Advertisement

Vicky Krieps: „Krytykowano mnie za niezależne myślenie i wychowywanie dzieci po swojemu” [WYWIAD]

25-07-2025
Vicky Krieps: „Krytykowano mnie za niezależne myślenie i wychowywanie dzieci po swojemu” [WYWIAD]
W każdej kolejnej roli Vicky Krieps hipnotyzuje. Intryguje, jest nieprzejednana, otacza ją pewna aura tajemniczości. Pochodząca z Luksemburga aktorka, mimo hollywoodzkiego sukcesu „Nici widmo” Paula Thomasa Andersona, nie poszła ścieżką sławy i kariery, świadomie decyduje się na filmy niszowe, awangardowe. Najnowsze tytuły z jej udziałem to m.in. wchodzące do kin „Słone lato” z Emmą Mackey, zobaczymy ją także w „The Idiots” Małgorzaty Szumowskiej czy w „Love Me Tender”, którego premiera odbyła się w Cannes. Z Vicky Krieps porozmawialiśmy o byciu wolną kobietą, dzieciach, odwadze w pracy i wyborach niepozbawionych ceny.
Czy kino pomaga ci odkrywać samą siebie?
Im jestem starsza, tym wyraźniej czuję, że jestem dla siebie tajemnicą. U mnie to tak nie działa, że z upływem lat mogę powiedzieć, że znam Vicky Krieps coraz lepiej… Jest dokładnie odwrotnie. Wiem, że wiem coraz mniej. Potrafię zaskakiwać siebie samą. Katalizatorem takich procesów jest właśnie kino, moje kolejne filmy i role. Aktorstwo pomaga mi radzić sobie ze strachem przed ludźmi. Przed kamerą mogę być każdą kobietą, której użyczam ciała i głosu. Dzięki kinu odkrywam w sobie coraz to nowe pokłady możliwości, przekraczam własne ograniczenia, poszerzam świadomość tego, co mogę, i staram się pozostawać uczciwą w tych poszukiwaniach. Chciałabym, aby kino pozwalało także widzom uwierzyć, że są zdolni do wyjścia ze schematów, bo mamy tylko jedno krótkie życie.
W jakim stopniu role, które kreujesz, pomagają ci zrozumieć siebie?
Pomagają mi eksplorować moje tajemnice, ale czasem nie pozwalają mi pójść zbyt daleko. Nie lubię mocno, bardzo dokładnie przygotowywać się do roli, wchodzić w nią z namaszczeniem i drobiazgowo analizować, ponieważ to usztywnia, odbiera radość bycia nęconą, kuszoną, zaskakiwaną przez moją postać. Czasem jednak czytam scenariusz i to, co w nim znajduję, jest tak ciemne, mroczne, trudne, bolesne, że prywatnie nigdy nie odważyłabym się zapuścić w takie rejony. Przed kamerą odzyskuję odwagę, bo to nie realne życie, raczej coś w rodzaju dziecięcej zabawy. Kiedy moje dzieci były młodsze (obecnie córka ma szesnaście lat, a syn dziesięć) i się bawiły, święcie wierzyły w to, co robią, i zapominały o wszystkim. Kiedy jednak wołałam je na obiad, odkładały grę i przechodziły do rzeczywistości. Od razu, bez problemu. Podobnie jest ze mną. Kończę ujęcie, zamykam drzwi garderoby. To ważne, by umieć oddzielać od siebie te światy.
Grasz ostatnio tak dużo, że trudno za tobą nadążyć. W Polsce niemal co miesiąc ma miejsce kolejna premiera filmu z twoim udziałem. Najnowsi „Opętani” w reżyserii Samuela Van Grinsvena to horror o duchach i przenoszeniu traum rodzinnych. Czy w przypadku takich mrocznych historii również łatwo ci, jak mówisz, wracać do rzeczywistości?
Akurat ten projekt zaskakująco dobrze pomógł mi odnaleźć się w mojej osobistej sytuacji, zamknąć jakiś etap i wrócić do tak zwanej normalności. Scenariusz „Opętania” trafił w moje ręce, gdy byłam w żałobie po odejściu bliskiej osoby, jej duch trwał przy mnie. Czułam, że muszę zająć myśli czymś innym, więc rzuciłam się w pracę, by odzyskać kontrolę nad swoim życiem. I tak się stało. To był bardzo intensywny czas na planie. Pełne skupienie. Nikt nie myślał o wygłupach. Razem z Dacre Montgomerym mocno zanurzyliśmy się w naszych bohaterach, granie dwóch postaci wtrącało nas do pewnego chaosu i prowokowało do zadawania sobie pytań: „Skąd wiem, kim jestem? Od kiedy wiem, kim jestem?”. Ten film jest przede wszystkim o tym, jak wszyscy, którzy tracimy bliskich, „układamy się” z ich duchami. Czy próbujmy się od nich uwolnić, walczyć z nimi, by na koniec skonstatować, że właściwie żadnych duchów nie ma? Pozostaje jedynie dwoje bohaterów chcących przepracować swoje traumy.
O Ingrid, bohaterce „Słonego lata” Rebekki Lenkiewicz, powiedziałaś, że to kobieta, którą zawsze chciałaś być, ale nie mogłaś. Co miałaś na myśli?
Ingrid jest totalnie wolna, piękna, fascynująca, obyczajowo wyzwolona, żyje w otwartych relacjach miłosnych z mężczyznami i kobietami… To coś, do czego nie byłabym zdolna we własnym życiu. Kiedy jednak dostałam scenariusz filmu i zagrałam tę rolę, poczułam niezwykłą wieź z Ingrid. Zrozumiałam, że obecnie mogłabym być taką kobietą jak ona; w sensie życia po swojemu bez poczucia winy. Moja bohaterka wdaje się w romans z Sofią, przytłoczoną opieką nad chorą matką. Ingrid jest katalizatorem wielkiej zmiany w Sofii, ale jednocześnie sama bywa zagubiona. Obie kobiety dają sobie nawzajem wiele wsparcia i siły.
Lubisz pracować z reżyserami i reżyserkami, którzy pozwalają aktorom doświadczać niespodzianek na planie?
O, tak! Nigdy nie wiemy, jacy tak naprawdę jesteśmy jako ludzie. Kim jest filmowiec, aktor? Kim jest dziennikarz, który zadaje pytania, i czy jestem w stanie udzielić mu właściwych odpowiedzi? Rebecca Lenkiewicz pozwala na niespodziankę, daje aktorowi przestrzeń i zielone światło, by historia mogła się rozwijać. Możesz swobodnie ożywiać tekst, nikt cię nie kontroluje. Spotkanie Ingrid z Sofią stanowiło piękne odkrycie, związek, który obie bohaterki zaskoczył, otworzył na siebie, wniósł do ich życia nadzieję, wydobył wzajemne inspiracje.
„Słone lato”, mat. prasowe M2 Films
Jak wiele łączy cię z Clemence, bohaterką „Love Me Tender” Anny Cazenave Cambet? Wcielasz się w kobietę, która po rozwodzie dzieli się wychowaniem syna z byłym mężem i jednocześnie zaczyna spotykać się z innymi kobietami.
Przez pewien czas także samotnie wychowywałam moje dzieci, łącząc to z pracą zawodową. Wprawdzie pozostaję osobą heteroseksualną, ale krytykowano mnie, że zamiast podejmować się wysokobudżetowych, dobrze płatnych projektów dla „dobra” dzieci, angażuję się w filmy niszowe, artystyczne, które nie gwarantują ekonomicznej stabilizacji. Docierały do mnie również opinie, że mając dwoje małych dzieci, powinnam całkowicie się im poświęcić, porzucić pracę, hobby i przyjaciół. Krytykowano mnie za niezależne myślenie i wychowywanie dzieci po swojemu, a moja miłość do nich płynie z siły i z tego, że potrafię łączyć macierzyństwo z pracą. One widzą i czują, że jestem matką szczęśliwą i spełniającą się, a nie sfrustrowaną z powodu poświęcenia. Chciałabym, by czuły się wolne w swoich relacjach, związkach i rodzinach, kiedy dorosną.
Psychologowie uważają, że dla równowagi emocjonalnej dziecka lepsze jest wychowywanie przez heteroseksualnych rodziców niż przez samotną matkę lub związek dwóch kobiet. Jakie jest twoje zdanie na ten temat?
Tak mówili wszyscy moi znajomi, gdy rozstałam się z ojcem mojego pierwszego dziecka. Byłam zdumiona, bo wydawało mi się, że dziecko czuje, gdy rodzice są razem szczęśliwi i szczerzy wobec siebie, a odczuwa ból i cierpienie, widząc, gdy jedynie udają, że jest dobrze. Oczywiście wspaniale, jeśli kochasz kogoś, żyjecie razem i wychowujecie dziecko, ale to nie znaczy, że samotna matka nie może być dla dziecka dobrą, ciepłą, kochającą osobą. Tak samo jak matka żyjąca w związku z inną kobietą. Niestety, takie dzieci często są stygmatyzowane. Ja też spotkałam się z uwagami, że moje dzieci będą miały problemy emocjonalne w dorosłym życiu. Tymczasem dzieci z pełnych rodzin heteroseksualnych także się z nimi borykają. „Love Me Tender” opowiada również o miłości między kobietami, której sama nie doświadczyłam. Musiałam się otworzyć i przeprowadzić poszukiwania, ponieważ chciałam pozostać szczera i autentyczna, uwiarygodnić moją bohaterkę. Zrozumiałam wtedy, że pragnienie miłości nie ma płci.
Może jedną z przyczyn, dla których młode kobiety rzadziej niż kiedyś decydują się na macierzyństwo, jest obawa przed utratą wolności?
Wiele moich koleżanek twierdzi, że nie chce albo boi się mieć dzieci. Nie chcą oddawać im całego dotychczasowego życia. Inne przeciwnie – są gotowe na macierzyństwo oraz to, że ich życie wywróci się do góry nogami. Ja się z tym nie zgadzam. Dlaczego nie można mieć jednego i drugiego? Kiedy miałam dwadzieścia sześć lat i zaszłam w pierwszą ciążę, powiedziałam sobie: „Ok, ale nie porzucę mojej pracy i ambicji. To da się połączyć, jeśli będzie się wystarczająco zdeterminowanym”. W tym sensie identyfikuję się z moją bohaterką z „Love Me Tender”. Łączenie tych ról nie jest łatwe, codziennie toczysz walkę, ale ja zawsze podążałam za instynktem, nie kalkulowałam. Intuicja dobrze mi podpowiadała, czy brać scenariusz, czy go odrzucać. Tak samo z mężczyznami. Niektórym wydawało się, że tracę okazję do zrobienia kariery albo poznania fajnego faceta, ale ja po prostu kieruję się wewnętrznym głosem, muszę czuć się wolna, aby funkcjonować. Oczywiście, zapłaciłam i płacę za to swoją cenę – nie jestem hollywoodzką gwiazdą ani nie zarabiam wielkich pieniędzy.
Nie żałujesz? Po sukcesie filmu „Nić widmo” Paula Thomasa Andersona proponowano ci angaże w Fabryce Snów.
Owszem, ale lubię robić wszystko po swojemu. Zostając wtedy w Hollywood, nie byłabym sobą. Proponowano mi wpisanie się w model bohaterki z filmu Paula: „O, to ta z »Nici widmo«”. Takich etykiet za wszelka cenę chciałam uniknąć. Na przekór wszystkim zgodziłam się zagrać w dwóch niskobudżetowych filmach francuskich, odmówiłam wynajęcia agenta w Los Angeles, który czuwałby nad moimi angażami w USA. Amerykańscy agenci chcieli, żebym zagrała w „Śmierci na Nilu” albo czymś w tym stylu, i nie rozumieli, jak mogłam odrzucić tyle pieniędzy i sławę. Moi znajomi pukali się w czoło!
Teraz czujesz się lepiej przygotowana do ponownej pracy w Stanach? Zagrałaś w antywesternie Viggo Mortensena „The Dead Don’t Hurt”. Czy to dlatego, że Viggo, łamiąc zasady gatunkowe, uczynił główną bohaterką filmu kobietę i jej wysiłek przetrwania w męskim świecie?
Owszem, zaintrygował mnie scenariusz. Film zrealizowano w Meksyku i USA, ja sama stworzyłam dość silną tożsamość. Pewnie nikt już w Stanach nie zaangażuje mnie do blockbustera… [śmiech]. Nie podoba mi się wciąż mocno zakorzeniony seksizm i konieczność dostosowania się do obowiązujących standardów wizualnych, a więc wszelkie praktyki upiększające z zakresu chirurgii plastycznej. Wierzę, że kobiety wreszcie uwolnią się od tego, co myślą o nich inni i jak je widzą. To byłaby największa rewolucja, ponieważ kobiety nadal w wielu krajach są gorsetowane, jak moja cesarzowa Sisi, a ich wartość mierzy się liczbą męskich spojrzeń.
W „Wyspie Bergmana” Mii Hansen-Love dla odmiany wcielasz się w kobietę współczesną, artystkę zmagającą się ze swoim procesem twórczym. Dlaczego inspirują cię takie postaci?
Zawsze się buntowałam, by nie być taką, jak inne dziewczynki, a potem kobiety. Interesowało mnie i ciekawiło wszystko, co nieznane. Nie chciałam wpasowywać się w schematy i podobać innym. Chcę robić filmy i grać takie role, które dają widzowi się porwać. Chcę takiego kina, takich wyzwań. Paul Thomas Anderson, Viggo Mortensen, Rebecca Lenkiewicz, Anna Cazenave Cambet, Mia Hansen-Love, Marie Kreutzer, Margarethe von Trotta – właśnie to mi zaoferowali. Zabrali mnie tam, gdzie mogłam się zgubić, a publiczność razem ze mną. Teraz jednak pragnę zrobić coś lżejszego, odrzuciłam ciężkie projekty. Szukam komedii. Przyjęłam rolę w intrygującej czarnej komedii „The Idiots” Małgorzaty Szumowskiej, inspirowanej książką Andrew D. Kaufmana opisującą historię Anny i Fiodora Dostojewskich, a także w komedii „Selma”. Scenariusz napisała moja przyjaciółka z czasów młodości, Govinda Van Maele. Cieszę się, że zdjęcia będą realizowane w moim rodzinnym Luksemburgu.
Masz bardzo dobry zawodowy czas, jesteś widoczna, zawód aktorki to nieustające bycie w blasku fleszy… W lipcu na festiwalu w Karlowych Warach odebrałaś Nagrodę Specjalną, błyszczałaś na czerwonym dywanie.
Każdy człowiek ma swoje granice. Moja granica dotyka twojej granicy, kiedy siedzimy przy jednym stole i rozmawiamy. Wiesz, podobnie jak inne kobiety po przejściach znalazłam wreszcie poczucie bezpieczeństwa w związku, mam wspaniałego partnera, na którego mogę liczyć. Dom i rodzina to moje oparcie i siła, dzięki nim mogę się podejmować nowych wyzwań i ról przekraczających moje limity. Jednak nie mam natury ekshibicjonistki. Wiem, że to część tego zwodu, ale bardzo niechętnie pozuję na ściankach i czerwonych dywanach,. Paradoksalnie wielu aktorów tak ma. Sława i bycie rozpoznawalnym to nie powód, dla którego wykonuję tę pracę.
Wszystkie twoje bohaterki, konfrontując się z trudną rzeczywistością, dążą do niezależności na różne sposoby. Skąd w tobie ta potrzeba wolności?
Kino i każda nowa rola to podróż do wolności bez poczucia winy. Docieranie do miejsc, gdzie czuję, że jestem, gdzie być powinnam, gdzie znajduję swoją prawdziwą rodzinę, niekoniecznie biologiczną, gdzie wybieram, z kim chcę być i iść przez życie, ale płacę za to wysoką cenę. Wierzę w wolność. Kocham ją i cenię. Może to bierze się z tego, że noszę w sobie międzypokoleniową traumę. Mój dziadek był w Dachau w obozie koncentracyjnym za działalność w ruchu oporu. Dorastałam z tymi obozowymi, mrocznymi historiami. Mój największy lęk dotyczy zamknięcia, przygwożdżenia, odebrania wolności. Może także dlatego, że moja mama miała buntownicza naturę. Zawsze nosiła męskie ubrania, wyglądała jak Bob Dylan. Miała podobne do niego krótkie loki i uwielbiała nosić garnitury. Paliła jak facet. Mam więc w genach bunt, rebelię i umiłowanie wolności.
tekst: Mariola Wiktor
FacebookInstagramTikTokX
Advertisement