Jak się debiutuje w pandemicznej rzeczywistości?
Zdecydowanie dziwnie, ale z wielkim poczuciem ulgi. Na początku kwarantanna była dla mnie trudna. Doskwierało mi poczucie winy i samotność. Ale w końcu nadszedł moment, kiedy sobie zaufałam i odzyskałam pewność siebie na tyle, by wydać swój pierwszy album. Duże wytwórnie rzeczywiście wstrzymują się z nowymi wydawnictwami, ale ja czuję się gotowa, czuję, że to ten moment i nie chcę dłużej czekać. Poza tym „LOVEHOLIC*” ma dawać poczucie bezpieczeństwa, zrozumienia, tego, że nie jesteśmy sami. Właśnie teraz potrzebujemy takiej muzyki. Świat potrzebuje miłości.
Płyta „LOVEHOLIC*” jest bardzo melodyjna, da się na niej słyszeć zamiłowanie do dźwiękowych pasaży, które podsycają emocje i budują napięcie. Jakie uczucia chcesz wywoływać u słuchaczy?
Podczas pracy nad produkcją tej płyty zależało mi, żeby przyjemnie się jej słuchało w trakcie odpoczynku, tańca, jazdy samochodem. Moja muzyka jest prawdziwa, nie ściemniam w niej, piosenki są pełne emocji i intymności. Mówię o sprawach, które ludzie często skrywają bądź do których nie chcą się przyznać. Ja robię to za nich. Fajnie, jeśli to spowoduje, że ktoś się otworzy, oczyści, poczuje się mniej samotny. Poza tym pozostawiam odbiorcę z wolnością interpretacji.
„LOVEHOLIC*” brzmi też bardzo dojrzale jak na debiut. To spójna opowieść czy zbiór kawałków?
Dziękuję, miło to słyszeć. Wiesz, już nie jestem nastolatką, ale rzeczywiście „LOVEHOLIC*” to bardzo wypieszczony album. Długo powstawał, a piosenki na nim przeszły sporo transformacji. Nie raz słyszałam od przyjaciół: „Skończ już zmieniać ten numer!”. Na płycie znajduje się dwanaście piosenek – różnych historii posiadających wspólny mianownik.
Wspomniałaś, że sama sobie jesteś menedżerką. Nie chcesz kalkulować swojej muzyki, iść z tym prądem, co wszyscy? Pragniesz dowieść, że chcieć to móc?
Od jakiegoś czasu nie czuję potrzeby udowadniania czegokolwiek. Zawsze chciałam nagrać album i to zrobiłam, ale dotąd nie spotkałam osoby, która mogłaby być moim menedżerem. Jeśli gdzieś taka jest, niech się odezwie :). Nie kalkuluję, lecz organizuję życie tak, by nie znaleźć się w sytuacji podbramkowej, w której zostałabym zmuszona do zarobienia z muzyki. Dlatego od kilku lat przygotowuję również kostiumy do reklam i nie tylko. Pod prąd zdarza mi się iść z naturalnych przyczyn, choć szczerze mówiąc ostatnio wolę wtapiać się w tłum, niż się z niego wyróżniać.
Masz jednak ten komfort, że twoja twórczość nie jest niczym ograniczana. Co jest lepsze: swoboda twórcza na starcie, czy bycie pokierowanym przez kogoś zorientowanego w branży?
Pracując z managamentem, w zamian za pewne ograniczenia dostajesz pieniądze, które dają ci możliwość pracy z najlepszymi muzykami, a do tego zyskujesz popularność. Taki kompromis wiąże się z dużymi możliwościami, przede wszystkim dotarcia do słuchaczy. Natomiast ryzyko wydawania na własną rękę jest takie, że mnóstwo dobrych albumów przepada. Nie mówię o hip-hopie, który rządzi się swoimi prawami, ale spójrzmy chociażby na Brodkę czy Margaret. Dla nich obu kontrakt z dużą wytwórnią stał się trampoliną do kariery. Niemniej mam też znajomych muzyków, którzy robią świetne rzeczy, a mało kto o nich słyszał. Nie wiem, czy decyzja o samodzielnym wydaniu albumu była dobra. Gdy wysłałam „LOVEHOLIC*” do Agora Digital, zajmującego się dystrybucją cyfrową płyty, przyszedł moment, gdy ogarnęło mnie przerażenie. Dotarło do mnie, że to się dzieje, że chyba przestałam racjonalnie myśleć. Zaczęłam się zastanawiać, co właściwie robię. Ale przeciąganie wydania tej płyty ograniczało mnie artystycznie. Perfekcjonistka i pracoholiczka. Choć ostatnio zmieniam nawyki, znajduję więcej czasu na normalne życie. Z pracy przy „LOVEHOLIC*” wyniosłam naukę, że niepotrzebne jest przejmowanie się produkcyjnymi niuansami, które tak naprawdę dostrzegam tylko ja. Poza tym częste odmawianie znajomym wyjścia na miasto, bo znów robisz muzę, stało się nudne. Chciałabym trochę pożyć.
Twoja muzyka przywodzi na myśl skojarzenia z The xx, iamamiwhoami, Moderat, momentami Fever Ray. Masz swoich muzycznych idoli?
Wymieniłaś muzyków, których lubię słuchać. Uwielbiam Moderat, zapętlałam ich przez wiele długich miesięcy, ale jeszcze nie miałam okazji być na koncercie (nie wiem, jak to możliwe). Podobnie jak na The Blaze czy Good Fathers. Miałam jednak przyjemność zobaczyć Fever Ray na żywo w Warszawie i było to niesamowite show. The xx również długo mi towarzyszyło. Ostatnio nawet do nich wróciłam, znów poczułam się z nimi dobrze. Z kolei na studiach koledzy poznawali mnie ze świetną muzyką, co zapoczątkowało moją przygodę z Radiohead. Mówiłam, że mogłabym zostać żoną Thoma Yorke’a. Obecnie moimi idolkami są FKA Twigs i Sevdaliza.
Kilkuminutowe pasaże dźwięków na twojej płycie przywiodły mi na myśl skojarzenie z Moderat.
Jestem miłośniczką długich synthów u Moderat. Sama spędziłam wiele godzin na poszukiwaniu odpowiednich brzmień syntezatorów, które pojawiły się na „LOVEHOLIC*”. Lubię, gdy coś brzmi jakby było zepsute, nie do końca czyste. Lubię długie, ciągnące się basowe synthy i te imitujące skrzypki. Fajnie to wszystko płynie.
Tworzysz głównie elektronikę, ale na „LOVEHOLIC*” znalazły się też ballady m.in. z wykorzystaniem gitary. Skąd to połączenie?
Elektronika jest dla mnie naturalna, ale zawsze chciałam ją łączyć z prawdziwymi instrumentami, które dodają muzyce autentyczności. Dziś są takie możliwości, że możesz robić muzykę na komputerze i całość będzie brzmiała świetnie, ale ja lubię „czuć” w muzyce człowieka. W utworach nagranych z Kasią Piszek słychać prawdziwy fortepian, a także takie detale jak skrzypienie fotela, na którym Kasia nagrywała. Podobnie z gitarami Piotrka Rubika „Rubensa”, które budują napięcie, są emocjo-twórcze. Dzięki temu te kawałki mają duszę. Nie bez powodu moim największym muzycznym marzeniem jest zagranie koncertu z orkiestrą symfoniczną, tak jak zrobił to Woodkid, Jimek czy Beck w „Sound and Vision”.
Masz wykształcenie muzyczne?
Skończyłam podstawówkę muzyczną w klasie gitary, choć nauka na instrumentach szła mi opornie, bardziej lubiłam zajęcia z chóru. W tych sprawach jestem trochę niecierpliwa, chciałabym od razu grać. Podobnie mam z instrukcjami obsługi – korzystam ze sprzętu zanim przeczytam jak to robić. Produkować nauczyłam się z tutoriali w internecie, a poza tym często rozmawiam z kolegami producentami o muzyce. Chociażby Paweł Sęk, trzykrotnie nominowany do Grammy inżynier dźwięku i producent, z którym zrobiliśmy „Nothing is over”, przekazał mi sporo wiedzy, między innymi jak formować piosenki w kompozycje, których się dobrze słucha.
Oprócz występu z orkiestrą symfoniczną, jest jeszcze coś, do czego szczególnie mocno dążysz i o czym marzysz?
Sytuacja pandemiczna sprawiła, że mam nowe marzenie – by życie wróciło do „normalności”. Chciałabym też, żeby moi bliscy byli zdrowi i mieli pieniądze na życie. Dzisiaj, kiedy siedzę w leśnej chacie i palę w kominie, marzy mi się też zagranie prawdziwego koncertu z piosenkami z nowej płyty. Na scenie czuję się szczęśliwa. Poza tym chciałabym mieć dom.
Czego ostatnio słuchasz, co oglądasz, czytasz?
Ostatnio słucham 070 Shake, czytam stare książki z biblioteki mojego nieżyjącego już dziadka Antoniego, a po obejrzeniu „Gambitu Królowej” zaczęłam grać w szachy.