Raczej spod teatru (śmiech). Byłam obok na spotkaniu.
Ale grywasz jeszcze w teatrze?
Mam nadzieję grać, jest nawet szansa na coś poważniejszego.
Po odejściu z krakowskiego Teatru Starego miałaś dość długą przerwę…
Rzeczywiście bardzo długo nie grałam w teatrze, jakieś dwa lata. Ostatni spektakl to była „Sonata Belzebuba” w Teatrze Stu. Potem bardzo dużo podróżowałam, były zdjęcia do filmów w Paryżu i w Berlinie, promocje związane ze „Sponsoringiem”. Ale myślę, że wrócę do „Sonaty”. Może w przyszłym roku. Bo ten spektakl jest cały czas grany.
Myślałaś o tym, żeby całkowicie rozstać się z teatrem?
Jakiś czas temu chciałam zrezygnować z teatru i z aktorstwa. Miałam kryzys i myślałam, że to zawód nie dla mnie. Ale obejrzałam spektakl Teatru Telewizji „Doktor Halina”, zobaczyłam w nim siebie i stwierdziłam, że w sumie podoba mi się, jak gram.
Doszłaś do wniosku, że się jednak nadajesz?
Uświadomiłam sobie, że rezygnując z aktorstwa, podjęłam chyba zbyt radykalną decyzję. Potem przyszły filmy Małgośki Szumowskiej, Pawła Pawlikowskiego i wreszcie „Hansel and Gretel”. Pojawiło się dużo interesujących propozycji, więc postawiłam na kino. Ale teraz przyszedł taki moment, że zatęskniłam za teatrem, i cieszę się, że mam szansę do niego wrócić.
Nie było oburzenia w środowisku? Że się gówniarze w głowie poprzewracało i rezygnuje z etatu w szacownym teatrze?
Pewnie było. I nie ukrywam, bałam się tej decyzji. Ale to nie było pochopne działanie. Pamiętam, że wzięłam kartkę i wypisałam po jednej stronie plusy, po drugiej minusy. I wyszło 35 do 16 na rzecz rzucenia teatru.
Tak, chociaż bardzo miło wspominam ten teatr. Dużo się tam nauczyłam, ale byłam przeciążona pod względem fizycznym i psychicznym. Bardzo dużo grałam, jeździłam na castingi i czułam się wypalona, przemęczona. Poza tym granie 18 razy w miesiącu tego samego spektaklu to dla mnie za dużo. Potrzebowałam odpoczynku. Przypuszczam, że gdyby teatr był moją prawdziwą pasją, toby się tak nie stało. Zrozumiałam, że wolę film. Przynajmniej na razie.
Bo w filmie nawet jak się robi milion dubli, to i tak przychodzi koniec i zaczyna się robić coś nowego. W teatrze z przyjemnością zagram od czasu do czasu.
Sprawiasz wrażenie bardzo silnej kobiety. Takiej, która potrafi tupnąć nogą.
O, dziękuję bardzo (śmiech). Założyłam sobie po prostu, że chcę uprawiać ten zawód przy zachowaniu pewnych granic. Aktorstwo to jest po prostu moja praca i kiedy reżyser chce przekraczać moje granice, to się buntuję i mówię nie.
Bardzo dużo osiągnęłaś, ale musiałaś to sobie wywalczyć.
To prawda, wszystko wywalczyłam ciężką pracą. Musiałam walczyć, np. o edukację. Nie było mi łatwo, bo pochodzę z małej miejscowości. Moja rodzina nie była zamożna, więc musiałam pracować, żeby zdobywać pieniądze na naukę. Nie mogłam siedzieć i czekać, licząc na to, że ktoś mi coś da.
Od dziecka wiedziałaś, że chcesz być aktorką?
Nie. To moja siostra Justyna zawsze mówiła, że będzie aktorką, ja chciałam śpiewać. Nie dostałam się dwa razy na wydział jazzu do Katowic. A do szkoły teatralnej zdawałam tylko dlatego, że przy wydziale aktorskim otworzyli kierunek wokalno-estradowy. Inaczej nigdy bym na to nie wpadła.
Na początku nie czułam się tam dobrze. Dopiero na trzecim roku, kiedy Mikołaj Grabowski zaprosił mnie do zagrania w „Operetce” Gombrowicza, gdzie również śpiewałam, poczułam, że chyba jestem na swoim miejscu. Spodobałam mu się w tym spektaklu do tego stopnia, że zaprosił mnie na casting do Teatru Starego. Już na studiach zaczęłam tam grać. Wchodziłam w aktorstwo, ale nie byłam do niego stuprocentowo przekonana. Taki moment olśnienia, że naprawdę chcę to robić, przyszedł, jak odeszłam z teatru. Wreszcie mogłam się nad wszystkim zastanowić i zrozumieć, czego naprawdę chcę. Bo mi za szybko, na początku, to aktorstwo się potoczyło i nie miałam czasu się w tym odnaleźć.
A teraz wiesz już na pewno, że chcesz grać, czy się jeszcze wahasz?
Tak, teraz już wiem, że chcę to robić, ale bardziej na swoich zasadach. A muzyka jest czymś, co mnie pasjonuje, i na szczęście te dwie rzeczy można ze sobą łączyć.
Często śpiewasz w filmach?
Tak, śpiewałam i w „Sponsoringu”, i w „Kobiecie z piątej dzielnicy”. W „Hansel and Gretel”, gdzie gram wiedźmę bez oka, też pokazałam swoje możliwości głosowe. Paweł Pawlikowski lubi reżyserować muzycznie, ceni w aktorze poczucie rytmu. Mówił mi, żebym spróbowała zagrać tak, jakbym śpiewała swing. Słuch muzyczny pozwolił mi też grać w językach obcych, np. po francusku.
Odniosłaś też sukcesy w śpiewie. Słyszeliśmy o wygranej w „Szansie na sukces”, znaleźliśmy w internecie twój występ w „Idolu”. I to przeszło tak bez echa? Żadnych propozycji?
Żadnych... Zobaczyłam ten występ w „Idolu” po dziesięciu latach i pomyślałam sobie: „Super, Aśka, bardzo dobrze zaśpiewałaś!”. Ale rzeczywiście potem nic się nie działo. Chociaż „Idol” to nie był program bazujący na talencie uczestników, liczył się wizerunek, sposób „sprzedawania się”. No wiecie, najpierw nas przebierali, stylizowali, a potem krytykowali nasz wygląd (śmiech).
To był taki program z misją, żeby docierać do ludzi z małych miejscowości. Elżbieta Skrętkowska rozumiała, że ludzie nie mają pieniędzy na bilet, i zaczęła do nich jeździć. To, że wygrałam program z piosenkami Turnaua, dało mi kopa do działania. Sprawiło, że uwierzyłam w siebie i w to, że wszystko jest możliwe.
Bardzo szybko wyprowadziłaś się z domu.
Wiedziałam, że dam sobie radę. Poza tym chciałam działać, rozwijać się, a w małej miejscowości nie byłoby to możliwe.
W Muszynce jesteś traktowana jak gwiazda? Ludzie są z ciebie dumni?
Na byciu gwiazdą mi nie zależy, ale mam nadzieję, że są ze mnie dumni. Ostatnio pogadałam sobie z sąsiadką Ciastoniową. Ona ma 85 lat. O wszystko mnie wypytywała, jak wygląda praca w filmie. Opowiedziałam jej, jak to jest na planie zdjęciowym, a ona mi o tym, co słychać we wsi.
A nie ma tam w ludziach zawiści, zazdrości, że ci się udało?
Nie, w każdym razie ja tego w ogóle nie odczuwam. Przeciwnie, cieszą się, że nie ukrywam tego, skąd pochodzę, że nie gwiazdorzę, nie wydziwiam. Bo niby czemu miałabym się wstydzić? Uważam moje pochodzenie za atut.
Udało ci się bardzo dużo osiągnąć bez gwiazdorzenia. To niespotykane w czasach, gdy gwiazdy wyskakują z lodówki.
Lans byłby wbrew mnie, nie lubię tego. Dostaję zaproszenia z różnych programów, aby rozmawiać na tematy pozazawodowe. Nie widzę jednak potrzeby, żeby tam chodzić, nie jestem żadnym ekspertem, a poza tym zwyczajnie nie mam na to czasu, bo dużo pracuję. Jak był czas na premiery, festiwale filmowe, to udzieliłam wielu wywiadów, wystąpiłam w wielu programach, bo był ku temu powód.
Twoja agentka powiedziała nam na wstępie: „Asia ma już dość pytań o »Sponsoring«!”.
Jestem dumna z tej roli, ale ten etap już zamknęłam. Był czas, że udzielałam wielu wywiadów, po polsku i po angielsku. Padały bardzo trudne pytania, bo dziennikarze zagłębiali się w temat scen erotycznych. A ponieważ staram się być rzetelna, to za każdym razem próbowałam odtwarzać ten świat w głowie i nieustannie tym żyłam. W pewnym momencie poczułam, że powiedziałam wszystko, co miałam do powiedzenia. Mózg mi się wyłączył.
W zeszłym numerze przeprowadziliśmy wywiad z Janem Peszkiem, który powiedział, że po „Transatlantyku” był do tego stopnia utożsamiany z rolą Gonzala, że ludzie pisali na plakatach „pedał”. Ty nie miałaś podobnych sytuacji po „Sponsoringu”? Panie w warzywniaku nie patrzyły na ciebie dziwnie?
Na szczęście ludzie mnie nie rozpoznają. W filmie wyglądam zupełnie inaczej, mam mocny makijaż. Więcej ludzi rozpoznawało mnie po „Szpilkach na Giewoncie” niż po „Sponsoringu”.
Twój mąż też jest związany z filmem. Jest wam dzięki temu łatwiej czy też dwie artystyczne osobowości częściej się ścinają?
Różnie było. Ale mąż dużo mi pomógł. Zrobił mi superdemo do filmu „Hansel and Gretel” i dzięki temu wygrałam casting. Wtedy pierwszy raz nam się tak dobrze razem pracowało.
Wcześniej oddzielałaś pracę od życia prywatnego?
Chciałam. Ale to było trochę sztuczne i na siłę. Teraz raczej się z tego cieszę, radzę się go. On ma zupełnie inne spojrzenie, szerszy kontekst. Dzięki niemu więcej rozumiem, nie oceniam też tak łatwo innych ludzi ze środowiska.
Dzięki mężowi łatwiej ci zrozumieć na planie reżysera?
Tak, chociaż oni czasami pomiatają aktorami.
Ale ty się chyba nie dajesz? Bywa ostro na planie?
Znam granice, chociaż zdarzyło się kiedyś... no cóż, nie lubię, jak reżyser najpierw kłóci się ze mną, a potem każe mi grać szczęśliwą. Jak mnie cały czas stresuje, wywiera na mnie presję, to nie mogę zagrać śmiechu. Nie umiem przejść od spięcia z reżyserem do zagrania radości. Najpierw powinien mi powiedzieć, co mu się konkretnie nie podobało. Takie niewyjaśnione sytuacje najbardziej mnie stresują, blokują. Wtedy muszę się z tym przespać, nawymyślać po cichu, wyżyć się na basenie, wyboksować, wywalić agresję. I wtedy mogę rozmawiać na spokojnie.
Tak, wtedy jestem w stanie powiedzieć: „OK, co konkretnie ci się nie podobało?”. Bo to nie ma sensu takie działanie w emocjach, że reżyser krzyczy: „Boże, 14. dubel, co się dzieje?!”, a nie daje żadnych konkretnych wskazówek. Reżyserzy często bywają histeryczni i wtedy nie można się z nimi w ogóle dogadać.
A zdarzają się w ogóle inni?
Jednego takiego spotkałam (śmiech). Są też tacy jak Małgośka Szumowska – bywa szalona, ale można z nią wypracować kompromis. Poza tym z czasem nauczyłam się asertywności, umiem powiedzieć, że na coś się nie zgadzam. Uważam, że w moim zawodzie to jest bardzo ważne.
Nie uczą tego w szkole teatralnej, takiej odwagi?
Nie, ze szkoły wyniosłam poddaństwo względem reżysera. Miałam wpojone, że jestem narzędziem w ręku demiurga i muszę mu się podporządkować. To jest największa słabość szkoły teatralnej, że nie uczy aktora psychicznej samoobrony. Nie zaszkodziłyby też zajęcia z marketingu: jak się wypromować, jak zdobywać pracę. To by dało większą świadomość świata, środowiska, w którym się potem pracuje. Ważne jest też poczucie własnej wartości.
U ciebie poczucie własnej wartości przejawia się np. w braku zawodowych kompleksów, bo grasz i w serialach, i w filmach, i w teatrze – nie masz z tym problemu.
Żadnego. Niedawno skończyłam zdjęcia do nowego serialu telewizji Polsat „Na krawędzi”. Emisja wiosną przyszłego roku.
Często aktorzy traktują serial tak „na odwal się”.
Mam szacunek do każdej pracy, dlatego na początku, jak grałam w „Szpilkach na Giewoncie”, przykładałam się do roli jak do każdej teatralnej czy filmowej. W końcu reżyser mi powiedział: „Poczekaj, Aśka, bo ty chcesz ten jeden odcinek zagrać, jakby to był cały film. Zostaw coś na później!”. Zrozumiałam, że muszę ten mój zapał jakoś rozłożyć w czasie. Na tym polega różnica miedzy graniem w filmie a graniem w serialu. Ale ta praca bardzo mi się podobała.
Umiesz się przystosować do wymogów rynku?
Muszę. Nigdy zresztą nie mówiłam, że interesuje mnie tylko awangarda. Nawet jak ludzie w szkole tak gadali, to myślałam: zobaczycie, czas pokaże, zmienicie zdanie za parę lat, jak trzeba będzie dziecku kupić kredki.
To jest też kwestia bycia widocznym, zaistnienia w środowisku. Trzeba grać!
To jest tak, że jedno pracuje na drugie, dzięki filmowi „Środa, czwartek rano” dostałam rolę w „Sponsoringu”, a dzięki roli Alicji w filmie Szumowskiej dostaję kolejne propozycje.
A masz wymarzoną rolę albo reżysera, u którego chciałabyś zagrać?
Woody’ego Allena. Uwielbiam jego filmy. Poza tym bardzo bym chciała zagrać w musicalu.
To raczej nie jest zbyt popularny gatunek w Polsce.
Miał powstawać musical z piosenkami Maryli Rodowicz, taka polska „Mamma Mia!”. Byłam nawet na castingu, ale na razie, o ile wiem, nic się z tą produkcją nie dzieje.
Może mąż jakiś scenariusz napisze...
Podsunę mu ten pomysł (śmiech).
A z mężem poznaliście się na planie?
Tak, na planie filmu „Środa, czwartek rano” powiedzieliśmy sobie po raz pierwszy „cześć”. Więc w sumie można tak powiedzieć...
Debiut w kinie i od razu mąż!
Ten film był dla nas swatem.
Z Krakowa do Warszawy przenieśliście się razem?
Tak, bo tu jest więcej pracy i dla mnie, i dla Maćka. On w Warszawie pisze, reżyseruje i ma firmę producencką. Więc jest o wiele łatwiej i praktyczniej. Wcześniej niby mieszkaliśmy w Krakowie, a i tak często musieliśmy jeździć do Warszawy.
Bardzo. Przeprowadzka była dla mnie trudna. Chciałabym tam kiedyś wrócić, ale wiem, że na razie nie ma na to szans. Żeby tam mieszkać i pracować jako aktor, trzeba mieć wyrobioną pozycję. Wyjazd do Warszawy był koniecznością.
Udało ci się przystosować?
Staram się oswoić to miasto. Na początku bardzo źle się tu czułam, ale minął jakiś czas i przyzwyczaiłam się. Staram się postrzegać Warszawę inaczej, zapomnieć o stereotypach. Poza tym mam tu dużo przyjaciół, i to z Krakowa, nie tylko ja przyjechałam tu za pracą.
Najpierw przystosowałaś się do życia w Krakowie, potem w Warszawie...
W Krakowie było łatwiej, mój mąż jest krakusem. Jak zamykam oczy, widzę wszystkie krakowskie ulice. Tyle, ile dał mi Kraków, nie byłoby mi w stanie dać chyba żadne inne miasto.
Spodobała ci się artystyczna atmosfera Krakowa?
Tak, i to, że spotkałam się tam z taką otwartością, sympatią. Przytrafiły mi się najcudowniejsze rzeczy. Chociaż, to zabawne, z mężem poznaliśmy się w Warszawie. A kiedy studiowałam w Krakowie, codziennie, idąc do szkoły, przechodziłam koło jego domu.
To nie taka zła ta Warszawa jednak?
Materiał pochodzi z numeru K MAG 47 Wywiad z wampirem (2012)
zdjęcia Agata Pospieszyńska
stylizacja Pola Madej-Lubera
makijaż Zosia Krasuska-Kopyt
włosy Emil Zed