Advertisement

Trener jako dobry ojciec i trener dyktator, czyli jak kultura opowiada o sporcie

24-10-2025
Trener jako dobry ojciec i trener dyktator, czyli jak kultura opowiada o sporcie
Trener jako dobry ojciec i trener dyktator. Droga od powiatowego klubu sportowego, gdzie pot skrapla się na suficie, a tynk łuszczy jak liszaj, do międzynarodowej sławy. Wychodzenie z biedy, mordercza droga na szczyt, spektakularny upadek, niespodziewane odrodzenie. Można tak wymieniać jeszcze długo, bo uniwersalność narracji sportowych pozwala na nieskończenie wiele wariantów tej samej gry, choć zarazem istnieje niewiele gatunków lepiej skodyfikowanych czy posiadających równie sztywne ramy.
Materiał pochodzi z najnowszego numeru K MAG 124 Challengers 2025, tekst: Marcin Stachowicz.
Wymyślmy najbardziej abstrakcyjną dyscyplinę sportową, przenieśmy rozgrywki w odległą przyszłość i na bliżej nieokreśloną planetę, stwórzmy niesłychanie złożonych bohaterów. Zróbmy to wszystko, ale zapomnijmy o najważniejszym elemencie dramatu, jaką jest pełna napięcia rywalizacja, a nasza opowieść będzie sportowa tylko z nazwy.
Oczywiście faktu, że sport to fenomen posiadający określoną dramaturgię, raczej nie trzeba nikomu udowadniać. Możemy nie znać albo nie pojmować reguł jakiejś dyscypliny, a i tak, śledząc poczynania graczy na żywo lub na ekranie, niemal bezbłędnie wskażemy najważniejsze stawki i figury. Co więcej, bardzo często instynktownie przypisujemy sportowcom i sportowczyniom cechy moralne: ten jest dobry, a ta zła; ten przebiegły, a ta uczciwa, popełniając w ten sposób błąd poznawczy, bo w rzeczywistości prawie nic o tych ludziach nie wiemy. Współczesny sport zawodowy to skomplikowana machina instytucjonalna, setki interesów i zakulisowych gier, treningi zoptymalizowane na podstawie matematycznie wyliczanych wskaźników, natomiast jego systemowa złożoność w o wiele mniejszym stopniu dotyczy popularnej narracji – ta nadal bliższa jest swojemu antycznemu pierwowzorowi.

Starcie tytanów

Z perspektywy białego mieszkańca Europy ojczyzną sportu jest starożytna Grecja, choć wiadomo, że antropologia zna setki kultur, w których zrytualizowana rywalizacja sprawności fizycznych zajmowała i wciąż zajmuje poczesne miejsce. Trudno też na poważnie bronić hipotezy, że to Grecy „wymyślili” sport. Jeśli już, to raczej ugruntowali pewną jego ideę. Helleńska wizja sportu opierała się na przenikającej tamtejszą kulturę instytucji agonu: sporu, którego zasadniczym celem nie było ustalenie faktów czy dojście do kompromisu, lecz wykazanie własnej wyższości nad przeciwnikiem. Wojny, dysputy i w końcu igrzyska olimpijskie – wydarzenie o charakterze religijno-rytualnym, w miarę upływu czasu coraz bardziej upodabniające się do widowiska – to fundament towarzyszącego nam wciąż archetypu jednostki rywalizującej z innymi jednostkami o laur pierwszeństwa.
Dla Greków nie liczyło się przekraczanie cielesnych ograniczeń i ustanawianie rekordów, w tym sensie nie uznawaliby nowoczesnych rankingów i mierzalnych parametrów. Najważniejszy był triumf nad przeciwnikiem – zwycięzca zmagań mógł być tylko jeden i to on (nie ona, ponieważ kobiety jako nie-obywatelki nie mogły uczestniczyć w igrzyskach) zgarniał wszystko: wieniec, sławę i pozycję półherosa w ziemsko-boskim panteonie. Olimpijczyk natarty oliwą podkreślającą muskulaturę uosabiał najwyższy grecki ideał: kalós kagathós, harmonijne połączenie piękna ciała z dzielnością moralną. A ponieważ sport uchodził za dobry sam w sobie i do pewnego czasu nie wiązał się z materialną gratyfikacją, na jego uprawianie mogli sobie pozwolić wyłącznie przedstawiciele najwyższych warstw społecznych. To między innymi z tego miejsca wykiełkował nie tak znowu antyczny pogląd, że piękno i moralność to wrodzone cechy elit, natomiast zło i brzydota są naturalne dla plebsu.
Współczesna dramaturgia sportowa leży rzecz jasna na antypodach starożytnej mentalności – sport stał się fenomenem masowym i zgodnie z ideą nowoczesnej demokracji liberalnej bierze pod uwagę inne napięcia, obsadzając aktorów w zupełnie innych rolach. Obecnie z większym prawdopodobieństwem nasz szacunek zyska sportowczyni, która miała trudno w życiu, wyszła z biedy, ale zachowała skromność i „normalne” podejście do rzeczywistości. Istnieje także zjawisko inteligenckiego dystansu czy nawet pogardy dla sportu – przekonanie o wyższości ducha nad ciałem, sprowadzające zainteresowanie zmaganiami fizycznymi do gatunku mało wymagającej rozrywki „dla prostego ludu”. Jednak na poziomie kulturowej opowieści rdzeń dramatu sportowego pozostaje tożsamy ze swoim antycznym źródłem – chodzi o rywalizację człowieka z człowiekiem, której wynikiem powinno być zasłużone zwycięstwo osoby postrzeganej jako „nasz bohater”.

Żywy potencjał

Ten archetypiczny szkielet podlega oczywiście licznym modyfikacjom. Filmowy maratończyk będzie biegł po rekord i zmagał się z własnym słabnącym ciałem, ale w dziewięciu na dziesięć przypadków taka narracja również nie obejdzie się bez figury antagonisty – nieudolnego trenera, przemocowego ojca, stosującego doping współzawodnika czy nieuczciwego działacza sportowego. Kino jest zresztą wyjątkowo wdzięcznym przypadkiem, bo funkcjonuje w ścisłej symbiozie ze sportem właściwie od zarania. W końcu kinematograf wynaleziono po to, by rejestrować ruch w czasie, a czy istnieje lepszy obiekt do uchwycenia niż zmaganie dwóch ciał w grze? Poza tym mityczno-rytualne korzenie idei sportu – jej związek z intuicyjnie rozpoznawalnymi archetypami – czynią z niej niemal idealną kanwę dla scenariusza filmu fabularnego. Konwencja dramatu sportowego pozwala łatwo rozpisać wszystkie najważniejsze etapy Campbellowskiej „podróży bohatera”: od „wezwania do przygody” aż po „powrót do zwyczajnego świata”, sprawdzając się doskonale nie tylko w roli bazy przy pierwszych wprawkach na kursach scenariopisarskich, ale też jako materiał stosunkowo łatwy do spieniężenia (producenci kina rozrywkowego kochają takie historie).
W Polsce trudno wyobrazić sobie sezon kinowy bez przynajmniej jednej rodzimej produkcji sportowej o większym budżecie (nie wliczając dokumentów i krótkich metraży, bo tych jest zwykle dużo więcej). Dość powiedzieć, że w 2024 roku wśród widzów i widzek pewne zdziwienie mogła wywołać informacja o premierach – i to w niewielkim odstępie czasu – dwóch filmowych wariacji na temat karier pięściarskich w okresie PRL-u: 11 września na Netfliksie zadebiutował „Bokser” z Erykiem Kulmem, a dokładnie miesiąc później do kin trafił „Kulej. Dwie strony medalu” – na motywach życiorysu legendarnego polskiego sportowca, Jerzego Kuleja – w reżyserii Xawerego Żuławskiego z Tomaszem Włosokiem w roli głównej. I choć żaden z tych filmów nie odniósł spodziewanego sukcesu frekwencyjnego, wiara producentów w finansowy potencjał opowieści bokserskich zdaje się niewyczerpana.
Kino kocha brutalne sporty, a prototyp współczesnej narracji pięściarskiej – kultowy „Rocky” (1976) według scenariusza Sylvestra Stallone’a – ma obecnie status daleko wykraczający poza samo filmowe medium: to fenomen popkulturowy, zbiór motywów, które jesteśmy w stanie rozpoznać, nawet jeśli nie oglądaliśmy żadnego filmu z tej serii. To także niesłabnący magnes na widzów – najnowsza odsłona franczyzy, „Creed III” (2023), mogła śmiertelnie znudzić krytyków, ale globalnie zarobiła ponad dwieście siedemdziesiąt pięć milionów dolarów przy prawie cztery razy niższym budżecie.
Skoro więc dramat sportowy jest gatunkiem doskonale ugruntowanym we współczesnej kulturze, a w niektórych ujęciach jawi się wręcz jako narracyjny model dla innych, zgoła niesportowych opowieści, musi też wywoływać proporcjonalną reakcję sprzeciwu, obrastając, tak jak niegdyś powieść mieszczańska czy western filmowy, licznymi kontrnarracjami. W głównym nurcie dramaturgia rywalizacji sprawności fizycznych – ta ujęta w fabularne ramy, ale też ta z relacji telewizyjnych — opiera się na tak przewidywalnych stawkach i kliszach estetycznych, że sama istota zmagań (gra w ruch i gra ruchu) bywa całkowicie przezroczysta. Dużo ciekawiej robi się natomiast tam, gdzie konwencję próbuje się rozsadzić od środka, a zmaganiom sportowym przywrócić ich pierwotny, starszy od antycznego rdzeń – bezinteresowną przyjemność.

Wymiana bez punktów

„Skąd pomysł, że chcę, żeby ktoś mnie kochał? Ja chciałabym tylko popatrzeć na prawdziwego tenisa”. Nie pamiętam, czy dokładnie te słowa wypowiada Tashi, tenisistka i trenerka z filmu „Challengers” Luki Guadagnino grana przez Zendayę, ani nawet czy te dwa zdania padają jedno obok drugiego. Liczy się co innego: tupet włoskiego reżysera, jego niezachwiana pewność, że może udramatyzować konkretną dyscyplinę sportową i zarazem nie przejechać pełnego okrążenia, odrzucić regulaminowy wymóg jazdy od startu do mety. W tym wypadku metą opowieści o zawodowych tenisistach powinno być rozwiązanie, a rozwiązaniem wynik meczu. Ale Guadagnino nie gra w tym stylu. Interesuje go nie tyle, „kto wygrał?”, ile „kto był naprawdę w grze?”.
Sport w „Challengers” zostaje rozbrojony z „wynikowości”, z obliczalności punktów, setów i tabeli. Kulminacją nie jest zwycięstwo, ale chwila czystego napięcia – wymiana, która wcale nie musi się skończyć pokazem indywidualnej wyższości; „freeze frame”, które zawiesza wszystko w stanie idealnej, ekstatycznej niejednoznaczności. W geście odrzucenia puenty na rzecz „wiecznego meczu” – nie rywalizacji o wszystko, lecz starcia dla samego starcia – widać głęboką potrzebę rewizji całego skostniałego gatunku. Guadagnino nie opowiada o sporcie jako o maszynerii sukcesu, a przynajmniej nie wyłącznie i nie przede wszystkim, lecz dostrzega w nim przestrzeń intymnej gry, której sens rozgrywa się w spojrzeniu, w rytmie, w erotycznej przyjemności dzielenia kortu. To powrót do czegoś pierwotnego, do sportu jako rytuału obecności i uwagi, do gry, w której można zatracić ego, a zarazem zyskać poczucie jedności ze światem.
Dlatego „Challengers” jest paradoksalnie jednym z najbardziej sportowych filmów o sporcie. Przypomina, że zanim sport stał się systemem reguł, popularnym widowiskiem i dramatem o uniwersalnej, archetypicznej strukturze, był i rytualnym tańcem, i ruchem praktykowanym dla rozkoszy pozostawania w ruchu. Co ciekawe, tenis, dyscyplina wyjątkowo usystematyzowana i wymagająca nadludzkiej koordynacji „oko-ręka”, występuje w roli burzyciela konwencji „gry o wszystko” stosunkowo często, natomiast opowieści o sportach drużynowych zazwyczaj traktują o czymś zupełnie innym niż sport – o pięknie współpracy, grupowych oczekiwaniach, wychodzeniu z uzależnień czy kryzysów społecznych, zyskiwaniu uznania rówieśników. Dorastając w latach dziewięćdziesiątych, pasjami oglądałem amerykańskie kino familijne o baseballu, choćby serie „Pierwsza liga” i „The Sandlot” (znana w Polsce pod tytułem „Amatorzy sportu”), kochałem też „Kosmiczny mecz” z Michaelem Jordanem i królikiem Bugsem. Na półkach osiedlowych wypożyczalni kaset wideo było tego mnóstwo. Nie pamiętam natomiast, żebym odbierał te filmy przez pryzmat sportowego napięcia czy stawki. Widziałem w nich raczej uniwersalne, prozaiczne opowieści o dorastaniu, relacjach i codziennym życiu – z tą różnicą, że w roli tła występowało boisko.
„Challengers”, mat. prasowe Amazon Studios
Gra nie była w takim rozrywkowym kinie celem, a co najwyżej środkiem. I tak jest w zasadzie nadal – nie tylko w fikcyjnych narracjach, lecz także w popularnych, tabloidowych opowieściach o sportowcach i sportowczyniach, gdzie zwykła konferencja prasowa potrafi być bardziej dramatyczna niż mecz, a sport staje się sceną dla spektaklu tożsamości, kryzysów wizerunkowych i osobistych rozliczeń.

Ludzie z krwi i kości

To ciekawy paradoks: w opowieściach serwowanych nam przez media (tradycyjne oraz platformowe) sport przestaje być autonomicznym światem zasad, ale zarazem nie wraca, tak jak u Guadagnino, do swoich ekstatycznych korzeni. Przekształca się za to w ramę dla innego rodzaju narracji – tej o upadku, zdradzie, odkupieniu, czasem o romantycznej tęsknocie za „normalnym życiem”. Coraz częściej śledzimy zawodników nie podczas gry, lecz w chwilach prywatnych: gdy płaczą po porażce, tłumaczą się z rozstania, publikują listy otwarte na Instagramie albo usuwają sponsorów ze swoich profili.
Ich ciała, dawniej narzędzia rywalizacji, stają się nośnikami dramatów obyczajowych, narzędziami ekspresji lub polem walki o godność. Trzeba też przypomnieć, że w sporcie zawodowym niektóre tożsamości nadal są dużo słabiej obecne niż w innych obszarach kultury. Ujawnienie nieheteronormatywnej orientacji seksualnej to rzadkość, a osoby po lub w trakcie tranzycji wywołują nie tylko zrozumiałe kontrowersje z powodu niedopasowania do tradycyjnych sportowych kategorii, lecz także muszą się borykać z nieprawdopodobną oraz niczym nieusprawiedliwioną falą internetowego hejtu. I choć media sportowe nadal relacjonują wyniki, prawdziwe emocje kumulują się wokół tego, co przed i po; wokół wypowiedzi, gestów, stylizacji, zdjęć z hotelu, subtelnych mikroekspresji uchwyconych przez kamery. W tej logice gra to tylko pretekst. Punkty, sety i statystyki są tłem, ale nie treścią. Tą ostatnią staje się opowieść o człowieku, który na chwilę znalazł się na scenie i nie wiadomo, jak długo na niej wytrzyma.
„Copa 71”, mat. prasowe Against Gravity
W popkulturowej opowieści bycie sportowcem czy sportowczynią bardzo rzadko rozpatruje się w kategoriach odrębnej, samodzielnej tożsamości. Żeby się z takim ujęciem zetknąć, najlepiej sięgnąć – obok kina czy sztuk wizualnych – po literaturę, na przykład po eseje tenisowe Davida Fostera Wallace’a. Tenis wraca do nas niczym bumerang, tak jakby grecka idea sportu, rywalizacja osoby z innymi osobami, dodatkowo wypłukana z koncepcji drużynowości, była mimo wszystko tą najczystszą i najbliższą grze dla samej gry. W przypadku Wallace’a chodzi jednak o coś więcej. Po pierwsze, amerykański pisarz grał profesjonalnie w tenisa w kategorii juniorów, a jako czternastolatek zajmował wysokie, siedemnaste miejsce w klasyfikacji Sekcji Zachodniej Związku Tenisowego Stanów Zjednoczonych. Po drugie, nie przepraszał za swoje geelowskie fiksacje i w jednym z tekstów otwarcie przyznawał, że w tenisie widzi „najpiękniejszy ze sportów” oraz „rodzaj sztuki” (moim zdaniem, uściślając, chodziłoby o to: „jakiś poziom abstrakcji i sformalizowania, czyli gra, jest chyba niezbędny sportowi, by odznaczał się metafizycznym pięknem”).
Wybory i próby uchwycenia tenisowego piękna przez Wallace’a są jednak mocno nieoczywiste. W eseju „Profesjonalny artyzm tenisisty Michaela Joyce’a jako paradygmat pewnego ujęcia wyboru, wolności, dyscypliny, uciechy, groteskowości i pełni człowieczeństwa” jedzie oglądać zawody Canadian Open, ale niemal z marszu rezygnuje z roli mainstreamowego sprawozdawcy. Bardziej interesuje go to, co słabo lub całkowicie niewidoczne w medialnych relacjach: etap kwalifikacji, który na ogromnych montrealskich trybunach ogląda zwykle kilka, maksymalnie kilkanaście osób. To oczywiście też tylko pretekst, bo tak naprawdę Wallace chce udowodnić tezę, że tenis lub jakikolwiek inny sport uprawiany na poziomie „nieosiągalnym dla zwykłych śmiertelników” może być absolutną kwintesencją ludzkiej tożsamości. Tak jak bez szemrania potrafimy przyjąć, że artysta całkowicie żyje swoją sztuką, a więc poniekąd sam się nią staje, i nie traci przy tym nic z człowieczeństwa, tak sportowiec „jest” tym, co uprawia. Wstaje z łóżka dla tenisa, myśli tenisem i o tenisie, jego potrzeby, motywacje i plany są na nim zogniskowane, tylko w tenisie czuje się naprawdę u siebie, a zarazem nie zamienia się w serwujący piłki automat i nadal pozostaje człowiekiem w pełnym znaczeniu tego słowa.
Empatia, z jaką Wallace’a podchodził do zawodowstwa, z całym dramatyzmem fundamentalnego dla tej dziedziny konfliktu „prywatność i czas wolny vs. całkowite oddanie Sprawie”, dała nam jedne z najpiękniejszych opisów zmagań sportowych, w których tenisista może pracować jak chirurg, jubiler albo „wielki artysta, który luźno coś szkicuje”, a siatka potrafi być szarpana „jakby była komuś winna pieniądze”. Autor „Nieskończonego żartu” przyznaje w pewnym momencie, że „twórcy profili sportowców wysilają się, żeby znaleźć dowody ich pełnego ludzkiego życia – zainteresowania, aktywności, akcje dobroczynne, wartości pozasportowe”, kiedy w istocie jest to „farsa”, bo „dzisiejsze realia życia mistrza sportowego wymagają wczesnego i całkowitego oddania jednemu celowi”. Z tego powodu egzystencja tenisisty podlega „groteskowym ograniczeniom”, ale ani mu to nie umniejsza, ani nie powinno stanowić podstawowego kryterium oceny jego wartości. Wręcz przeciwnie: radykalna, jak pisze Wallace, „kompresja uważności i jaźni” jest niezbędna, żeby stać się „transcendentnym praktykiem pewnej sztuki – a to niewielu z nas osiąga”.
„Senna”, mat. prasowe Netflix
W innych, nieco mniej zawiłych słowach brzmiałoby to pewnie tak: wejście na nieludzki poziom wymaga nieludzkiego poświęcenia. Ale nie tylko, chodzi też o miłość. O twarz genialnego sportowca, która zaczyna lśnić, kiedy jej posiadacz rozmawia o swojej pasji.
To jest taka miłość, jaką się widzi w oczach bardzo starych ludzi, którzy są religijni (…): miarą takiej miłości jest poniesiony dla niej koszt, poniesiona rezygnacja, czytam u Wallace’a i w myślach przenoszę się do czasów, kiedy sport był tylko rytuałem albo bezinteresownym popisem.
I jest to myśl dziwna, bo jak wyobrazić sobie świat bez wyników, hierarchii i nieustannego parcia w stronę wzrostu?

Albo ciało, albo maszyna

Wielki amerykański pisarz zmarł w 2008 roku, ale wcześniej zdążył uchwycić zeitgeist nadchodzącej epoki – szaleństwo optymalizacji oraz rosnącą obsesję świata na punkcie gigantycznych zbiorów informacji. Nie potrafiłby jednak wyśnić obecnego tempa i skali tych zjawisk. W sytuacji, kiedy każda forma ludzkiej aktywności zostaje prędzej czy później poddana cyfrowej analizie, sport nie tyle ucieka w przyszłość, ile coraz mocniej przywiera do teraźniejszości zdominowanej przez dane. Wyłania się z tego coś na kształt nowej wersji dramatu sportowego: zmagania pozbawione widowni, rywala i emocji, za to oparte na codziennej aktualizacji wykresów. Mierzymy już nie tylko dystans, ale też jakość snu, intensywność tętna, tempo regeneracji. Aplikacje fitnessowe umożliwiają precyzyjne monitorowanie postępów, zarazem w subtelny sposób przepisując logikę sportu: usuwają z niego niepotrzebny chaos, przypadek, gorszy dzień. Nie biegamy po to, żeby coś przeżyć – biegamy, żeby „wypaść jak najlepiej” albo wydobyć swoje „idealne ja”. Nie zawsze i nie przede wszystkim, choć łatwość, z jaką możemy mierzyć i programować własne osiągnięcia, sprzyja nieustającej grze porównań i wyrzutów sumienia.
To oczywiście nie znaczy, że ze sportu znika napięcie. Jeśli coś się w tej kwestii zmienia, to raczej skala i punkt odniesienia. Dzisiaj aktywność fizyczna staje się w większym stopniu rzeczą prywatną i to nie w sensie intymności czy głębokiego kontaktu z ciałem, co tak pięknie uchwycił Guadagnino w „Challengers”. Chodzi raczej o to, że rywalizacja odbywa się coraz częściej wewnątrz ekosystemu aplikacji. Na miejscu trenera pojawia się algorytm. I choć przeciwnikami teoretycznie nadal mogą być inni ludzie – funkcje społecznościowe i geolokalizacja wręcz do tego zachęcają – tak naprawdę zmagamy się głównie z zeszłotygodniowymi wersjami samych siebie. Nawet porażka wygląda tutaj nieco inaczej – to już nie przegrany finał, lecz niedokończony trening, utracony progres, dzień przeżyty „poza planem”. Z tak rozumianego sportu wyparowuje cielesność, wspólnotowość, bezinteresowność oraz to, co odpowiada za atrakcyjność każdego dramatu – element zaskoczenia, losowości, niemożliwej do przewidzenia ingerencji czynników zewnętrznych, w której Grecy widzieli dowód na istnienie bogów.
Jednak nawet w rzeczywistości przenicowanej pomiarami i procedurami, sport nadal potrafi wymykać się algorytmom. Wciąż łakniemy momentów, w których „smartband” przypadkiem zostaje w domu, a my bez planu możemy uprawiać ruch dla samego ruchu. Nadal zdarzają się mecze, w których wynik schodzi na dalszy plan i ważniejsza staje się obserwacja gestów, rytmu oraz zmagań ciała na granicy wytrzymałości. To właśnie w takich chwilach sport na powrót staje się tym, czym był u swego zarania – wytworem istoty, która nie lubi zbyt długo siedzieć w jednym miejscu. Tacy już jesteśmy: potrzebujemy, żeby coś się działo i żeby nasza świadomość, zamiast przypominać linię prostą, miała dostęp do różnych stanów skupienia. A co najważniejsze – wciąż chcemy o tym opowiadać. Bo nawet jeśli zmieniają się zasady gry, potrzeba historii, która nada naszemu ruchowi sens, pozostaje ta sama.
FacebookInstagramTikTokX
Advertisement