Advertisement

„Saltburn”: świetny Barry Keoghan, całość to jednak niezbyt wciągający zlepek hitów ostatnich lat [RECENZJA]

Autor: Karolina Bordo
28-12-2023
„Saltburn”: świetny Barry Keoghan, całość to jednak niezbyt wciągający zlepek hitów ostatnich lat [RECENZJA]
Emerald Fennell, zasłużona laureatka Oscara za „Obiecującą. Młodą. Kobietę” z 2020 roku ze świetną Carey Mulligan, powróciła z nowym filmem. „Saltburn” to mroczna opowieść o pożądaniu, obsesji, erotyzmie, toksycznej miłości, zazdrości i elitach. O ile występujący w głównych rolach Barry Keoghan („Duchy Inisherin”) i Jacob Elordi („Euforia”) bardzo dobrze się spisują, całość niestety stanowi dzieło wtórne, które zbyt mocno chce łączyć w sobie zachwyty kinowe ostatnich lat. Tak, że aż brakuje miejsca na coś „swojego”.
Nowy, trzeci film Fennell, to dobrze znana historia o zazdrości, obsesji i pożądaniu, które mogą okazać się tragiczne w skutkach. Oliver Quick (Keoghan) dostaje się do prestiżowego Uniwersytetu Oksfordzkiego, do którego uczęszczają dzieciaki bogatych rodziców, pomiatający takimi jak on, jeśli w ogóle ich zauważają. Tam jego uwagę zwraca Felix Catton (Elordi), postać, do jakiej aspiruje nasz główny bohater. Jest przystojny, świetnie zbudowany, bogaty, popularny, lgną do niego zarówno dziewczyny, jak i chłopaki. Niby przypadek sprawia, że Felix odwzajemnia uwagę i zaprasza Olivera do swojego grona, jednocześnie biorąc go pod swoje skrzydła. Relacja między tymi dwoma się zacieśnia i nabiera erotycznego napięcia, jednak plan Olivera sięga dalej niż zdobycie sympatii Feliksa, który zaprasza chłopaka do swojego zamku w tytułowym Saltburn na okres wakacji. Wówczas Oliver zyskuje dostęp do wszystkiego, czego potrzebuje, by zrealizować swoje zamiary, i wreszcie staje się upragnionym „kimś”.

Połączenie innych kinowych zachwytów

To historia aż za mocno zaczerpnięta z połączenia „Tamtych dni, tamtych nocy” z „Utalentowanym panem Ripleyem”. Oliver wcale nie jest tak niewinny, jak mogłoby się wydawać, zaś całość została oparta na kanwie fascynacji drugim mężczyzną z tą różnicą, że znajdujemy się w brytyjskim Saltburn, a nie na włoskich wzgórzach. Choć słońce świeci z tą samą mocą. Jeśli dodać do tego seksualną rozpustę, dzikie imprezy, bale maskowe i wykorzystane w filmie teledyskowe barwy oraz stroboskopowe światła, otrzymamy szczyptę „Euforii”. To powoduje, że trudno patrzeć na „Saltburn” jak na autonomiczny obraz, ponieważ jego historia już tak nie wciąga, a zabiegi próbujące odróżnić go od poprzedników wychodzą banalnie. Zostając przy obrazie, warto jednak docenić same zdjęcia, ponieważ znajdzie się tam trochę kadrów, które zostaną z widzem po seansie.

Ukłony dla Keoghana

Plusem „Saltburn” jest też gra aktorska. Keoghan już w „Dunkierce” czy serialu „Top Boy” pokazał, że będzie o nim głośno. Każdą kolejną rolą potwierdza tę tezę i nie inaczej jest w tym przypadku - po tegorocznych „Duchach Inisherin” ponownie udowadnia, że jest rewelacyjnym, magnetycznym aktorem. Trudno oderwać od niego wzrok i przewidzieć, co siedzi w głowie tego chłopaka, czy jego zachowanie jest niewinne, czy wyrachowane. Elordi gra niejako samego siebie i też robi to świetnie. Za to w ciekawy, dość kampowy i nawiązujący do estetyki „Obiecującej. Młodej. Kobiety” sposób ukazano oszałamiająco bogatych rodziców Feliksa, którym bliżej do niegroźnych ekscentryków z osobliwymi fobiami niż do zimnokrwistych kapitalistów. Elspeth (Rosamund Pike) jest zblazowana, a przy tym neurotyczna, nienawidzi brzydoty i zdaje się być zupełnie odklejona od rzeczywistości, choć coś podpowiada, że jej prawdziwe „ja” w przeszłości zostało stłamszone. Z kolei ojciec Feliksa, sir James Catton (Richard E. Grant), to raczej typ skupionego na swoich zainteresowaniach nerda, który przyjmuje sytuacje z zewnątrz takimi, jakie są, uśmiecha się i nie zadaje zbyt wielu pytań, a tym bardziej nie wnosi sprzeciwu.
Barry Keoghan w „Saltburn”, mat. promocyjne
Podsumowując, „Saltburn”, które można obejrzeć na platformie Prime Video, po rozłożeniu na części pierwsze i wyłuskaniu z niego lepszych elementów zdaje się mieć naprawdę dobre fundamenty, jednak jako całość jest zbyt wtórny, by po ponad 2 godzinach seansu poczuć coś w rodzaju spełnienia. To o tyle ciekawe i przykre, że „Obiecująca. Młoda. Kobieta” Emerald Fennell jest przede wszystkim właśnie oryginalna i przez cały czas trzyma w napięciu. Być może ogrom zainteresowania poprzednim filmem okazał się dla reżyserki zbyt przytłaczający, a nagrody wytworzyły niechcianą presję, może był inny powód. Tego nie wiemy, lecz mimo to kibicujemy, ponieważ potencjał twórczy zdecydowanie w niej drzemie.
FacebookInstagramTikTokX
Advertisement