[Z archiwum K MAG] Apokalipsa to scenariusz końca. Dla twórców science fiction to początek nowej opowieści
17-01-2025
![[Z archiwum K MAG] Apokalipsa to scenariusz końca. Dla twórców science fiction to początek nowej opowieści](https://kmag.s3.eu-west-2.amazonaws.com/articles/65f44c73c4d72d21eb70d5c9/krystian-lipiec-kmag-diuna.jpg)
![[Z archiwum K MAG] Apokalipsa to scenariusz końca. Dla twórców science fiction to początek nowej opowieści](https://kmag.s3.eu-west-2.amazonaws.com/articles/65f44c73c4d72d21eb70d5c9/krystian-lipiec-kmag-diuna.jpg)
Apokalipsa to scenariusz końca, zagłada czasu, przed którą drżeli biblijni prorocy. Dla twórców science fiction to jednak często początek nowych opowieści, ponieważ zawsze pozostają jacyś ocaleni. Pamięć o dawnym świecie przetrwa w legendach i będzie stanowić nadzieję dla nowego czasu i nowych herosów.
Materiał pochodzi z numeru K MAG 117 Diuna 2024, tekst: Kasper Cecha-Czerwiński.
Apokalipsa to stan przejściowy, chwilowe zamroczenie, choćby nawet miało trwać eony. Na początku był Chaos, lecz nawet Chaos nie wziął się znikąd – stanowi pomieszanie starych porządków, odwrócenie wartości, jak podczas przesilenia letniego, kiedy w tym krótkim momencie szaleńczego interludium może zdarzyć się wszystko. Kiedy apokaliptyczny pył opadnie, będzie można budować od początku, powstaną legendy nowej genesis, wykształcą się mity założycielskie i objawią heroiczne charaktery. Czas ten jest szczególnie twórczy, dlatego stanowi niewyczerpane źródło inspiracji w kinematografii. Kiedy bohaterowie filmu „Planeta Małp” po długiej wędrówce przez galaktykę docierają na tajemniczą planetę zamieszkałą przez humanoidalne stworzenia, orientują się, że w rzeczywistości są z powrotem na Ziemi, lecz wiele lat po atomowej katastrofie. Jest to moment katharsis, kropki łączą się w jedną linię i historia zatacza koło.
Nawet Salvador Dali zagrał w filmie
Koniec świata może przyjść z różnych stron. Już pod koniec XIX wieku, kiedy Herbert George Wells wydał powieść „Wojna światów”, fantazję ludzi zajmowały opowieści o wojowniczych Marsjanach, którzy tylko przebierają mackami, by na latających spodkach przeskoczyć z Czerwonej Planety na Błękitną. Wtedy naprawdę wierzono w Marsjan, niektórzy twierdzili nawet, że dostrzegają ślady ich aktywności za pomocą teleskopów. Nie byli świadomi, że w rzeczywistości widzieli burze pisakowe, które na Marsie mogą trwać wiele lat i pogrążyć niemal całą planetę w chaosie. Krajobraz złowieszczego brata Ziemi łudząco przypomina planetę Arrakis z powieści „Diuna” Franka Herberta. Najnowsza ekranizacja tej biblii science fiction wchodzi na ekrany kin w lutym tego roku. Na „Diunę 2”, sequel pierwszej części z 2021 roku, widzowie czekali w niepewności, ponieważ powstać miała tylko pod warunkiem komercyjnego sukcesu poprzedniczki. Premiera „Diuny” w reżyserii Denisa Villeneuve’a przypadła na trudny czas pandemii – młodszej siostry apokalipsy. Przyjęto ją jednak z entuzjazmem, którego symbolem stała się siedmiominutowa owacja na stojąco całej sali teatru podczas festiwalu w Cannes. Villeneuve nakręcił wcześniej „Blade Runner 2049”, którego futurystyczna, surowa estetyka dała zapowiedź tego, jak będzie wyglądała nowa wersja „Diuny” – jego wersja, ponieważ „Diunę” kręcono już wcześniej, lecz filmy okazywały się porażkami.

„Diuna: Część druga” © 2023 Warner Bros. Entertainment Inc. All Rights Reserved. Dzięki uprzejmości Warner Bros. Pictures
Pozornie największą poniósł Alejandro Jodorowsky, który po rozlegającej się „Silence!” nawet nie miał okazji wykrzyczeć: „Action!” do klapsa pierwszej sceny filmu. Jodorowsky, legendarny reżyser mistyczno-surrealistycznych obrazów takich jak „Kret” i „Święta góra”, zapalił się do nakręcenia „Diuny” Franka Herberta w 1974 roku. Nie czytał jej, będąc nastolatkiem, jak Villeneuve. Nad stworzeniem scenariusza pracował jednak dwa i pół roku, czego rezultatem stał się tom grubości książki telefonicznej, jak określił sam Herbert. To miał być najwspanialszy film w historii kinematografii, dzieło przełomowe, epokowe i transcendentalne. Nie było podstaw, aby nie wierzyć w szczerość zamierzeń Jodorowsky’ego. Dzięki swojej magnetycznej osobowości i wizjonerstwu przekonał do udziału w filmie osoby takie jak Orson Welles, Salvador Dali i Mick Jagger. Reżyser „Obywatela Kane’a” miał zagrać barona Vladimira Harkonnena, którego zresztą przypominał nie tylko tuszą, ale też zgryźliwym charakterem. Welles już w 1938 roku zasłynął jako anioł apokalipsy, kiedy wskutek słynnej audycji radiowej, w której wraz z przyjaciółmi zainscenizował atak Marsjan na Ziemię, wywołał zbiorową panikę wśród Amerykanów. Za podstawę scenariusza do słuchowiska posłużyła mu powieść H. G. Wellsa. Salvador Dali z kolei robił problemy – zamarzył sobie zostać najlepiej opłacanym aktorem w Hollywood i zażądał gaży stu tysięcy dolarów za godzinę na ekranie.
Jodorowsky zakładał, że film będzie trwał około dwudziestu godzin, a postać Imperatora, w którą miał wcielić się Dali, była jedną z kluczowych. Ogromny jak na tamte czasy budżet filmu jeszcze bardziej by się rozrósł, na miarę ego malarza płonących żyraf i lejących się zegarów. Jodorowsky wybrnął z niezręcznej sytuacji, przedstawiając Dalemu następujący pomysł: wystąpi w filmie, ale tylko przez minutę, zaś resztę scen odegra robot skonstruowany na jego podobieństwo. Dali uznał, że to koncept na miarę geniusza i zgodził się. Sprawa załatwiona.
Nad scenopisem filmu pracował świetny francuski rysownik komiksów Jean „Moebius” Giraud, ilustrator science fiction Chris Foss oraz Hans Rudolf Giger, którego reżyserowi polecił Salvador Dali. Jodorowsky zauważył, że mroczny, biomechaniczny styl Szwajcara będzie idealny do odwzorowania okrutnej postaci barona Harkonnena. Pozostawała kwestia obsadzenia Paula Atrydy. Jodorowsky nie szukał daleko – młodego księcia miał zagrać jego dwunastoletni wówczas syn Brontis. Do napisania muzyki zaś przekonał Pink Floydów. „Diuna” w reżyserii Alejandra Jodorowsky’ego miała być jego opus magnum, największym wydarzeniem w historii kina, jednak żadna wytwórnia nie podjęła ryzyka realizacji filmu. Ostatecznie prawa do ekranizacji powieści Herberta zakupił Dino de Laurentis, amerykański potentat w branży produkcyjnej włoskiego pochodzenia. W ten sposób reżyserię „Diuny” powierzono Davidowi Lynchowi, który w swoim filmie obsadził między innymi Kyle’a MacLachlana i Stinga.
O reakcji Jodorowsky’ego na film Lyncha można dowiedzieć się z dokumentu „Jodorowsky Dune” zrealizowanego w 2013 roku, w którym sam reżyser w barwny sposób przywołuje wspomnienia z czasów pracy nad swoim dziełem. Co prawda film nie został zrealizowany, jednak praca nie poszła na marne, ponieważ do scenariusza przypominającego alchemiczną księgę z XVI wieku mieli dostęp inni twórcy z Hollywood. Zaczerpnięte z niego referencje przetrwały w filmach takich jak „Gwiezdne Wojny”, „Obcy”, „Terminator”, „Łowca androidów” czy „Piąty Element”.

fot. Krystian Lipiec / Bulletproof Warsaw
„Diuna” wreszcie powstała
Villeneuve miał więcej szczęścia: pierwsza część „Diuny” zdobyła uznanie nawet ortodoksyjnych fanów powieści Herberta i zarobiła trzysta dziewięćdziesiąt siedem milionów dolarów. Nic dziwnego, ponieważ to dzieło monumentalne, ale nie przytłaczające. Ascetyczna estetyka nie przeszkadza w nabraniu sympatii do bohaterów. Szczególnie dwudziestosześcioletni wtedy Timothée Chalamet okazał się aktorem, który z psychologicznym weryzmem udźwignął rolę piętnastoletniego młodzieńca stającego się mesjaszem Kwisatz Haderach. Barona Harkonnena u Villeneuve’a zagrał z kolei Stellan Skarsgård, który, jak twierdził, więcej wysiłku musiał włożyć w utrzymanie charakteryzacji niż w grę aktorską. Przeistaczanie Skarsgårda w barona zajmowało charakteryzatorom siedem godzin każdego dnia planu zdjęciowego. Słynne pustynie Wadi Rum w Jordanii, po których sześćdziesiąt lat wcześniej galopował Peter O’Toole w filmie „Lawrence z Arabii”, posłużyły za odtworzenie krajobrazu Arrakis. Część zdjęć przeniesiono do Abu Dhabi, ponieważ tylko tam znaleziono wystarczająco duże wydmy. „Diuna” powstała przy minimalnym użyciu efektów wizualnych, bez greenscreena, by jak najbardziej naturalnie oddać scenerię i lokacje, dlatego zdjęcia kręcono w kilku miejscach na świecie, również w Norwegii i na Węgrzech. Inspirację do stworzenia ponad tysiąca kostiumów ich autorzy, Jacqueline West i Bob Morgan, zaczerpnęli ze źródeł antycznej Grecji i Rzymu, by nadać im ponadczasowy wymiar i nieco tragiczności. Każdy z fremeńskich kombinezonów został dopasowano indywidualnie do ciał aktorów, by jak najlepiej oddać dynamikę ich ruchów. Hans Zimmer zrezygnował z pracy u Christophera Nolana przy filmie „Tenet”, by na potrzeby muzyki do „Diuny” stworzyć nowe instrumenty oraz napisać oryginalny język dla części chóralnych.
Villeneuve chciał jak najbliżej trzymać się ducha książki. Jedną z poważniejszych wprowadzonych przez niego zmian jest postać dr Kynes, który w powieści jest białym mężczyzną. Reżyser natomiast, chcąc wzmocnić kobiecą reprezentację w filmie, powierzył tę postać ciemnoskórej aktorce Sharon Duncan-Brewster. Dr Liet Kynes to osoba kluczowa zarówno dla fabuły powieści, jak i narracji filmu. Jest w połowie Fremenką, kontynuuje badania swojego ojca nad planetą Arrakis oraz możliwościami jej ponownego zazielenienia przy pomocy naukowych metod terraformacji. Według niektórych starych podań w uniwersum „Diuny” Ziemia została zniszczona z powodu wojen nuklearnych i zmian klimatycznych. Przestała nadawać się do życia. Sama Diuna stała się oazą dla emigrantów z Ziemi – głównie były to rozwinięte rody arystokratyczne, jak Atrydzi i Harkonnenowie oraz zakon Bene Gesserit. Choć na Diunie panują ekstremalne warunki klimatyczne, dzięki metodom opracowywanym przez dr Kynes są szanse na ich złagodzenie i stworzenie przyjaznego do zasiedlenia habitatu. Herbert w swojej powieści porusza kwestie zmian klimatycznych w kontekście rozwiązań społecznych i politycznych oraz problemów, jakie nastręczają. W ten sposób już w latach sześćdziesiątych XX wieku rozpoczął dyskusję, która dla Ziemian wydaje się być odległą pieśnią przyszłości. W przypadku, gdy działalność człowieka doprowadzi do wyniszczenia planety, jedynym ratunkiem dla jej mieszkańców może okazać się Mars, który bardzo Diunę przypomina.
Science fiction prawie bez dialogów, czyli „Wall-E”
Powstało multum filmów, których tło fabuły stanowi konieczność opuszczenia Ziemi przez ludzi, ponieważ planeta nie nadaje się dłużej do życia. W niektórych Ziemianie chronią się na stacjach kosmicznych lub statkach. Szczególnie sugestywną wizję proponuje animacja „Wall-E” z 2008 roku w reżyserii Andrew Stantona, wyprodukowana przez studio Pixar. Tytułowy bohater, robot, pracuje na zaśmieconej Ziemi w XXIX wieku, porządkując i utylizując odpadki, aż pewnego dnia odkrywa niewielką roślinkę. Nie zdając sobie dobrze sprawy z tego, czym ona jest, postanawia ją zachować i zadbać o jej rozwój. Ludzie w tym czasie przebywają na gigantycznym statku kosmicznym Axiom, który dostarcza im wszelkich możliwych rozrywek i przyjemności.
Niezwykle ważna w „Wall-E” jest warstwa dźwiękowa, ponieważ scenariusz niemal pozbawiono konwencjonalnych dialogów. Dlatego Pixar do współtworzenia postaci Wall-E zaprosił uznanego inżyniera dźwięków Bena Burtta. Burtt dopiero co zakończył pracę przy trylogii prequeli „Gwiezdnych Wojen”, gdzie między innymi odświeżył charakterystyczną „mowę” R2D2. Obiecał sobie wówczas, że nie będzie robił więcej filmów o robotach, najwyraźniej jednak nie mógł odeprzeć uroku pociesznego Wall-E i pozostawić go niemym.
W efekcie stworzył imponującą bibliotekę obejmującą aż dwa tysiące czterysta dźwięków, zdecydowanie największą ze wszystkich jego poprzednich filmów. Burtt wykorzystał dźwięki elektrycznej szczoteczki do zębów, zderzających się wózków sklepowych, migawki aparatu Nikon do oddania ruchów brwi głównego bohatera oraz własnego kichania w czasie odkurzania.
„Wall-E” to scenariusz post-kapitalistycznej katastrofy, gdzie ludzie niespecjalnie przejmują się losem przywalonej górą śmieci Planety, ponieważ dzięki rozwiniętej technologii przetrwają w matriksowskim złudzeniu nigdy niekończącej się eudajmonii. Czy jednak rzeczywiście są szczęśliwi w swoich bezkształtnych ciałach, spędzając dnie na sybarytycznych przyjemnościach? Przewrotne w „Wall-E” jest to, że robot ratuje świat przed ostateczną zagładą. Być może obawy wysuwane między innymi przez Stephena Hawkinga i oksfordzkiego filozofa technologii Nicka Bostroma, że AI przejmie kontrolę nad własnym rozwojem wyprzedzi i wyprze pełne niedoskonałości stworzenia ludzkie, się nie potwierdzą.

„Wall-E” © 2008 Disney / PIXAR. All rights reserved. Film dostępny na platformie Disney+
Dzisiaj miał panować głód
Pół wieku temu literatura fantastyczno-naukowa była u szczytów popularności. Pisarze tacy jak Stanisław Lem, Isaac Asimov czy Frank Herbert zapładniali wyobraźnię czytelników futurystycznymi wizjami. Nie zawsze ich bohaterowie byli intergalaktycznymi podróżnikami, jak ci ze „Star Treka”. Najciekawsze wydawały się rozważania na temat najbliższej przyszłości, bazujące na aktualnych danych statystycznych i wydarzeniach społecznych. Początki lat siedemdziesiątych XX wieku były rozpalone rewolucją seksualną, walką o prawa osób czarnoskórych oraz boomem powojennej gospodarki kapitalistycznej. W tym czasie naukowcy spierali się, czy wzrost dwutlenku węgla w atmosferze Ziemi spowoduje ochłodzenie czy ocieplenie klimatu. Innym zmartwieniem był gwałtowny wzrost populacji. Przeludniony Nowy Jork stał się tłem dla dystopijnej powieści Harry’ego Harrisona „Make room! Make room!”, na podstawie której w 1973 roku powstał film „Zielona pożywka”. Nie wchodząc zanadto w analizę różnic między książką a filmem, reżyser Richard Fleischer przenosi widzów do 2022 roku. Świat zmaga się z globalnym ociepleniem, wskutek którego ceny żywności szybują, słoik dżemu truskawkowego jest w zasięgu portfeli tylko najbogatszych. Zwyczajni ludzie żyją na ulicach w rdzewiejących, porzuconych z braku dostępu do paliwa samochodach. Amerykański rząd wchodzi w mariaż z korporacją spożywczą „Soylent”, która opracowała technologię wytwarzania tytułowej zielonej pożywki, ściśle reglamentowanej wygłodniałej ludności. Dostęp do fabryk „Soylentu” jest pilnie strzeżony przez uzbrojonych strażników, a przepis na pożywkę to tajemnica. Ameryką rządzi wąska grupa technokratów opanowanych manią kontroli społecznej, zaś wszelkie bunty są pacyfikowane przy pomocy uzbrojonej policji. Charakterystycznym gadżetem służb porządkowych są wielkie śmieciarki wyposażone w szufle zbierające na pakę ludzi. Co dzieje się z buntownikami potem, odkrywa główny bohater filmu, policjant Thorn, który prowadzi dochodzenie w sprawie zabójstwa członka rady nadzorczej „Soylentu”. Warto wspomnieć, że policjanta Thorna gra Charlton Heston, legenda hollywoodzkiego „złotego okresu”, który swoją rolę miał także w „Planecie Małp”. Uwaga, spoiler!!! Thorn trafia do fabryk Soylentu, gdzie odkrywa zatrważającą prawdę – zielona pożywka wytwarzana jest z ludzi schwytanych przez śmieciarki.
Problem głodu był jednym z największych utrapień XX wieku. Choć dziś występuje na skalę znacznie mniejszą, nadal nie znaleziono skutecznego rozwiązania dla jego przyczyn. Leżą one u podstaw skomplikowanych zależności kapitalistycznej opartej na konsumeryzmie gospodarki. Okazuje się, że w dobie powszechnego dostępu do wszelkich dóbr wytwarzanych przez człowieka pokarm może stać się towarem deficytowym i nie być dostępny dla każdego. Często dla wielkich konsorcjów spożywczych bardziej opłacalne jest niszczenie żywności niż jej dystrybucja potrzebującym.
Kwestia paliwowa
Apokalipsa „Mad Maxa”, filmu z 1979 roku w reżyserii George’a Millera, to z kolei brak paliwa. Mogłoby się zdawać, że w erze amerykańskich krążowników szos w ludzkich żyłach zamiast krwi płynęła benzyna. Seria filmów o australijskim policjancie, w którego wciela się Mel Gibson, noszącym kuriozalne nazwisko Rockatansky, to pokłosie szoku, jaki wywołał pierwszy kryzys paliwowy w 1973 roku. Wówczas cena baryłki ropy naftowej skoczyła o sześćset procent. Wypadki polityczne na Bliskim Wschodzie i wojna izraelsko-arabska spowodowały, że ludzie Zachodu musieli zderzyć się z okrutną prawdą – kurek z płynnym złotem w postaci ropy i gazu może zostać łatwo zakręcony. Postapokaliptyczna wizja z „Mad Maxa” to świat okrutnych gangów motorowych, które przemierzają niekończące się serpentyny dróg przecinających wyjałowiony krajobraz. Trwa walka o przetrwanie, której być albo nie być jest dostęp do zasobów paliwa. Scenariusze serii filmów „Mad Max” nie są specjalnie skomplikowane – to przyszłość, w której ludzie nie wpadli na pomysł pozyskiwania energii z alternatywnych źródeł. Rekompensatą ubogiej warstwy fabularnej są efekty specjalne, wyznaczające nowy poziom sztuki kaskaderskiej. Mamy tu pościgi, które przeszły do legendy, jak pojedynki rewolwerowców z Dzikiego Zachodu, efektowne kraksy i auta, których moc wzbudza grozę.
Także niesamowite gadżety, zapisujące się w wizualnej pamięci widzów na zawsze, jak strzelająca płomieniami gitara elektryczna z części „Mad Max: Na drodze gniewu”. Gitarę tę zaprojektował australijski muzyk znany jako Iota, ważyła prawie sześćdziesiąt kilogramów i rzygała prawdziwym ogniem kontrolowanym przy pomocy dźwigni whammy bar. Filmowa maszyna Mad Maxa, nazwana „Interceptor”, to podrasowany kultowy model Forda XB Falcon Coupe.
Trzeba przyznać, że wówczas dwudziestotrzyletni Mel Gibson prezentował się niezwykle rebeliancko w tym aucie i tradycyjnym uniformie hollywoodzkiego antybohatera, czyli skórzanej kurtce i białym T-shircie. Wcześniej nosili takie James Dean, Marlon Brando, ale też John Travolta, Johnny Depp i oczywiście Arnold Schwarzenegger, gdy w „Terminatorze 2” dosiada swojego Harleya-Davidsona Fat Boy.

„Mad Max: Na drodze ognia”, mat. prasowe HBO Max
Koniec świata
Globalna katastrofa klimatyczna staje się faktem, przed którym nawet najzagorzalsi wyznawcy wszelkich foliarskich filozofii oraz ortodoksyjni płaskoziemcy nie uciekną (bo dokąd?). Tej zimy Stany Zjednoczone nawiedziły najsilniejsze mrozy od lat, które docierają aż do Nowego Orleanu. Temperatura spadła poniżej minus czterdziestu stopni Celsjusza i nawet sam Donald Trump, choć początkowo bagatelizował sytuację, spóźnił się na spotkanie wyborcze z powodu śnieżycy. W stolicy stanu Iowa Des Moines pojawiły się tabliczki z napisem „Tylko silni przetrwają”. Ludzkość dokłada różnych wysiłków, by odwrócić skutki swojej degradacyjnej działalności, tak jak w filmie „Snowpiercer: Arka przyszłości”, jednak tam działania te sprawiły, że sytuacja jeszcze się pogorszyła. W filmie z 2013 roku wyreżyserowanym przez Joon-Ho Bonga część ocalałej rasy ludzkiej podróżuje przez skutą lodem Ziemię w specjalnie zaprojektowanym pociągu napędzanym silnikiem, który stanowi swoiste perpetuum mobile. Pociąg jest bardzo długi, a jego struktura w uproszczony sposób odzwierciedla marksistowską teorię o klasach społecznych. W ostatnich wagonach znajdują się pasażerowie o najniższym statusie, natomiast przód zajmuje władza i najbogatsi. Główny protagonista filmu, grany przez Chrisa Evansa, urodził się gdzieś z tyłu pociągu i jak przystało na bohatera, wszczyna przewrót społeczny mający na celu obalić ustalone porządki. Rewolucyjny pochód na przód pociągu usiłuje przerwać Minister Mason, kobieta stojąca na czele establishmentu władzy. Zagrana przez Tildę Swinton postać Mason została zainspirowana brytyjską panią premier, Margaret Thatcher, która stała się symbolem czasów drapieżnego kapitalizmu w Zjednoczonym Królestwie. „Snowpiercer” spotkał się z bardzo pozytywnym przyjęciem zarówno przez widzów, jak i krytyków filmowych, nie tylko ze względu na wybitne kreacje aktorskie, między innymi Johna Hurta, ale też świetne efekty wizualne, które dają wrażenie immersyjności przedstawianego świata. Film prezentuje bardzo uproszczony model zależności społecznych i politycznych, podział na klasy jest ustawiony pod linię pociągu. Jednak jak w soczewce skupia problemy stosunków społecznych na mapie rysowanej granicami wyznaczonymi przez post-kolonialną i post-kapitalistyczną rzeczywistość. Sam film powstał na podstawie francuskiego komiksu „Le Transperceneige” stworzonego przez Jean-Marca Rochette, Jacquesa Loba i Benjamina Legrande. W geście hołdu rysownikom prace Rochette’a znalazły się na ścianach jednego z filmowych wagonów.

fot. Krystian Lipiec / Bulletproof Warsaw
Bèla Tarr powiedział, że chce zrobić film o końcu świata i na tym zakończyć karierę reżysera. Jak dotąd dotrzymał słowa. Jego „Koń turyński” to film o nadchodzącej katastrofie – czającej się tuż za progiem drzwi, za okiennicami szczelnie zamkniętymi, by choć jeszcze o dzień, o godzinę, o minutę przedłużyć czas, zanim wszystko zgaśnie. Niezwykle oszczędny w środkach, czarno-biały film Tarra to doświadczenie, które wciąga w poczucie nadchodzącego końca bez żadnej nadziei na ratunek. Długie statyczne ujęcia, których jest dokładnie trzydzieści, pokazują ostatnie sześć dni z życia węgierskiego woźnicy, jego córki oraz konia. Ich egzystencję wyznacza rytm codziennych czynności, sen, wyprawa po wodę ze studni, posiłki, oporządzenie konia, czekanie. W domu chronią się przed nieustającym wiatrem. Kiedy przychodzi do nich sąsiad po palinkę (rodzaj węgierskiej wódki), na pytanie, czemu nie poszedł do miasta, odpowiada, że miasta już nie ma, zostało zdmuchnięte, po czym wygłasza monolog, w którym wdaje się w filozoficzne dywagacje o śmierci Boga i wszelkich bogów w ogóle. Film Tarra to ponad dwugodzinna przypowieść zainspirowana zdarzeniem, jakie podobno spotkało Fryderyka Nietzschego, niemieckiego filozofa nihilizmu i krytyki społeczeństwa zachodniej Europy w dekadencji XIX wieku. Nietzsche na placu w Turynie spostrzegł woźnicę okładającego batem swojego starego konia. Filozof dotąd niespecjalnie wrażliwy na cierpienie zwierząt przytulił się do konia. Po powrocie do domu zapadł w milczenie: nie pisze żadnej książki, nie wypowiada żadnej myśli, patrzy tylko złowrogo przenikliwym wzrokiem. Tarr mówi, że anegdotę o Nietzschem znają niemal wszyscy, jednak nikt nie pyta o późniejsze losy konia. Reżyser odżegnuje się od apokaliptycznych interpretacji jego ostatniego filmu, twierdząc, że apokalipsa musi być czymś głośnym, wystrzałowym, drążącym ziemię… ale czy na pewno? Świat zanika powoli przez kolejne sześć dni, siódmego dnia nie ma już nic. To odwrócenie biblijnego aktu stworzenia. Wszechświat powstał w wyniku Wielkiego Wybuchu, według teorii kosmologicznych to był wystrzał. Natomiast zapadnie się, tak jak materia zapada się w czarnych dziurach, powoli gasnąc – taki ma być koniec.

fot. Krystian Lipiec / Bulletproof Warsaw
Apokalipsa wcale nie musi być głośna, nie trzeba akompaniamentu niebiańskich trąb i spadających aniołów. Według analizy „Living Planet Report” przygotowanej przez WWF, organizację ekologiczną z charakterystycznym logiem z pandą, od 1970 roku, czyli w ciągu pięćdziesięciu lat, zniknęło około siedemdziesiąt procent populacji dzikich zwierząt. Czy w zgiełku codziennego życia ktoś to zauważył? Wielu naukowców mówi o szóstym masowym wymieraniu gatunków w historii Ziemi. Dzieje apokalips nawiedzających Błękitną Planetę przybliżają twórcy netfliksowej serii „Życie na Planecie Ziemia”. Niezwykły, ośmioodcinkowy serial dokumentalny przy użyciu sugestywnych animacji odtwarza kolejne etapy – katastrofy, jakim poddawana była biosfera na naszej planecie. Głos Morgana Freemana będącego narratorem filmu prowadzi nas od początków życia poprzez kolejne wielkie wymierania gatunków, z których katastrofa spowodowana uderzeniem asteroidy w okresie kredy, gdy wyginęły dinozaury, to tylko jeden z nich. To jednak opowieść o potędze życia, kolejnych narodzinach i ewolucji, bowiem wszystkie scenariusze apokalipsy posiadają ukrytego Feniksa.
Polecane
![[Z archiwum K MAG] Artur Rojek: „Na pracę muzyka wiele razy się obrażałem. Rzucałem ją wielokrotnie” [WYWIAD]](https://kmag.s3.eu-west-2.amazonaws.com/articles/65eda09cc4d72d21eb70d1ae/9.jpg)
[Z archiwum K MAG] Artur Rojek: „Na pracę muzyka wiele razy się obrażałem. Rzucałem ją wielokrotnie” [WYWIAD]

Gorący film z Nicole Kidman zachwycił krytyków i oburzył widzów! 5 ciekawostek o „Babygirl”

Kosmiczny pierścień spadł na kenijską wioskę – naukowcy komentują zdarzenie

Jej prace ze śmieci podbijają galerie na całym świecie
Polecane
![[Z archiwum K MAG] Artur Rojek: „Na pracę muzyka wiele razy się obrażałem. Rzucałem ją wielokrotnie” [WYWIAD]](https://kmag.s3.eu-west-2.amazonaws.com/articles/65eda09cc4d72d21eb70d1ae/9.jpg)
[Z archiwum K MAG] Artur Rojek: „Na pracę muzyka wiele razy się obrażałem. Rzucałem ją wielokrotnie” [WYWIAD]

Gorący film z Nicole Kidman zachwycił krytyków i oburzył widzów! 5 ciekawostek o „Babygirl”

Kosmiczny pierścień spadł na kenijską wioskę – naukowcy komentują zdarzenie


