Advertisement

Zmarł Tadeusz Rolke, wybitny fotografik i prekursor polskiej fotografii reportażowej. Przypominamy wywiad z artystą [WYWIAD]

14-07-2025
Zmarł Tadeusz Rolke, wybitny fotografik i prekursor polskiej fotografii reportażowej. Przypominamy wywiad z artystą [WYWIAD]
Legenda fotografii reportażowej. Człowiek, który z aparatem spędził niemal całe życie. Tadeusz Rolke opowiada nam o swojej drodze zawodowej.
W wieku 96 lat zmarł Tadeusz Rolke, wybitny artysta fotografik i prekursor polskiej fotografii reportażowej. O śmierci fotografa poinformował ks. Andrzej Luter, duszpasterz środowisk twórczych. Wiadomość o śmierci podali także „Tygodnik Powszechny”, a śmierć potwierdził PAP Związek Polskich Artystów Fotografików.
Tadeusz Rolke urodził się 24 maja 1929 roku w Warszawie, był więc jedną z najstarszych i najbardziej doświadczonych postaci polskiej fotografii. Jako członek Szarych Szeregów walczył w czasie Powstania Warszawskiego, używał pseudonimu „Wilk”. Trafił do niewoli i został wysłany na przymusowe roboty do Niemiec. Po wojnie ukończył Gimnazjum im. Tadeusza Reytana. Nie został przyjęty na Uniwersytet Warszawski z powodu niewłaściwego pochodzenia społecznego. Studiował historię sztuki na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim w Lublinie.
Tadeusz Rolke był uznawany za jednego z najważniejszych polskich fotografów XX wieku, prekursora polskiej fotografii reportażowej. Był żonaty z historyk sztuki Wiesławą Bąblewską zmarłą w 2017 roku. W sierpniu 2024 roku w Warszawie powstała Fundacja im. Tadeusza Rolke, której celem jest opieka nad artystycznym dziedzictwem fotografa.
Materiał pochodzi z numeru K MAG 45 True , tekst: Kaja Werbanowska, foto: Tadeusz Rolke
Skąd pomysł na fotografowanie?
To był splot okoliczności. Z wielkim zapałem studiowałem historię sztuki na KUL-u. Myślałem, że będę historykiem sztuki, konserwatorem albo wykładowcą. Jednak nie skończyłem tych studiów. Zostałem aresztowany i nie mogłem ich skończyć po wyjściu z więzienia. Znalazłem więc pracę w Zakładzie Foto-Przezroczy w Warszawie, gdzie dostałem pracę fotografa. Tam też nauczyłem się warsztatu. Wtedy wiedziałem już, że moim zajęciem w przyszłości będzie właśnie fotografia. Wiedziałem też, że będzie to fotografia prasowa. To chyba moja ciekawość świata sprawiła, że teraz sam wypełniam ciekawość ludzką. Bo przecież skoro otwieramy gazetę, to jesteśmy ciekawi. Jako dziecko bardzo chętnie oglądałem gazety i sam stałem się takim informatorem. To było we mnie naturalne. Dlatego jak tylko odszedłem z Zakładu Foto-Przezroczy, poszedłem do ilustrowanego tygodnika „Stolica”, gdzie zostałem fotoreporterem.
Ale fotografował pan również modę, sztukę, a nawet okładki płyt...
Tak. Dlatego że praca fotografa w tygodniku nie polegała tylko na fotografowaniu uroczystości, jubileuszów, imprez czy wernisaży. Czasami trzeba też sfotografować jakieś przedmioty lub modę. Jeśli mówią o mnie „klasyk fotoreportażu”, to prawda, ale ja robię i robiłem też różne inne rzeczy. Kiedy ogląda się moje archiwum, to widać, że wyraźnie wyszedłem poza uprawianie reportażu. Zacząłem robić modę, mnóstwo zdjęć z artystami, ich portrety, happeningi i performance’e. W tej chwili na przykład w Zamku Ujazdowskim na wystawie wiszą zdjęcia z kolekcji Centrum Sztuki Współczesnej, które nie mają nic wspólnego z reportażem. To cykl aktów zatytułowany „Ślady-Dotyk”. Dzięki tej różnorodności jest u mnie czego szukać.
fot. Tadeusz Rolke
Jako nastolatek brał pan udział w Powstaniu Warszawskim.
Pierwszego sierpnia razem z bratem wyszliśmy każdy na swoją zbiórkę. Brat był w AK, ja – w Szarych Szeregach. Stawiłem się, ale nic z niej nie wyszło, bo panował nieprawdopodobny bałagan. Jako harcerze mieliśmy być gońcami. Niestety trzeciego dnia zostałem postrzelony. Nic groźnego, jednak zostałem wyłączony z jakichkolwiek akcji. Dla mnie powstanie skończyło się już po miesiącu, bo dzielnica, w której mieszkałem, została zajęta przez Niemców, a mnie wywieziono do Niemiec. Nie byłem więc żadnym bohaterem.
A po wojnie, kiedy wrócił pan do Warszawy, dokumentował zniszczoną stolicę?
Trochę sfotografowałem ruin, ale było to bardzo amatorskie, bo nie miałem najlepszego sprzętu. Dla mnie najważniejsze są zdjęcia, które zrobiłem przed powstaniem. Między innymi zdjęcie dorożkarza na ulicy Kredytowej w Warszawie i czołgu stojącego na platformie pociągu w podwarszawskim Józefowie. Ocaliła je moja mama. Nasz dom został zniszczony już w pierwszych dniach powstania i wśród niewielu rzeczy, jakie ze sobą zabrała, miała przez cały ten czas mój aparacik i kilkadziesiąt odbitek.
Przeczuwała, że będzie się pan zajmował fotografią?
Matki przeczuwają takie sprawy. Bardziej nawet sercem niż intuicją.
Czy dzisiejsza fotografia reportażowa przypomina jeszcze w ogóle tę sprzed lat?
Ta fotografia reporterska, która wyszła od tradycji grupy Magnum, istnieje w szkołach fotograficznych i na wystawach. Można ją śledzić również w takich konkursach, jak World Press Photo czy Grand Press Photo. Ale jej znaczenie i publikacja zmieniły się istotnie. Kiedy nie było telewizora w domach, ludzie znacznie częściej sięgali po zadrukowany papier. Często jeszcze czarno-biały. Im więcej godzin telewizor zabierał, tym bardziej zdewaluowało się znaczenie nieruchomego obrazu. To, co można oglądać w telewizorach, jest godne współczucia. Świetny dokument filmowy też nie ma dla siebie miejsca. W magazynach, z małymi wyjątkami, nie ma już fotoreportażu. Oglądamy tam lalki-manekiny, umalowane, wyreżyserowane, oświetlone i wypacykowane, które tylko przypominają ludzi. Na szczęście istnieją jeszcze szkoły fotograficzne, znawcy fotografii i kolekcjonerzy, dlatego obecna fotografia reporterska robiona jak ta stara znalazła swój azyl. Wielu ambitnych fotografów robiących fotografię humanistyczną, uliczną, dalej fotografuje leicami, a jeśli robią to cyfrą, to w sposób absolutnie świadomy. Nie nadużywając jej, bo bardzo łatwo zaśmiecić sobie archiwum.
fot. Tadeusz Rolke
A pan czym fotografuje?
Cały czas posługuję się analogiem – poza niektórymi zleceniami, gdzie sytuacja to wyklucza ze względów technicznych, organizacyjnych i kosztorysowych. A przede wszystkim wpływa na to czas, technika, szybkość, jakość, łatwość zmiany, korekcji i natychmiastowa kontrola.
Niedawno w Warszawie można było zobaczyć współtworzony przez pana projekt „Warszawscy sportowcy”, który opowiada o żydowskich sportowcach żyjących w XX-leciu międzywojennym w Warszawie. Skąd pomysł na taki projekt?
Od lat zajmuję się tematyką żydowską. Od 20 lat robię cykl „Tu byliśmy”, o czym wie parę osób. Z jednym z moich przyjaciół, żydowskim malarzem Jerzym Budziszewskim, zrobiłem w latach osiemdziesiątych cykl nagrobków żydowskich. Ale to jeszcze nie było to, co we mnie tkwiło. Trafiłem kiedyś na książkę „Opowieści chasydów” Marcina Bubera, która tak mnie zafascynowała, że postanowiłem coś zrobić w sprawie żydowskiej. Ale długo nie wiedziałem jak i co. Dopiero po lekturze Bubera i konsultacji z przyjacielem, który w międzyczasie wyjechał do Izraela ze Stanów, ruszyłem w te miasteczka z zamiarem zapisywania śladów. Pierwszą wystawę miałem w 2002 roku. Od tego czasu „Tu byliśmy” krąży po różnych miejscach. Być może dlatego Janek Śpiewak, który jest pomysłodawcą projektu „Warszawscy sportowcy”, wybrał właśnie mnie. Uprawiam kulturę pamięci. Sportowcy z „Warszawskich sportowców” są jak ci moi ludzie z „Tu byliśmy”. Tylko ja nie fotografuję ludzi, lecz miejsca; ja dla nich to fotografuję. To jest mój hołd.
Jak powstawały zdjęcia do „Warszawskich sportowców”?
Gunia Nowik, która była kierownikiem produkcji, szukała miejsc i ludzi. Poprosiłem swojego przyjaciela Armanda Urbaniaka, aby został moim asystentem. Fotografowaliśmy z dwóch aparatów. Przyjeżdżaliśmy tak naprawdę „na gotowe”. Wszystko robiliśmy na wzór tych przedwojennych fotografii.
fot. Tadeusz Rolke
Trudno było odwzorować te zdjęcia na zasadzie „jeden do jednego”? Na przykład przy skoku do wody?
Skok do wody był najtrudniejszy technicznie, bo fotografowaliśmy w hali w odróżnieniu od oryginału, który był robiony na zewnątrz. A pływaczka nie mogła przecież dla nas w nieskończoność powtarzać tego skoku. To było największe ryzyko, największa przygoda i zarazem sukces.
Zmieńmy temat. Obracał się pan wśród wybitnych, dziś już historycznych twórców, jak na przykład Henryk Stażewski, Alina Szapocznikow czy Tadeusz Kantor?
To były głównie stosunki towarzyskie. Już na KUL- u studiowałem z bardzo ciekawymi ludźmi – Włodzimierzem Borowskim, Jerzym Ludwińskim i Anką Ptaszkowską, a później na UW z Andrzejem Wattem, Andrzejem K. Olszewskim i Markiem Kwiatkowskim. Z Szapocznikow byliśmy zaprzyjaźnieni. U Stażewskiego bywałem w domu. Prowadził bardzo otwarty dom, a wokół siebie gromadził mnóstwo artystów. Tadeusz Kantor był gigantyczną osobowością, ale chyba nikt nie może powiedzieć, że był przyjacielem Kantora. On był jak planeta, wokół której krążą księżyce i satelity. Przyjaźniłem się też z Tomkiem Tatarczykiem, znałem dobrze Grupę Zamek i Józefa Robakowskiego.
Dlaczego w latach siedemdziesiątych postanowił pan wyjechać do Niemiec?
Nie mogłem już wytrzymać w PRL-u. Po tym, co zrobiono w marcu z Żydami, i kiedy jeszcze do tego doszła „bratnia pomoc” udzielana Czechosłowacji, stwierdziłem, że nie można już tu mieszkać. To były względy czysto polityczne.
Tam też powstał najbardziej znany cykl „Fischmarkt”?
Tak, moja pierwsza obszerna dokumentacja jednego miejsca, o targu rybnym w Hamburgu.
Ale wrócił pan jeszcze do PRL-u.
Tak, wróciłem ze względów osobistych. Ale pracowałem nadal dla niemieckiej prasy jako freelancer, najwięcej dla hamburskiego miesięcznika „Art Das Kunstmagazin”. Nawiązałem też współpracę z „Gazetą Wyborczą” zaraz po jej powstaniu.
fot. Tadeusz Rolke
A nad czym pan teraz pracuje?
Mój przyjaciel Piotr Stasik, twórca Towarzystwa Inicjatyw Twórczych „ę”, odwiedził mnie kiedyś z Michałem Gonickim, chłopcem, który zainteresował się fotografią po Przedszkolu Filmowym Wajdy. Tak zaczęła się nasza przyjaźń z Michałem. On ma 15 lat, ja – 83. Któregoś dnia Michał, oglądając moje zdjęcia i sprzęt, wyciągnął jakiś stary analogowy aparat i przyniósł do mnie, żebym mu pokazał, jak robi się nim zdjęcia. To właściwie Piotr zdefiniował, „żeby Michał uczył się u Tadzia”. Nie w szkole, tylko tak sobie, towarzysko-przyjacielsko. Wtedy zawarliśmy tak zwany „gentlemen agreement”, że ja będę uczył Michała fotografii. Stasik razem z Tomkiem Wolskim wpadli do tego na pomysł, żeby zrobić o tym film. Z Michałem wymyśliliśmy, że jeśli mamy się uczyć, to musimy to robić w praktyce, bo dla młodego fotografa, który się uczy i potencjalnie będzie robił fotografię humanistyczną, najważniejszy jest kontakt z ludźmi. Postanowiliśmy pojechać gdzieś w Polskę i portretować Polaków. A żeby było ciekawiej i zabawniej, pojechaliśmy camperem. Pierwsze pytanie brzmiało – jak do nich dotrzeć? Drugie – co zrobić, żeby się zgodzili? Trzecie – jak ich fotografować starym aparatem rolleiflexem na filmie czarno-białym? Odbitka musiała być gdzieś przecież wywołana, więc w camperze zrobiliśmy ciemnię. Proszę sobie wyobrazić, stoimy na rynku jednego z polskich miasteczek, gdzie odbywają się czary pojawiania się obrazu w wywoływaczu! A na zewnątrz stoją chłopcy, którzy już dowiedzieli się, co się tam dzieje, i czekają na odbitki. Nie wszędzie robiliśmy odbitki, bo to niesłychanie pracochłonne. W paru miejscach nam się to udało, a w innych tylko fotografowaliśmy. To wszystko zostało sfilmowane, a efekty, mam nadzieję, zostaną pokazane jesienią. Planujemy też wystawę.
Pamięta pan swoje pierwsze zrobione zdjęcie?
Pierwsze zdjęcie zrobiłem, mając lat 14. Na tamte czasy było to bardzo wcześnie. Kupiłem sobie aparat za własne pieniądze i postanowiłem fotografować. Dziś mam 83 lata i robię to nadal.
FacebookInstagramTikTokX
Advertisement