Co ciekawe, w kategorii reżyserskiej triumfował zupełnie inny ton. Mike van Diem za niderlandzkie „Dziewczęta” otrzymał nagrodę za odwagę w zadawaniu pytania, jak daleko można się posunąć dla tych, których się kocha. To kino, które prowadzi widza od śmiechu przez gniew do żałoby, zmuszając do moralnych rozliczeń na każdym kroku.
Najbardziej emocjonalna decyzja jury? Specjalna nagroda dla obsady „Domu dobrego” Wojtka Smarzowskiego. Agata Turkot i Tomasz Schuchardt zamienili brutalną, tragiczną historię w dramat psychologiczny badający najciemniejsze zakamarki ludzkiej natury. Warszawska publiczność dostała dokładnie to, na co zasługiwała – polskie kino bez znieczulenia.
W Konkursie 1-2, gdzie debiutanci walczą o uwagę, zwyciężył Amerykanin Cole Webley z „Omahą”. Jury nagrodziło film o bohaterze, który przegrał wszystkie bitwy jeszcze przed rozpoczęciem projekcji – historię przypominającą, że czasem trzeba stracić wszystko, by zrozumieć, o co warto walczyć.
Sekcja dokumentalna przyniosła najbardziej polityczny werdykt festiwalu. „Szpiedzy wśród nas” braci Silvermanów pokazali parlelę między praktykami Stasi a współczesnym populizmem, udowadniając, że najlepsze dokumenty nie muszą uprawiać publicystyki – wystarczy dobrze postawione zwierciadło.
Krótki metraż „Koniec” Warda Kayyala z Palestyny zdobył Short Grand Prix. Jury doceniło sposób, w jaki film konfrontuje widza z rzeczywistością ludobójstwa w Gazie – ostry, zwięzły, przejmujący. Żadnych uników, żadnego estetyzowania tragedii.
Warszawski festiwal po czterdziestu jeden edycjach wciąż potrafi zaskakiwać. Nie szuka łatwych rozwiązań, nie nagradza dla zasady. „Nino” Loquès jako zwycięzca to dowód, że cisza potrafi krzyczeć głośniej niż spektakl. A to właśnie cisza – w czasach, gdy wszyscy walczą o uwagę – staje się najbardziej radykalnym gestem.