Czytanie na wakacjach kojarzy mi się z czymś „pomiędzy”, liminalnie „rozdrobnionym” – niebieskie światło o 5 jest takie samo w brytyjskim autokarze National Express, jak i w samolocie RyanAira. Przyznam, że tej czytelniczej homogeniczności sama jestem winna: na czas urlopów najchętniej wybieram reportaże lub surrealistyczną literaturę, zazwyczaj z północy Europy lub południa Ameryki. Sama idea książek na wakacje jest obrośnięta setkami opracowań, poradników i zestawień, które jako nastolatka czytałam w „Przekroju” czy „Vogue’u”. Owe zestawienia charakteryzowały się inkluzywnością: coś dla miłośniczek sag rodzinnych, coś dla fanek kryminałów! Powieści graficzne, horrory, historie galicyjskich pałaców, romanse z Katalonii, autobiografie, gdzie blask sceny, heroina i uśmiech dziecka mieszają się w jednym, ckliwym wirze; cały ten szum i hałas, a przecież to miały być wakacje.
Pamietam też scenę z „Zagubionej dziewczyny” Gillian Flynn, gdzie protagonista Nick Dunne, haniebnie uwikłany w małżeństwo z inteligentniejszą od niego żoną, a przy okazji również psychopatką, na wakacjach spokojnie czyta kryminały, podczas gdy ona męczy się z „Kafką nad morzem” i nienawistnie spogląda znad Murakamiego. To chyba odpowiednie miejsce na pytanie: po co w ogóle czytamy, wyjeżdżając? Od razu przyznam, że bardziej rozumiem Amy, niż Nicka – moje ulubione książki do czytania na plaży to reportaże o amerykańskich morderstwach i rodzinnych sektach. Warto dodać, że nigdy nie byłam w Ameryce i jestem jedynaczką z wybitnie niefamilijnej rodziny. Czy więc czytam po to, żeby to doświadczenie oderwania od codzienności – ułatwione przez piasek, obcy język i owoce morza – zmaksymalizować jak się da? Czy samym celem podróży nie powinno być oddychanie nowym powietrzem, wchłanianie nowego kraju każdym zmysłem i centymetrem ciała? A przecież książki przenoszą nas do innego świata, sprawiając, że funkcjonujemy jako prawdziwie dualistyczne istoty, hybrydy ze schylonymi głowami.
Czy umiemy podróżować?
Problem polega chyba jednak na czymś innym: czy umiemy podróżować? Jednym z najczęściej reprodukowanych cytatów jest słynne Proustowskie powiedzenie o nowych lądach i starych oczach. W rzeczywistości, omawiany cytat pochodzi z piątej, nie pierwszej, części sagi „W poszukiwaniu straconego czasu”, i w pełni okazałości brzmi (wybaczcie brak finezji, mój francuski zardzewiał):
„Para skrzydeł, inny układ oddechowy, który umożliwiłby nam podróż poprzez kosmos, w niczym by nam nie pomógł, gdyż, nawet gdyby udało nam się odwiedzić Marsa lub Venus, a zachowalibyśmy te same zmysły, sprawiłyby one, że wszystko spowite byłoby w aspekty, które znamy z ziemi. Jedyną prawdziwą podróżą, jedyną kąpielą w Fontannie Młodości, byłoby niepodróżowanie przez dziwne lądy, lecz otrzymanie nowych oczu – możliwość zobaczenia świata poprzez oczy innego, setek innych, zobaczenia setek kosmosów, które każde z nich widzi, którymi każde z nich jest. I to właśnie robimy z wielkimi duszami – z artystami latamy od gwiazdy do gwiazdy”.
Proust, z właściwą sobie elegancją, zwraca uwagę na problem zasiedzenia. Warto pamiętać, że pomimo Les Grandes Tours, odbywanych przez angielskich arystokratów przez cały XIX wiek, to pierwsze biuro podróży założono dopiero 1841. Proust – astmatyk, osoba całe życie ciężko chora – zdrowiem Cooke’a nie mógł się poszczycić, można więc chyba założyć, że świat jego podróży ograniczał się do basenu Morza Śródziemnego. Skoro więc dla efemerycznego dziewiętnastowiecznego pisarza świat wydaje się nudny i powtarzalny, to co możemy powiedzieć w XXI wieku, gdzie globalizacja osiągnęła niespotykane rozmiary, mikro plastik znaleźliśmy w Rowie Mariańskim, a liczba plemion zbieraczy-łowców znika w tempie logarytmicznym?
Podróż nie „do” a „od”
To tutaj z pomocą mogą przyjść książki. Panuje obiegowe przekonanie, że czytamy, aby „bujać w obłokach”, „oderwać się od problemów”, ale sugeruję nie proponować tego typu sformułowań miłośnikom książek o Holocauście, epidemii opiatów czy fanom true crime. No ale dobrze, zgodzę się, że literatura ma moc przenoszenia nas w inne miejsce. Mając trzynaście lat i spędzając trzy tygodnie na Goa, zaczytywałam się w Carlosie Ruizie Zafónie. Zalane deszczem ulice Barcelony, kawiarnie oświetlone czerwonymi neonami, mgła i rozbuchane uczucia były tak dalekie od spokoju plaży i czterdziestu stopni gorąca, że zapominałam na chwilę o poparzeniach słonecznych.
Moim zdaniem jednak prawda leży gdzieś indziej. Czytając, nie uciekamy od rzeczywistości, tylko się do niej zbliżamy. We wstępie do swojego największego dzieła „Nie tylko pomarańcze” Jeanette Winterstone opisuje literaturę jako fuzję niecodzienności i rozpoznania. Książki mogą zabrać nas wszędzie – w okopy pod Verdun lub w Dolinę Śmierci, ale także w serca i mózgi osób, którymi nigdy nie będziemy; poznajemy niepopełnione przestępstwa, niewyśpiewane ody, miłości, które nigdy nie ujrzały światła dnia. Tylko że to nie jest podróż „od”, a „do” – dzięki szczegółom dają nam one zrozumienie. Większość z nas nie jest i nie będzie obłędnie piękną dziedziczką konfederackiej fortuny, ale rozumiemy radość Scarlett O’Hary, gdy je brzoskwiniowy placek i czujemy jej ból, kiedy traci swój dom. Podobnie, wyjeżdżając, znajdujemy się czasem w miejscu, którego języka nie znamy, ale w trakcie jedzenia burka atakują nas wspomnienia z pierogami, a tajemnicze podróże znowu mieszają nam w głowach.
Ucieczka do innej historii przypomina nam, że my też jesteśmy „inną historią”, twierdzi Winterstone. „Książki czytają nas samych i zawracają do nas samych”. To znowu Winterstone. Kiedy czytam o przyjaźni między dżinijskimi mniszkami w pociągu pośpiesznym między Stansted a Totenham Hale, jakaś część mnie pamięta wszystkie uściski, którymi obdarzyły mnie kobiety, które kocham, i jakaś część mnie czuje to ciepło i zachwyt, że mogę odwiedzać je w myśli.