Spotkanie zaczęło się od dyskusji wokół upodobań smakowych Kasi. Okazuje się, że choć od kilkunastu lat mieszka we Włoszech, nie przepada za tamtejszymi specjałami. Od kawy z ekspresu woli rozpuszczalną, a pizza podobno bardziej smakuje jej w Polsce. Jacek podsumował to jednym słowem: „skandal”. Po czym stwierdził, że być może u Kasi bierze się to z jakiejś formy tęsknoty za Polską.
Kasia Smutniak: Tęsknię bardzo. Niekoniecznie za Warszawą, bo to wielkie miasto, dość podobne do innych dużych miast na świecie. Tęsknię za Polską z dzieciństwa, swoją fantazją o niej, tradycyjną wsią, niczym nie skażoną naturą. Czasem jeszcze można się z tą sielskością zetknąć, choć przez tych kilkanaście lat, które minęło od mojej wyprowadzki, wiele się zmieniło. We Włoszech życie wydaje się dużo bardziej nieuporządkowane, na ulicach często panuje chaos, dlatego też w Polsce czuję się spokojniej, bezpieczniej, więcej tu harmonii.
Jacek Borcuch: Myślałaś o powrocie?
KS: Nie wiem, do czego miałabym wracać. Minęło tyle czasu… Kiedyś źle się czułam z tym, że jestem rozdarta pomiędzy dwoma krajami, że nie mam jednej tożsamości. Teraz wiem, że to nic złego.
JB: Jesteś uchodźcą, podobnie jak Maria Linde, bohaterka naszego filmu „Słodki koniec dnia”.
Bardziej pasowałoby słowo „migrantka”. Ani filmowa Maria Linde, ani obecna tu Kasia Smutniak nie uciekały przed wojną.
JB: Ale uciekały do lepszego świata przed szarzyzną i przeciętnością. Fala uchodźców z Południa też nie zawsze jest efektem wojny. Kończy się tam woda, a z powodu ocieplenia klimatu za dwadzieścia, trzydzieści lat w ogóle nie da się żyć. Nie jest tak, że zatrzyma się działania wojenne i nagle wszyscy będą szczęśliwi.
KS: Dlaczego słowo „uchodźca” ma obecnie pejoratywny wydźwięk?
JB: Dopóki Polacy, Irlandczycy czy Włosi wyjeżdżali do Stanów Zjednoczonych, wszystko działo się w obrębie białej rasy i nie budziło wielkich emocji. Podobnie jest teraz z Ukraińcami w Polsce. Ale dzisiaj do Europy emigrują „odmieńcy”, innowiercy, oni nie znikną w tłumie, będą się wyróżniać. Myślę, że o to chodzi. Ludzie boją się „obcych”. Demonizują wszystkich przybyszów z Południa, kojarzą im się z radykalnym islamem, zamachami. Co was przyciąga do Włoch?
JB: Zazdrość – o wszechobecne piękno i styl życia. Toskanię odkryłem dopiero dziesięć lat temu, jako czterdziestolatek. Znałem już wcześniej Rzym, ale Toskanią się zachwyciłem. Pojechałem tam odwiedzić znajomych i poczułem, że znalazłem się we właściwym miejscu – nic mi nie przeszkadzało, wszystko mi się podobało. Pokochałem tamtejsze wino, proste, szybkie do zrobienia jedzenie, ciepłe wieczory, bliskość Florencji, Sieny, Lukki, morza… Na początku irytowały mnie sjesty, ale po kilku latach nie tylko zrozumiałem, lecz nawet poczułem ich sens. Ludziom z pokolenia na pokolenie przekazywano, że życie trzeba celebrować, że jest jedno i należy z niego korzystać, że wino jest codziennym napojem, a nie dozwolonym wyłącznie od święta. Włosi bardziej sobie ufają, ilość dopuszczalnego alkoholu we krwi to u nich 0,8 promila, a u nas 0,2 promila. Polak po kieliszku wina czuje się winny i podejrzany. Urodziłem się nie w tym miejscu, co trzeba.
Ludziom z pokolenia na pokolenie przekazywano, że życie trzeba celebrować, że jest jedno i należy z niego korzystać, że wino jest codziennym napojem, a nie dozwolonym wyłącznie od święta. Włosi bardziej sobie ufają, ilość dopuszczalnego alkoholu we krwi to u nich 0,8 promila, a u nas 0,2 promila. Polak po kieliszku wina czuje się winny i podejrzany. Urodziłem się nie w tym miejscu, co trzeba.
KS: Zaimponowało mi to, że w „Słodkim końcu dnia” pokazałeś Włochy, które dobrze znam, ale od strony, której wcześniej nie dostrzegałam. Chyba jeszcze nikt nie pokazał Toskanii w kinie tak jak ty. A przecież tysiące razy prezentowano ten region na ekranie. Zwykle jako zbiór klisz, w pocztówkowy, stereotypowy sposób, jako słoneczny raj. Ty zrobiłeś to zupełnie inaczej.
JB: Znam te klisze. My, ludzie Wschodu, głupiejemy na widok tego piękna, przez co łatwo stać się pretensjonalnym. Robiłem wszystko, żeby się obronić przed tym zachwytem.
KS: Pokazałeś Toskanię od środka, co nie jest łatwe. Dla porównania, moim zdaniem, nie udało się to we włoskim przeboju eksportowym „Tamte dni, tamte noce”. Pełno tam wytartych klisz, wszystko jest pokazane w banalny i przewidywalny sposób. JB: Wyszedłem z tego filmu w połowie, ale dzięki niemu wiedziałem, jak nie zrobić swojego. Trzeba jednak przyznać, że „Tamte dni, tamte noce” wywołały powszechny zachwyt, więc w tej krytyce chyba jesteśmy wyjątkami. Moim zdaniem to hipsterska bajka, obliczona na budzenie zachwytu u ludzi, którzy nie widzieli Toskanii albo byli tylko w San Gimignano na lodach.
KS: Wiele osób chce oglądać tylko takie ugładzone wizje Włoch. Trudno im zaakceptować, że Włochy potrafią być też brudne, brzydkie i straszne. Kiedyś pokazywał to włoski neorealizm, jak w kultowym filmie „Złodzieje rowerów” z 1948 roku. Teraz robi to Matteo Garrone, choćby w arcydziele „Gomorra” czy niedawnym „Dogmanie”. Ukazuje mroczną stronę swojego kraju, ale z tego powodu jego filmy nie podobają się w Stanach Zjednoczonych.
Główna bohaterka „Słodkiego końca dnia” ma poczucie, że głos artystów niewiele znaczy we współczesnym świecie. Zgodzicie się z nią, czy jednak uważacie, że sztuka ma potencjał wpływania na opinię publiczną? Wasz film odnosi się do bieżących spraw społecznych i politycznych, więc teoretycznie może coś zmienić w ludziach.
JB: To tylko film. Choć sztuka ma tę przewagę nad wszystkim innym w przestrzeni publicznej, że pozwala wyrażać niezależne, wolne, często rewolucyjne sądy. W przeciwieństwie do polityków, artyści nie zastanawiają się, czy to, co powiedzą, będzie im się opłacało czy nie, nie muszą uśmiechać się do ludzi, nikt ich nie wybiera na następną kadencję bycia artystą.
Niektórzy artyści kierują się względami komercyjnymi, nie są niezależni.
JB: To nie artyści, tylko ludzie zajmujący się show-biznesem. Artysta traktuje materię swoich działań bardzo poważnie i szczerze, kategoria zysków finansowych jest dla niego drugorzędna. Chociaż największe arcydzieła łączą wartości artystyczne z finansowymi. Człowiek show-biznesu zajmuje się natomiast tylko pieniędzmi, zaspokajaniem marnych ludzkich gustów. To tak, jakby porównywać Milesa Davisa z Zenkiem Martyniukiem.
Tytuł filmu „Słodki koniec dnia” w pewien sposób nawiązuje do „Słodkiego życia” Felliniego. Czy kino takie jak Felliniego jest jeszcze możliwe do zrealizowania, czy ta tradycja jest wciąż żywa?
KS: Paolo Sorrentino od „Wielkiego piękna” jest uważany za spadkobiercę Felliniego. W groteskowy sposób, z fascynacją i jednocześnie obrzydzeniem pokazuje blichtr i upadek burżuazji, a także cyrkowy wymiar świata. Wielkich twórców, takich jak Fellini, Antonioni, Pasolini czy Visconti, a dziś także Sorrentino, łączy totalna wolność, nieoglądanie się na to, czy coś będzie zrozumiane, czy nie. Coraz mniej jest dzisiaj tak odważnych twórców. Sorrentino jest wolnym artystą, bo nie musi się tłumaczyć z tego, co robi. Ja niestety często się muszę tłumaczyć. Nie czuję się więc wolną artystką.
JB: Dzisiaj nikt nie ma takiej swobody artystycznej jak Fellini. Nawet Sorrentino musi odpowiadać na głupie pytania.
KS: Nie odpowiada na nie, dlatego nie jest lubiany. Ja tak nie potrafię.
JB: Opowiedz o nim więcej.
KS: Znam się z nim prywatnie od lat. Gdy zaprosił mnie pierwszy raz na rozmowę w sprawie zawodowej, byłam świeżo po filmie „Żona czy mąż?”, w którym grałam mężczyznę. Na spotkanie z Sorrentino przyszłam w krótkich włosach, a on na mój widok powiedział: „To ty teraz tak wyglądasz? A umiesz się poruszać jak kobieta? Bo weszłaś jak goryl”.
JB: Nie jest gentlemanem.
KS: Jest, ale jest też bardzo szczery.
JB: To mało eleganckie powiedzieć pięknej kobiecie, że weszła jak goryl. Nawet ja bym tego nie potrafił.
KS: Bo rzeczywiście weszłam jak goryl... Szanuję bezpośredniość ponad wszystko.
JB: Ja też. Pamiętam, jak po zakończonych już zdjęciach do filmu, poprosiłem, byś wróciła na plan, bo chciałem dokręcić jedną scenę. Zaoferowałem ci luksusowy lot z Rzymu i tym podobne... A ty odpowiedziałaś, że sama możesz przylecieć, bo jesteś pilotem, masz swój samolot i dom blisko lotniska w Rzymie.
KS: To nie przypadek, mój dziadek i ojciec byli pilotami.
JB: Od dziecka miałaś zajawkę na latanie?
KS: Od zawsze. W wieku piętnastu lat zdałam egzamin teoretyczny na szybowce i mogłam przystąpić do części praktycznej. Moja mama oczywiście o tym nie wiedziała.
JB: W tamtych latach kobieta za sterami samolotu to zapewne nie był częsty przypadek.
KS: Rodzice cieszyli się, że chcę latać.
A jak zareagowali na to, że chcesz grać w filmach?
KS: Oni chyba nie do końca uświadamiają sobie, na czym polega moja praca. To rodzina wojskowa, z twardymi zasadami, trzymająca się blisko konkretu. Gdy chciałam iść do liceum plastycznego, nie puścili mnie, bo zajmowanie się sztuką nie mieściło się w ich głowach, uznawali to za obijanie się i lekkomyślność. Do tej pory nie rozmawiamy o mojej pracy w domu. To, że gram u Sorrentino czy innych znakomitych reżyserów, właściwie nie interesuje moich rodziców. Mama cieszy się jedynie, gdy pojawiam się w programach typu „Dzień dobry TVN”. Kilka lat temu w czasie Świąt dziadek życzył mi, abym zaczęła w końcu jakieś studia.
JB: Mam podobnie, też jestem z rodziny wojskowej.
JB: Nie. Co ciekawe, to ojciec, dowódca garnizonu, pomógł mi się wymigać. Kiedyś mnie spytał, gdy byłem już po zrobieniu „Wszystkiego, co kocham”, czym się tak naprawdę zajmuję. „Wiem, że robisz filmy, ale na czym konkretnie polega ta praca? Bo wiesz… Lekarz leczy ludzi, szewc robi buty, rolnik produkuje żywność, wojsko i policja pilnują bezpieczeństwa, a ty…?”, dociekał. Odpowiedziałem, że idąc tą logiką, to chyba jestem pasożytem albo błaznem. O ironio, artystą został też mój rodzony brat, Daniel Bloom, który jest kompozytorem. Ojciec mawia czasem, że popełnił w życiu dwa błędy – pomógł mi wymigać się od wojska oraz pozwolił mnie i bratu pójść do szkoły muzycznej. Wszystko to znalazło zabawną pointę: niedawno przyjechałem do rodziców do Kwidzyna lekko przeziębiony i mama wysłała mnie do zaprzyjaźnionej lekarki, która gdy tylko mnie zobaczyła, powiedziała, że zarówno ona, jak i inni mieszkańcy miasta z niecierpliwością czekają na mój nowy film. A ja odpowiedziałem, niemal jak mój ojciec, że film to bzdura, nie ma o czym mówić, że to pani doktor zajmuje się poważnymi rzeczami, nie ja. Ona odpowiedziała: „Nie byłabym tym, kim jestem, gdyby nie przeczytane książki, muzyka, filmy, obrazy… Wszyscy jesteśmy sobie potrzebni”. Potem opowiedziałem ojcu tę historię. Może więc nie jestem pasożytem.
A ja odpowiedziałem, niemal jak mój ojciec, że film to bzdura, nie ma o czym mówić, że to pani doktor zajmuje się poważnymi rzeczami, nie ja. Ona odpowiedziała: „Nie byłabym tym, kim jestem, gdyby nie przeczytane książki, muzyka, filmy, obrazy… Wszyscy jesteśmy sobie potrzebni”.
KS: Swojemu też ją opowiem.
Wątek rodzinny jest bardzo istotny w filmie „Słodki koniec dnia”, między bliskimi sobie bohaterami pojawia się sporo napięć.
JB: Nie nazwałbym tego napięciami. To dom pełen inteligentnych ludzi, o szerokiej palecie emocji. Nie da się przeżyć życia, będąc cały czas dla siebie miłym, każdy ma swoje lęki, marzenia, spełnienia i niespełnienia. Takie rzeczy prędzej czy później wychodzą.
Wy się zbuntowaliście, ale zachowaliście więź z rodziną.
JB: Znam wykorzenione osoby, które uciekły od rodziny, ale one przeważnie miały bardzo złe dzieciństwo. Dla mnie to abstrakcja, bo dorastałem w cieplarnianych warunkach, miałem rodziców niemal jak „Dzieci z Bullerbyn”. Buntowałem się jako nastolatek, potem poszedłem w świat. Nie ma chyba mocniejszej relacji niż rodzic-dziecko.
KS: W filmie „Słodki koniec dnia” szczególnie zainteresował mnie trójkąt babcia-matka-córka. Każda z tych bohaterek z różnym natężeniem się buntuje, bunt nie ma tutaj wieku. Sama miałam wspaniałe dzieciństwo, ale też przeszłam swój bunt, bo czułam w sobie wielką negatywną energię, z którą musiałam coś zrobić. Już jako szesnastolatka wyfrunęłam z domu.
KS: Przyjaciółki dla żartu wysłały moje zdjęcia do jakiegoś konkursu na modelkę, nic mi o tym nie mówiąc. No i wygrałam. To oznaczało wyjazd z Piły do Poznania – poważna rzecz w tamtym czasie. Tak się zaczęło. Rodzice mi ufali, pozwalali mi na wiele, ale musiałam być w domu o dwudziestej drugiej. Jeśli spóźniłam się pięć minut, to następnego dnia musiałam być o 21:55, nawet gdy nie mieszkałam już w domu rodzinnym. Ukrywałam przed rodzicami, że jeżdżę na motorach, że palę papierosy…
JB: Zazdrościłaś chłopakom, że rozrabiają, szaleją, że to w pewnym sensie była norma?
KS: Nie. Nigdy nie byłam łobuzem. Żeby zostać pilotem, trzeba być osobą odpowiedzialną i dużo się uczyć. W jeździe na motorze też brawura nie pomaga. Jeśli jednak chodzi o bunt i łobuzerstwo, ogromne wrażenie zrobiła na mnie historia bohaterki granej w naszym filmie przez Krystynę Jandę – silnej, niezależnej, pięknej i wolnej. Zafascynowała mnie jej nonkonformistyczna, bezkompromisowa postawa w takim wieku. Nigdy nie pozwoliłam sobie na taki bunt. Nie dlatego, że nie mogłam, bo zawsze można. Po prostu miałam wewnętrzne bariery, być może wyniesione z domu. A ona jest kobietą, która pozwala sobie na totalną wolność i z niczego się nie tłumaczy. Zastanawiam się, czy jako aktorka, matka dwójki dzieci, w stworzonym przez siebie idealnym, szczęśliwym świecie mogłabym sobie na coś takiego pozwolić. Chciałabym umieć podważyć wszystko, czego mnie nauczono w życiu. To jest prawdziwy bunt.
Kasia Smutniak – aktorka filmowa i telewizyjna, modelka. Urodzona w Pile, ale od nastoletnich lat mieszka i robi karierę we Włoszech. Zagrała m.in. w „Zapnijcie pasy” Ferzana Özpeteka (2014), „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie” Paolo Genovese (2016), „Oni” Paolo Sorrentino (2018), a ostatnio w „Słodkim końcu dnia” Jacka Borcucha (2019). Dwukrotnie nominowana do nagrody David di Donatello dla najlepszej aktorki, włoskiego odpowiednika Oscara.
Jacek Borcuch – reżyser, scenarzysta, aktor. Wyreżyserowane przez niego „Wszystko, co kocham” w 2011 roku było polskim kandydatem do Oscara dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego. Film nominowano też do Głównej Nagrody Jury amerykańskiego festiwalu kina niezależnego w Sundance, podobnie jak „Nieulotne” (2013) i najnowsze dzieło reżysera, „Słodki koniec dnia” (2019), które w maju miało polską premierę kinową.