Jaka była tego przyczyna? Może późne otwarcie bram, bo 20 minut przed rozpoczęciem pierwszego koncertu, a może po prostu świetny line-up, przede wszystkim Kraftwerk, Kneecap i Machine Girl, o których w piątkowej kolejce rozmawiał każdy.
Na nic więcej nie można narzekać
No, może poza błotem, ale to festiwalowy klasyk. Tegoroczny line-up spełnił oczekiwania fanów każdego rodzaju muzyki. Było elektronicznie, punkowo, ciężko, ale też rapowo, melancholijnie i eksperymentalnie.
Piątek 01.08 – pierwszy dzień festiwalu
Piątkowy headliner – Kraftwerk – zbierał ludzi pod sceną już godzinę przed koncertem. Na tym koncercie średnia wieku była zdecydowanie najwyższa (nawet nie biorąc pod uwagę muzyków). Performance, bo inaczej tego nazwać nie można, zaczął się już w momencie wychodzenia artystów na scenę. Czterech starszych panów, ubranych w przylegające kostiumy w ledową kratę sprawiło, że widownię przeszedł dreszcz. Ale jak zaczęli grać…
Mimo reputacji ikon muzyki elektronicznej, chyba nikt, kto nie był wcześniej na ich koncercie nie spodziewał się takiego widowiska. „Dziadki zrobiły niezłe show” dało się słyszeć co i rusz na widowni. I rzeczywiście, nagrania zupełnie nie oddają energii tego koncertu. Tam trzeba było po prostu być.
Zdecydowanie najbardziej kontrowersyjny wykonawca na tegorocznym OFFie. Grupa z Północnej Irlandii przyciągnęła widzów nie tylko reputacją, ale też doskonałym performancem scenicznym. Są na fali od ponad roku i zalewają publiczność swoją energią z mocą tsunami. Ich koncert napakowany był politycznymi treściami - wykorzystywali swoją pozycję, żeby mówić o sytuacji na świecie, przede wszystkim o tragicznym położeniu ludzi w Strefie Gazy.
Koncert, na który najbardziej czekałam w pierwszy dzień festiwalu. Jest to projekt muzyczny niedający się sklasyfikować jako żaden gatunek, ale najbliżej mu chyba do elektronicznego hardcore’u, może nawet breakcore’u. Niestety miał miejsce w tym samym czasie co Kneecap, powodując u wielu widzów FOMO, związane z koniecznością wyboru.
Warto było jednak pojawić się chociaż na moment na scenie Trójki, gdzie grało Machine Girl. Dźwięków było tyle i były tak intensywne, że po chwili trudno było myśleć. Na tym koncercie nie dało się po prostu stać i słuchać, ciało samo rwało się do skoków i podrygiwań, co w połączeniu z dużą ilością błota doprowadziło do paru kontuzji pod sceną.
Sobota 02.08 - dzień pod znakiem deszczu
Środkowy dzień festiwalu jest też dniem, kiedy na scenach pojawiło się najwięcej polskich artystów. Wśród 24 wykonawców aż 11 było z Polski i cieszyli się wcale niemałym powodzeniem!
Koncert wyczekiwany przez wszystkich fanów post-punku, urozmaicony został efektami niczym z kina 5D – błyskawicami i deszczem. Zgromadzeni słuchacze, wykraczający znacznie poza namiot sceny, opuścili koncert mokrzy nie tylko z emocji. Jednak mimo niedogodności, tłum nieznacznie się zmniejszył, co nie dziwi, bo był to pierwszy koncert Have a Nice Life w Polsce. Muzycznie – cudo. Niestety namiot w połączeniu z deszczem momentami uniemożliwiał właściwe rozchodzenie się dźwięku, na co narzekali fani (których było naprawdę dużo) znajdujący się poza jego obrębem.
Kolejny wyczekiwany koncert, tym razem przez fanów cloud rapu, a przede wszystkim Drain Gangu. Koncert zaczynał się o 22.35, a grupa charakterystycznie ubranych fanów czekała pod sceną już godzinę przed. Podczas koncertu wręczyli oni artyście bukiet kwiatów, z którymi raper kontynuował swoje show. Bo znowu, inaczej tego nazwać nie można. Skakał po scenie i uderzał bukietem o ziemię, wchodził na stół i przewracał elementy scenografii. Koncert był czymś pomiędzy performance'em, rytuałem a zbiorowym transem.
Niedziela 03.08 – kulminacja
Najwięcej ludzi, najwięcej błota. Tłumy przypominające te na największych piątkowych koncertach, w niedzielę dało się zauważyć nawet na tych najmniejszych. No, może poza tymi, które były w tym samym czasie, lub bezpośrednio przed największym headlinerem wieczoru.
Nazywając niedzielę dniem Fontaines D.C. nie przesadziłabym. Zbliżając się do bram festiwalu zauważyć było można coraz większe natężenie koszulek z nadrukiem nawiązującym do Irlandzkiego zespołu. Żaden inny wykonawca nie miał tak dużego i wyraźnego fanbase’u.
Pojawili się na OFFie nie po raz pierwszy. W 2018 roku, jeszcze bez żadnej wydanej płyty występowali jako mały, debiutujący zespół, równolegle z headlinerką wieczoru – trudne położenie. Od tego czasu wiele się zmieniło – teraz to oni są headlinerami i wyprzedają koncerty.
Wcześniej pisałam o fanach czekających pod sceną, ale wszystko to było nic w porównaniu z oczekiwaniem na Irlandczyków. Koszulki z sercem z płyty „Romance” nie ruszały się spod sceny od koncertu Ciśnienia (swoją drogą też GENIALNEGO). Tutaj, przychodząc godzinę przed, można było liczyć co najwyżej na miejsce 10 metrów od sceny.
Wreszcie, o godzinie 23.40, doczekaliśmy się. Wyszli na scenę. Od samego początku Chatten wylewał przed fanami serce, a cały zespół wspomagał go bezbłędną grą. Publiczność zresztą nie pozostawała im dłużna. Każdy utwór słowo w słowo wyśpiewywały tysiące fanów.
Jednocześnie, zabrakło mi tego, co tak doceniłam u Kneecap. Kontaktu z publiką, dialogu, zmniejszenia dystansu między widzem a artystą na scenie. Najbliżej temu było, gdy w trakcie utworu „I Love You” padło słowo „genocide”, czyli ludobójstwo. Na ekranach pojawił się wtedy napis „Free Palestine”, za którym podążył komunikat: "Izrael popełnia ludobójstwo. Użyj swojego głosu". Przekaz wzmacniała emocjonalna piosenka i skandowane przez publiczność hasło „Free, free Palestine”.
Największym zaskoczeniem był dla mnie zespół Soft Play. Kierowana potrzebą ciepła udałam się pod scenę, zupełnie nie wiedząc, czego się spodziewać. Gdy moim oczom ukazało się dwóch chłopaków, którzy szaleli po całej scenie, po pięciu minutach ściągnęli koszulki, a po piętnastu skoczyli na widownię trzymając gitarę (która została przejęta przez dziewczynę z widowni) byłam w szoku. To był koncert pełen hałasu i chaosu – ale z zaskakującą ilością ciepła i wzajemnego zrozumienia.
Polityczny przekaz
Wspomniane we wcześniejszych relacjach nawiązania do sytuacji na świecie, przede wszystkim w Gazie, nie są pojedynczymi przypadkami. Na większości koncertów przewijał się temat Palestyny, poruszany przez twórców, bądź forsowany przez publikę, skandującą „Free, free Palestine”.
Młodzi artyści
Poza wielkimi gwiazdami, których było jeszcze kilka, koncerty dawali też niszowi artyści. Dla najmniejszych przeznaczona była scena Blik, na której wprowadzone zostały rozwiązania dla osób z niepełnosprawnościami. Koncerty i wykłady tłumaczone były na język migowy, a obok sceny znajdowała się membrana, pozwalająca „dotknąć muzyki”. Nisza nie znaczyła tu braku publiczności – wręcz przeciwnie. Pod sceną Blik nieraz gromadził się mały tłum!