Simz i Del The Funky Homosapien) piosenki ukazały cały swój, skrywany przez lata potencjał.
Dwa dni wcześniej, główna scena gościła inną sierotę po brit-popowym szale lat 90-tych. Razem z High Flying Birds wystąpił, współzałożyciel Oasis, Noel Gallagher. Znany z ostrego jak brzytwa sarkazmu, songwriter udowodnił, że nie tęskni już za największymi, dzielonymi z bratem sukcesami. Udało mu się pokazać swoje nowe wcielenie – czujnego kustosza muzeum brytyjskiej muzyki ostatniego pół wieku.
Young Thug fot. Tomasz Bohm/mat. pras. Open'er Festival
Najwięksi zwycięzcy minionego weekendu byli także najstarszymi artystami, którzy swoją obecnością zaszczycili tegoroczną edycję Open'era. Dla wielu osób, smutnym musiał być fakt, że Nick Cave & The Bad Seeds byli zobligowani do ustąpienia wieczornej pory bardziej obecnie popularnym kumplom po fachu. Jak się jednak okazuje, każda godzina jest idealna by dołączyć do kościoła wyznawców tego australijskiego barda. 60-latek wydaje się bowiem wyłącznie zyskiwać z biegiem lat. Już otwierające, pochodzące z ostatniej płyty, „Jesus Alone” oraz „Magneto” udowodniły, że Cave jest w stanie przekonująco podzielić się swoimi ruminacjami w każdych warunkach. „From Her to Eternity” czy „Stagger Lee” przypomniały z kolei jakim scenicznych zwierzęciem nadal potrafi być. Emocjonalną kulminacją występu był moment, w którym założyciel Birthday Party, Bad Seeds i Grindermana wyciągnął na scenę szóstkę fanów, którzy zaczęli ronić łzy i przytulać się do niego. Poczułem się wtedy jakbym znów oglądał netflixowe Wild Wild Country. Gdyby Cave wręczył im bowiem wtedy broń, zrobiliby z nią co tylko by nakazał. Taką charyzmą dysponuje jeden z największych tytanów współczesnej muzyki rozrywkowej.
Samo ogłoszenie przybycia na Open'era Davida Byrne'a wydawało się snem. Niewiele sygnalizowało bowiem, że protoplasta nowej fali i post-punka wróci do koncertowej aktywności po pięcioletniej przerwie. Jak się okazało, miał do czego się przygotowywać. 66-latek przygotował na ten rok jedyne w swoim rodzaju widowisko, któremu bliżej było do teatralnej produkcji niż standardowego koncertu. Razem z 11-osobowym zespołem przechadzał się po scenie, odtwarzał rozmaite układy choreograficzne i w pełni wykorzystywał, nadal niezwykle imponujące, możliwości swoich płuc. Nie zabrakło w czasie tego występu najwybitniejszych kompozycji Talking Heads w postaci „Slippery People”, "This Must Be The Place” czy „The Great Curve”. To jednak brawurowym wykonaniem „Once in a Lifetime” Byrne wraz ze swoją trupą zasłużył nad ponad minutowe, ogłuszające owacje, które nawet jego wprowadziły w niemałe zakłopotanie. Równie mocno wypadła większość kompozycji z najnowszej solowej płyty wielkiego teoretyka gitarowej awangardy. Najbardziej ujmująca była jednak wymowa całego tego widowiska: Cały zespół wystąpił bowiem boso i odziany w identyczne szare garnitury, które zacierały wszelkie różnice w powierzchowności, płci, etnicznym pochodzeniu i wieku. To nie był koncert. To była pochwała równości i wyrażenie nadziei na to, że wszyscy razem przetrwamy te szalone czasy.
To, że pewne rzeczy się nie zmieniają udowodnili też Massive Attack, których show nie różniło się od tego sprzed 8 czy 10 lat. Ich antyglobalistyczne komunikaty są jednak nadal aktualne, a muzyka tak samo porywająca. Podmuch świeżości pomogli wprowadzić Young Fathers, których gościnny występ był zdecydowanym highlightem koncertu. Ekscentryczne szkockie trio samo zaprezentowało się znakomicie kilka godzin wcześniej na własnym koncercie – wyciskając z siebie siódme poty i uprawiając swój, kanalizujący hip-hop, rock i etniczne wpływy, współczesny szamanizm.
Prawdziwym czarnym koniem 4-dniowej fiesty okazali się Mount Kimbie. Duet wystąpił na Tent Stage już pięć lat temu. Nie da się jednak zestawić tych dwóch koncertów. Kai Campos i Dominic Maker zawitali na wybrzeże z pełnym, żywym zespołem, a ich dużo bardziej organiczne wcielenie, mieszające ze sobą house i krautrock, okazało się najbardziej intrygującą muzyczną propozycją całego Open'era. Nie ma w tej chwili na świecie drugiego takiego zespołu.
Fleet Foxes fot. Monika Stolarska/mat. pras. Open'er Festival
Na koncert Fleet Foxes zbroiłem się już od dekady. Crack-Up było jedną z najbardziej niesamowitych płyt zeszłego roku. Niemal 90-minutowy koncert Robina Pecknolda był spełnieniem wszystkich ambicji zaprezentowanych na tym albumie. Fleet Foxes z niesamowicie uzdolnionych epigonów Neila Younga zamienili się w, romansujących dość intensywnie z rockiem progresywnych, chirurgów, którzy eksperymentują z tradycyjnymi piosenkowymi strukturami. Ciężko było nie być pod wrażeniem rozmachu, który są obecnie w stanie osiągnąć.
Mocna hip-hopowa stawka zaprezentowała z kolei skrajnie różne podejścia do gatunku. In plus pokazali się Migos. Jedni z najpopularniejszych obecnie trapowych wykonawców zaskoczyli energią oraz żywiołowością swoich wykonów. Sprawi też, że ich, nieco monotonna na nagraniach muzyka, zabrzmiała zaskakująco ekscytująco. Uosobieniem charyzmy okazał się Vince Staples, który dał zdecydowanie najmroczniejszy popis całego minionego weekendu. Hip-house'owe bity z ostatniej płyty artysty okazały się strzałem w dziesiątkę. Jego poświęcenie dla przekazu i aktorski dryg wyciągnęły jego występ niemal do rangi arcydzieła. Starać nie musiał się za to Young Thug. I nawet specjalnie nie próbował. Sumiennie wypluł z siebie wersy wszystkich swoich największych hitów. Większość refrenów powierzył jednak technologii i magia playbacku sprawiła, że publiczność mogła się nimi nacieszyć.
Równie silnie reprezentowany był w tym roku nowoczesny pop. Złoto w tej kategorii należy przyznać MØ, której wcale nie przytłoczyła perspektywa rozgrzewania publiczności przed Depeche Mode. Nowa fala inspiracji muzyką lat 80-tych wręcz dodała jej skrzydeł i sprawiła, że świetnie odnalazła się w tej roli. Równie przekonująco wypadła Alma. Finka słusznie ubiega się o awans do popowej ekstraklasy i pewnie już za chwilę ją w niej ujrzymy. Jeden z najbardziej intymnych i hipnotyzujących występów Open'era dała Sevdaliza, która pozwoliła publiczności zapomnieć o ciężkich realiach, czwartego z rzędu dnia na festiwalu i zaczarowała swoim głosem. Na dużej scenie umiarkowanie odnalazła się z kolei Kali Uchis. Ciężko powiedzieć czego jej zabrakło. Trzeba liczyć na kolejną szansę w bardziej sprzyjających warunkach.
Wszystkie wnioski z tegorocznej, niezwykle udanej edycji Open'er Festival znalazły się w zasadzie na początku relacji. Na koniec wystarczą tylko dwa zdania: Do zobaczenia za rok. Bo zawsze warto pojawić się na te kilka dni w Gdyni.
FacebookInstagramTikTokX
Advertisement