My, dziennikarze i artyści, działamy w tym samym kontekście kultury, tylko po jej dwóch stronach, co samo w sobie stanowi fundament myśli Andy'ego Warhola i jego Fabryki. W końcu ktoś musiał społecznie ubóstwić opakowanie puszki Campbell i proszku Brillo, by ktoś mógł opisać celebrycki aspekt pop-artu w kontekście wizerunku gwiazd.
Popkultura jest najlepszą wersją siebie wtedy, gdy reprezentuje szczerość z domieszką kłamstwa. Bo sama ambicja jest przecież kłamstwem. Marzenie jest kłamstwem. Przyszłość jest na swój sposób wyimaginowaną rekonstrukcją przeszłości, która ciągnie za sobą plany, wymagania i najbardziej wymyślne zamiary. David Bowie urzeczywistniał pojęcie marzenia, Grace Jones chwaliła androginiczność i przemycała jej oryginalność w popie, czym wprost przyczyniła się do badań nad kulturą sławy. To ikony nauczyły nas, że próżność i (pop)suta pewność siebie mogą być wartościowymi cechami, jeżeli są oczywiście właściwie używane. Lata 70. pokazały, że miłość do siebie, do swojej pracy i wiara w marzenia rzeczywiście popłacają. Spychanie wizji na bok nie służy rozwojowi, a przecież zdobywanie kolejnych szczytów mamy we krwi. Doskonale wie o tym londyński projektant Craig Lawrence, który własnoręcznie tworzy dzianinowe materiały. Jego prace z reguły nie są funkcjonalne — reprezentują wszystko to, za czym stoi mozolna praca rąk. W końcu zamysł haute couture zachwala wykończenia, szczegóły i luksusowe krawiectwo. Tkaniny Craiga doskonale dogadują się z tematem performance-artu, a jego idee nie raz wzbogacały wizerunek Björk czy Tildy Swinton.
Perez Hilton, amerykański bloger, zajmujący się głównie popkulturowymi skandalami i plotkami, miał ideę, której nie potrafił prawidłowo rozwinąć. Dziennikarz był medialną osobowością, tworzył i burzył ikony pierwszych stron gazet. Był zwolennikiem szukania, badania, aż w końcu wymyślania skandali. Taki naciągany odpowiednik Ryszarda Kapuścińskiego — reportażysty przez wielu uważanego za literackiego, lecz nie dziennikarskiego geniusza. Istotne jednak jest to, że Kapuściński, choć chwilami fantazjował, w swoim fachu pięknie budował formę i podmiot. Hilton, oprócz tego, że tej formy nie budował, dodatkowo niszczył podmiot w postaci raczkującego celebryty, a to wszystko, oczywiście według mnie, w imię rozgłosu i zabawy. Początkowo chciał stanowić filar w kulturze; rozprawiać się z jej jasnymi i ciemnymi stronami. Pomysł wybitny, szczególnie w pojęciu budowania popkulturowych postaci, lecz jego wykonanie pozostawiło wiele do życzenia. W ostateczności działania Hiltona zakrawały na kłamstwa, niepotrzebne bluźnierstwa i przaśnie naciągane historie. Kontrowersja stała się jego drugim imieniem, w czym nie byłoby oczywiście żadnego problemu, gdyby prymu w jego działalności nie zaczęła wieść uboga „cancel culture".
We live for the fame
Jak wiemy, kultura unieważniania rozpracowała wiele sław, w tym niestety te, które ostatecznie okazały się kluczem szczerego w swoim zamyśle popu. Perez otwarcie mówi o tym, że jest gejem, a jednak często zajmował się outingiem innych osób za pośrednictwem swojego bloga, w 2005 roku uznanego przez „The Insider" za najbardziej znienawidzoną stronę. I nic dziwnego, bo przecież jego platforma „PageSixSixSix.com", nawet jeszcze przed oficjalną transformacją w „perezhilton.com", spędzała sen z powiek młodym gwiazdom Hollywood. Gdyby informacje dziennikarza-celebryty były zawsze rzetelne i prawdziwe, jego zamysł mógłby przyczynić się do promowania rozrywki i luksusu sławy. Skupienie się na oszczerstwach oraz naruszanie praw autorskich, kiedy to Perez na swojej stronie nielegalnie udostępnił niewydaną twórczość Britney Spears, przypomina sarkastyczny profil wielu plotkarskich, płytkich witryn. W 2007 roku Hilton „uśmiercił" kubańskiego przywódcę Fidela Castro, choć ten jeszcze żył. Ponadto mówi się, że stalkował Lady Gagę, a gdy ta wylądowała na wózku po pamiętnej operacji biodra w 2013 roku, wysłał jej zdjęcie złośliwie ilustrujące wózek z dopiskiem „karma" i postacią Madonny z bronią w ręku. Prekursor szybkiej i taśmowej informacji, czy może zadufany arogant, nierozumiejący do końca potencjału, jaki pierwotnie miały jego działania?
Pop culture was in art, now art's in pop culture, in me!
Kiedy „rave culture" spotyka na swojej drodze technologię, robotykę i nowoczesną sztukę, od razu przypomina mi się twórczość Andreya Barteneva — rosyjskiego artysty, od zawsze zafascynowanego eksperymentem. A przecież kreacja pop-artu nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Tak samo zresztą jak trash glamour, bo pop to droga, która nadal meandruje. Nawet nie możemy sobie wyobrazić, gdzie nas zaprowadzi i czym zauroczy w przyszłości.
Idea życia po osiągnięciu sławy nie jest już fantazją. Zachowanie artystów na scenie staje się wtedy normalnością, ciągłym szukaniem nowych rozwiązań w utworach, tańcu czy scenicznym performansie. Wierzę, że moda, sztuka i muzyka zmierzają w mrocznym kierunku. I nie powinno nas to dziwić, gdy spojrzymy chociażby na tragiczną, lecz piękną w kanonie popkultury historię Edie Sedgwick — zarazem muzy i więźniarki Warhola. Jej postać jest postrachem, przestrogą, ale także wzruszającym świadectwem oddania sztuce. Sedgwick, choć zmarła w 1971 roku, przetarła szlaki w pojmowaniu imprezowania. Lata 70. i 80. były złotym wiekiem towarzyskich spotkań, układów i dzielenia się twórczością. Wtedy imprezowanie nie było niczym złym, pretendowało wręcz do rangi sztuki. Warhol siedział obok Grace Jones, a dym papierosowy w ciasnym pomieszczeniu nie dusił, tylko inspirował zasłyszanymi pomysłami.
Filozofia pop-gigantów przeszłości jest wciąż z nami. Otaczamy się przecież ludźmi, z którymi chcemy spędzać czas, którzy nas inspirują, pomagają wyzwolić pełny potencjał. I niech ten nadchodzący rok będzie właśnie taki — inspirujący, ciekawy, popowy, bo jak powiedział mi dzisiaj Warhol we śnie: „Nie ma znaczenia, czy obraz przedstawia Mona Lisę, banana, czy okulary Hansa Rittmana – ważne, żeby to było naprawdę pop!".
tekst: Bartłomiej Warowny