W błyskawicznym tempie wyrosła z modelki magazynów i aktorki filmów erotycznych na bezkompromisową bizneswoman oraz ikonę niemieckiej popkultury lat 80. Zaczęła produkować filmy pornograficzne, w których odwróciła męską dominację, stawiając w centrum akcji kobiecą przyjemność. Oprócz Ani Szymańczyk w obsadzie znajdują się m.in. Adam Woronowicz, Piotr Trojan, Borys Szyc czy Ralph Kaminski.
Przy okazji premiery serialu „Lady Love” porozmawialiśmy z Anią Szymańczyk o wyzwaniach związanych z graniem Lucyny Lis, podwójnych standardach, byciu sexy i roli religii w historii jej bohaterki. Wróciliśmy także do początków Ani w teatrze oraz zamieszania, jakie wywołała jej rola w „Znachorze”.
„Ta rola wymagała ode mnie dużego ekshibicjonizmu emocjonalnego”
Czy czułaś, że przyjęcie roli Lucyny Lis wymagało od ciebie odwagi?
Wiele osób pewnie zatrzyma się na tym, że jest to serial o branży dla dorosłych i założy, że moja odwaga polegała na pokazaniu ciała. Nieprawda. W tym serialu gram kogoś przez prawie 30 lat. Ta rola wymagała ode mnie dużego ekshibicjonizmu emocjonalnego. Mówię o scenach nadużyć, które spotykały Lucynę ze stronę różnych ludzi czy o bardzo trudnej relacji z córką, która jest osią serialu. Zdarzało się, że musiałam tego typu sceny przepracować w zaciszu domowym. Ten serial podejmuje wiele ważnych tematów – seksualności, patriarchatu, wyzwolenie kobiet, samostanowienia czy konfliktu pomiędzy byciem matką a zawalczeniem o siebie. Jeśli chodzi o samą rolę, to przyjęcie jej nie wymagało większej odwagi niż przyjęcie roli Zośki w „Znachorze”. Oczywiście moja rola była poboczna, ale jednak „Znachor” to kultowy tytuł w polskiej kinematografii.
Mnie uderzyło to, że Lucynę często spotyka przypadkowe okrucieństwo, nad którym nikt się za bardzo nie zastanawia.
Napiętrzenie wielu nieprzyjemnych zdarzeń spowodowało, że Lucyna chciała wyjść ze swojej sytuacji za wszelką cenę. Za swoje wybory jest rozliczana do ostatniej sceny serialu. Ona zresztą również rozlicza samą siebie. To nie jest bezrefleksyjna osoba, która nie wie, co robi i nie wie, jakie decyzje podjęła. Jej los jest bardzo okrutny. Często jest w złej kondycji psychicznej, ale musi się uśmiechać, wykonywać swoją pracę. Przybiera maski, starając się przetrwać w strasznym świecie, który ją otacza. Sporo dostaje jej się od bliskich. Nie ma żadnego stałego gruntu, na którym mogłaby się oprzeć. Wszystko, na czym się opiera, to ona sama. Na tym polega jej ogromna odwaga i siła.
To bardzo niejednoznaczna postać.
Jestem pod wrażeniem jej umiejętności podnoszenia się z kolan. Oczywiście jest parę scen, gdzie nie rozumiem, dlaczego tak postępuje. Nie pochwalam niektórych jej decyzji, inne podziwiam. To nie jest postać, którą można sklasyfikować jako ofiarę czy kata. Jest szarą moralnie postacią, co jest niezwykle pociągające. W jednym wywiadzie zostałam zapytana, jak udało mi się pogodzić wszystkie te aspekty. My, kobiety, mamy różne oblicza. Kobiety są jednocześnie matkami, żonami, kochankami, córkami.
Ah, kobiecość. To dość kontrowersyjny temat w Polsce, prawda?
Tak, choć uważam, że zmierzamy w dobrym kierunku. Ostatnio rozmawiałam ze świeżo upieczoną mamą, która zaczyna mówić głośno o tym, że macierzyństwo wcale nie jest takie różowe. Myślę, że dla wielu kobiet może to być wyzwalające. Mam nadzieję, że ten serial przyczyni się do rozmowy o seksualności kobiet oraz innych tematach, które uchodzą w Polsce za tabu. Kolejny taki temat to oczywiście porno, które istniało, istnieje i będzie istnieć.
„Lady Love” konfrontuje nas z podwójny standardami. Kobiety grające w porno określa się niewybrednymi epitetami, no ale co z facetami?
Niedawno wyszedł serial „Supersex” o Rocco i był podobny dyskurs. Rocco to super facet, ale kobiety, które z nim grają, to już są paskudne. Chcę, żeby widzowie zobaczyli w Lucynie osobę z krwi i kości, która wykonuje zawód wymagający od niej ogromnej siły. Podczas pracy nad serialem poznałam mnóstwo osób, zajmujących się sexworkingiem.
Obejrzałam trochę filmów porno z lat 80., które działają na mnie antykoncepcyjnie. W dzisiejszych czasach mamy zupełnie inną estetykę i zupełnie inaczej opowiada się o ciele. Przeczytałam biografię Jenny Jameson „Kochać się jak gwiazda porno”, która przedstawia jej transformację – od modelki do jednej z największych producentek w branży. Oglądałam dużo rzeczy o Anne Nicole Smith. Szczególnie interesował mnie moment jej transformacji w gwiazdę. Zgłębiłam dużo biografii o Marilyn Monroe, ponieważ ona również balansowała pomiędzy byciem gwiazdą, a dość nieszczęśliwym życiem prywatnym. Duża część dyskursu na temat Marilyn dotyczy jej ciała. Inną taką postacią, którą studiowałam, była Pamela Anderson. Tego typu literatura nie była mi zupełnie obca, bo zdarzało mi się pracować jako lektor audiobooków związanych z seksualnością i sexworkingiem. Obejrzałam kilkanaście filmów o samej branży i miałam pomoc w postaci koordynatora scen intymnych, Marty Łachacz.
Bardzo ciekawa jest kwestia pracy ciałem w branży. Gwiazdy również pracują ciałem, operują wizerunkiem jak walutą. W pierwszym odcinku zresztą pada zdanie, że praca w barze jest pracą ciałem.
Absolutnie. My, aktorzy, jesteśmy cały czas oceniani przez pryzmat ciała. Przy „Znachorze” na przykład zostałam zapytana, jak udało mi się wytrzymać tyle czasu bez makijażu. Mam 37 lat, wiem, jak wyglądam (śmiech).
„Jedyną rzeczą, jaka rzeczywiście dzieje się na planie, jest pocałunek. Tego nie da się oszukać i zazwyczaj jest to dość krępujące”
Wspomniałaś o koordynacji intymności. Na tym etapie to już chyba standard?
To są standardy amerykańskie. Dobrze, że weszły, ale my, aktorzy, wciąż uczymy się korzystać z pomocy koordynatorów. Wcześniej nie byłam zwolenniczką tej funkcji. Wydawało mi się, że to kolejna osoba, której muszę się spowiadać. Podczas pracy na planie „Lady Love” zrozumiałam, że przy tak dużej ilości scen koordynator jest niezwykle potrzebny. Chroni zarówno mnie, jak i moich partnerów. Jeśli nie chcę być gdzieś dotykana, to nie muszę się tłumaczyć. Koordynator przekazuje moją decyzję, temat jest zamknięty. Ułatwia również komunikację – Marta dobierała słownictwo, jakim mamy się posługiwać. Wszystkie sceny intymne były odpowiednie skomponowane.
No właśnie, bo wbrew pozorom kręcenie scen intymnych jest mało sexy... Jak to wyglądało na planie „Lady Love”?
To gimnastyka. Układ taneczny pomiędzy mną i moim partnerem, ale także operatorem, reżyserem, koordynatorką. Jedyną rzeczą, jaka rzeczywiście dzieje się na planie, jest pocałunek. Tego nie da się oszukać i zazwyczaj jest to dość krępujące. Same sceny seksu opierają się na choreografii. Łokieć musi być tutaj, kolano musi być tutaj. Nie ma miejsca na improwizację. Jest ekipa, światło, wszyscy robią swoje. Ekipa jest ograniczona, ale dalej jest. Do tego dochodzą technikalia. Panowie mają woreczki na genitalia, my jesteśmy pozalepiane. Jak da się to ominąć kamerą, to nosimy majtki. Często jest dość śmiesznie, co pomaga rozbić napięcie. Na planie „Lady Love” byłam otoczona wspaniałymi ludźmi oraz ogromnym zrozumieniem, również dla moich kompleksów. Zdecydowałam się na rolę, w której bardzo się obnażam fizycznie, ale to nie znaczy, że uważam, że mam super ciało. Mam mnóstwo kompleksów, z którymi walczę.
Myślę, że oglądanie ciebie w tej roli doda pewności siebie wielu dziewczynom.
Przede wszystkim bardzo się cieszę, że ta postać jest kreowana przez aktorkę, która nie jest filigranowa. Twórcy od początku mi powtarzali, że seksapil i seksualność nie leżą w rozmiarze. Chcieliśmy pokazać, że kobieta może być sexy, nawet jeśli nie ma nogi chudej jak ręka. Kobiety są różne i mogą być pociągające, nawet jeśli nie wpisują się w tradycyjny kanon piękna. Na planie było dużo statystek, które są pełnymi kobietami. Z kolei moja koleżanka z planu, grająca Ninę, jest zupełnie innej budowy i ma dużo bardziej chłopięcą sylwetkę.
„Pracowanie w branży porno nie odbiera możliwości wierzenia”
Twoja bohaterka jest katoliczką. Ba, nawet była w zakonie. Jak pogodziłaś ten aspekt z innymi aspektami jej osobowości?
Uważam, że w kościele jest miejsce dla każdego. W pewnym momencie serialu ten etap kościelny się kończy, ale Lucyna Lis dalej jest wierząca. Pracowanie w branży porno nie odbiera możliwości wierzenia. Sexworkerzy to ludzie z krwi i kości, którzy również potrzebują poczucia, że istnieje coś ponad nimi. Obojętnie czy jest to kościół, jakieś inne wyzwanie, czy jakaś filozofia, którą podejmują. Bardzo zależało mi na tym, aby moja postać była kimś, kto ucieka się do czegoś większego, niż ona sama. Mam ogromny szacunek do osób wierzących. Obojętnie w co. Mam szacunek do tego, że ktoś ma taką potrzebę. W ogóle największą lekcją, jaką można wyciągnąć z tego serialu, jest to, że każdy ma prawo do wolności i każdy tę wolność odnajduje w czymś innym. Można się z tym nie zgadzać, ale nie wolno nikogo za tę wolność opluwać ani zabijać. Lucyna bardzo walczy o swoją wolność – seksualną, myślenia, podejmowania decyzji. Walczy o nią także, gdy ucieka ze swojego kraju, który w tamtym czasie nie był wolny.

„Aktorstwo to zawód wymagający dużej praktyki. Chylę czoła przed naturszczykami, ale ja jestem typem pracusia, który wydeptał sobie tę ścieżkę latami pracy”
Przed „Lady Love” była rola Zośki w „Znachorze”, którą wywołałaś spore zamieszanie.
Byłam tym bardzo zaskoczona. Do momentu montażu nikt w ogóle nie myślał, że mogę być jedną z twarzy tego filmu. Cała obsada zawsze jest ponumerowana według ważności roli, a mój numer był dość daleki. Dopiero później okazało się, że moja rola się wybija i że udało mi się zaproponować coś ciekawego. Punktem wyjścia był oczywiście bardzo dobry materiał źródłowy. Jeśli chodzi o zamieszanie, to zastało mnie za granicą. Przed Zośką miałam na Instagramie 2 tysiące obserwujących i byłam raczej anonimowa. Poradzenie sobie z tym nie było łatwe. Moi znajomi mówili potem, że wiedzieli, że będzie super. Ja nie wiedziałam. Dalej trochę nie wiem.
W kontekście tej roli często przewijały się hasła takie jak „debiut” czy „wschodząca gwiazda”. A ty przecież zjadłaś zęby na teatrze.
Kiedyś Anna Dymna powiedziała, że „Teatr to była nauka, w filmie trzeba już umieć”. Chwilę mi ta nauka zajęła. Miałam fantastycznych kolegów, współpracowałam z fantastycznymi reżyserami, zbierałam narzędzia. Nie lubię, kiedy ktoś określa to mianem samorodnego talentu. Zawód aktora jest zawodem rzemieślniczym. Nie bez powodu kiedyś było tak, że nauki pobierało się od mistrza. Nie mówię o jakiejś niezdrowej hierarchii, tylko o obyciu, którego nabiera się przez uczestnictwo, praktykę. Pamiętam, że byłam na jednej z pierwszej prób w Teatrze Dramatycznym i starsi koledzy zadawali pytania, to zastanawiałam się, skąd im się to bierze. Dzisiaj po 12 latach pracy w teatrze to ja zadaję pytania.
Obycie, nauka, jak konstruować rolę, zrozumienie, że każdy się boi. Kiedyś robiłam z Adamem Ferencym spektakl „Trzy siostry” i powiedziałam mu, że strasznie się boję. On spojrzał na mnie i zapytał: „Myślisz, że ja się nie boję?”. A to aktor z ogromnym doświadczeniem. Każda produkcja to zaczynanie od zera, tylko masz więcej narzędzi. Sztuka polega na przeniesieniu narzędzi teatralnych na plan filmowy. Grałam w teatrze kilka ról podobnych do roli Zośki, więc wiedziałam, skąd to wziąć. To zawód wymagający dużej praktyki. Chylę czoła przed naturszczykami, ale ja jestem typem pracusia, który wydeptał sobie tę ścieżkę latami pracy. Niektórzy utyskują na seriale, ale ja nie dałabym bez nich nie rady. Bez seriali nie miałabym żadnego obycia przez kamerą.
Jak to wszystko się w ogóle u ciebie zaczęło? Nie jesteś z aktorskiej rodziny.
Moja miłość do aktorstwa wzięła się z literatury i miłości do klasyki. Moim celem był teatr. W gimnazjum wystawialiśmy fragmenty „Dziadów”, gdzie wypatrzyła mnie Krystyna Jędrys, która prowadziła kółko teatralne w domu kultury w Olsztynie. To ona mnie pchnęła w tym kierunku. Jak miałam 17 lat, to zmarł mój tata i teatr stał się dla mnie sposobem na radzenie z traumą. Granie, literatura, poezja pochłonęły mnie całkowicie. Uparłam się, żeby zdawać do szkoły teatralnej, choć nikt nie do końca wierzył, że się dostanę. Ukończyłam Akademię Teatralną w Warszawie, choć okres studiów bywał różny.
Wzięłam udział w festiwalu szkół teatralnych, gdzie wygrałam nagrodę specjalną Teatru Nowego W Łodzi i dostałam etat, ale byłam tam króciutko. Potem trafiłam do „6 piętra”, gdzie Michał Żebrowski i Eugeniusz Korin zaangażowali mnie do mojego debiutu, czyli „Maszyny do liczenia” Elmera Rice’a. Nie pograliśmy za długo, więc znowu zostałam z niczym. W międzyczasie zaczęłam pracować w „Pierwszej miłości”. Tak się spodobało, że zostałam. Kręciliśmy głównie we Wrocławiu i okolicach. Spędziłam na planie jakieś pięć lat. To był wspaniały czas, lecz brakowało mi teatru. Wylądowałam w teatrze STU w Krakowie. Był taki czas, gdy dzieliłam życie między Warszawą, Wrocławiem i Krakowem. Czasem moja mama nie wiedziała, gdzie jestem (śmiech).
Nie próżnowałaś! Co było dalej?
Później poszłam na casting do musicali Wojtka Kościelniaka w Teatrze Dramatycznym i dostałam rolę. W zespole Teatru Dramatycznego jestem do dziś. Swoje się nagrałam. Rodowód teatralny jest częścią mnie i dopóki teatr będzie mnie chciał, to będę w nim grać. W pewnym momencie przyszedł taki czas, gdy chciałam grać w filmach. Moim pierwszym spotkaniem z kinem była malutka rola w „Klerze” na zaproszenie Wojtka Smarzowskiego. Przy kolejnym projekcie, drugiej części „Wesela”, dostałam już większą rolę. Czułam się bardzo wyróżniona, że reżyser tej klasy dostrzegł we mnie coś interesującego. Obecnie czekam na premierę nowego filmu Wojtka, gdzie mam maleńki epizod. Należenie do rodziny aktorów Wojtka Smarzowskiego to ogromny zaszczyt. Spotkałam tam fantastyczne tuzy aktorstwa, od których bardzo dużo się nauczyłam. Grałam też cały czas w serialach – od roku jestem w stałej ekipie „Na dobre i na złe”, która jest dla mnie drugim domem po Teatrze Dramatycznym. No i w końcu zdarzył się „Znachor”.