Bo choć lśniły na scenie i przed kamerami, potrafiły wypiąć się na miłośników, niewybrednie dopiec rywalkom i stawiać wymagania, którym ledwie podołać mogła nawet hollywoodzka fabryka snów. Taki ich czar i taka kreacja. Innymi słowy, miały charakterek i nawet ich sceniczne przeobrażenia nie potrafiły przyćmić starannie odgrywanego prawdziwego „ja”.
Diwy na miarę naszego wieku?
Chciałoby się powiedzieć, że prawdziwych diw już nie ma, a samo określenie zdążyło się zdewaluować. Ostatecznie skoro reality show o przebrzmiałych albo niespełnionych amerykańskich aktorkach zatytułowano „Hollywood Divas”, dociągnęło do trzeciego sezonu i zgromadziło miliony przed telewizorami, to lepszego dowodu na koniec pewnej ery próżno szukać. Dzisiaj wystarczy wejść na głowę reżyserowi, znikać z planu i szaleć z kartą kredytową producenta tak jak w 2014 roku zrobiła to Sharon Stone, kręcąc film z Pupim Avatim. Gwiazda zaprzeczała doniesieniom, a jej rzecznik zapewniał o profesjonalizmie aktorki. I chyba właśnie o to chodzi – profesjonalizm przestał być kojarzony z byciem diwą.
Stone, która chyba najlepsze lata ma już za sobą (oby nie!), nie jest jedyna. Słynąca z zamiłowania do zdrowego trybu życia Gwyneth Paltrow ma niebotyczne wymagania co do wody mineralnej sprowadzanej na plan, życzy sobie osuszania brodzika przed pójściem pod prysznic, nierzadko też poucza koleżanki po fachu, doprowadzając je tym samym do białej gorączki. O Lindsay Lohan krążą setki podobnych i gorszych historii rodem z prasy brukowej, co o mały włos doprowadziło gwiazdkę do pożegnania się z karierą. Jennifer Aniston nie rusza się nigdzie bez swojego stylisty, za którego płaci producent filmu (bagatela pięćdziesiąt tysięcy zielonych tygodniowo), a January Jones z chłodnym dystansem podchodzi do każdej próby spoufalenia się z nią. Szkoda, że w parze z tymi opowieściami coraz rzadziej idą aktorskie wyzwania i triumfy. Może nie na darmo mówi się o ostatnich prawdziwych diwach światowego kina w osobach Meryl Streep czy Glenn Close.
Ich ewentualne następczynie nie tyle nie próżnują, co nawet nie są zainteresowane podobną etykietką – po części z uwagi na niefortunne konotacje lingwistyczne, a po części dlatego, że bycie diwą to na dobrą sprawę pieśń przeszłości, której ostatnie nuty wybrzmiały wraz z końcem lat pięćdziesiątych. A i wtedy było to marzenie odległe, które udało się zrealizować tylko nielicznym. Co jednak z setkami kobiet, które podobnego szczęścia nie miały? Można się przerzucać nazwiskami osób, które miały podobne ambicje i predyspozycje – czasem jednak brakowało fuksa, czasem talentu, innym razem życie rodzinne okazało się ważniejsze od największej kariery filmowej. Bo kawałki pokruszonych marzeń o popularności i bogactwie dorównującym tym, jakimi cieszyły się Marilyn Monroe czy Greta Garbo, ścielą hollywoodzką Aleję Sławy grubym kobiercem. Nieraz historie tych, którym nie udało się sięgnąć nieba, bywają ciekawsze niż opowieści o sukcesie. Są niczym wycinki z nigdy niewydrukowanych gazet.
Gwiazdy lat 30-tych, które nigdy nie zabłysły
Phyllis Adair była jedną z wielu aktorek i aktoreczek, które mozolnie, acz bez skutku próbowały wdrapać się po śliskich szczebelkach hollywoodzkiej kariery, grając w produkowanych taśmowo, niskobudżetowych westernach. I tak jak wiele jej podobnych, nie potrafiła wybić się z cienia partnerujących jej na planie wschodzących lub obecnych gwiazd – w jej przypadku była to Paulette Goddard, znana również jako jedna z żon Charliego Chaplina.

Można by się spodziewać, że Marbeth Wright nie mogło się nie udać. A jednak. Dziewczyna miała wymarzony start – już jako jedenastolatka występowała publicznie, śpiewając szlagiery i biorąc udział w konkursach piękności. Kariera filmowa stanęła przed nią otworem, kiedy zdobyła tytuł Miss Los Angeles i nagrodę w konkursie samego Cecille’a B. DeMille’a nieustannie łowiącego nowe talenty. Tym sposobem w 1929 roku, w wieku zaledwie czternastu lat, podpisała kontrakt ze studiem. Niestety, jej dobór repertuaru pozostawiał sporo do życzenia, bo występowała albo w dziwacznych filmach science-fiction albo nudnych melodramatach. Zdając sobie sprawę, że jej kariera już nie nabierze tempa, wyjechała do Paryża, gdzie podjęła pracę tancerki w kasynach i nocnych klubach. Przed wybuchem II wojny światowej wróciła do Ameryki, ale aktorstwem się już nie parała. Niedługo potem zmarła na gruźlicę, w wieku dwudziestu czterech lat.
Los szczególnie okrutnie zadrwił także z Maxine Reiner – pięknej modelki próbującej swojego szczęścia przed kamerą. Przez lata mogła jedynie obserwować rozwijające się tuż obok niej kariery Rity Hayworth i Glorii Stuart. Ale Dorothy Day, która przyjęła pseudonim Vicki Lester, była już naprawdę blisko. Jej twarz znana była z reklam w magazynach, ponadto ciężko harowała, występując w filmach klasy B i cierpliwie czekając na swoją szansę. Trafiały się one jednak Joan Fontaine, Carole Lombard czy Lucille Ball, z którymi grała. Próbowała jeszcze szczęścia pod prawdziwym nazwiskiem, aż w końcu zrezygnowała i zajęła się projektowaniem ubrań. Ostatecznie nie każde potknięcie w Hollywood musi się skończyć zawodowym wypaleniem. Elaine Shepherd, której bodaj największym sukcesem filmowym był występ w „Trzydziestu sekundach nad Tokio” – filmie wojennym ze Spencerem Tracym i Robertem Mitchumem – została wziętą dziennikarką w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Przeprowadziła dziesiątki wywiadów, napisała kilka książek o swoich prasowych zmaganiach (w tym jedną o wojnie w Wietnamie), a także przeszła do historii jako ta, która dla zdobycia materiału przespała się z Clarkiem Gable, czemu zaprzeczała do końca swoich dni.

Zdeptane marzenia
Dla niedoszłych diw równie surowe były lata 40-te. Nie pomagały nawet znajomości, bo choć Roberta Jonay miała wsparcie samej pierwszej damy, Eleanor Roosevelt (spotykała się bowiem z ochroniarzem prezydenta), to kariery nie zrobiła. Otrzymywała role w dużych filmach obfitujących w sławy (można tu wymienić chociażby Lillian Gish, Alana Ladda i Marlenę Dietrich), ale nie udało jej się wyjść poza epizody. Podobnie było w przypadku Lucy Knoch, która przez dziesięć lat z uporem próbowała przebić się przez hollywoodzkie zasieki. Choć występowała głównie w filmach z wysokimi budżetami i doborową obsadą. Bywało też tak, że kobiety, przed którymi Ameryka być może padłaby na kolana, nie były zafiksowane na punkcie swojej kariery, mimo że pojawiały się na planie razem z Johnem Wayne’em i Spencerem Tracym. Perdita Chandler zaczęła od roli w „The Great Jewel Robber”, ale potem grywała jedynie ogony, koncentrując się na tańcu, śpiewie i życiu osobistym. Z kolei Toni Seven chciała aż za bardzo. Pochodząca z zamożnej rodziny córka aktorki i reżysera zainwestowała część pokaźnej, rodzinnej fortuny w agenta prasowego i, chcąc się wypromować, rozpoczęła wielką kampanię marketingową, ale nic z tego nie wyszło. Jej nazwisko znalazło się na listach płac jedynie pięciu filmów.

Publicity to jednak nie wszystko, o czym przekonała się również Delma Byron. Swego czasu miejsce w prasie zapewnił jej film „Dimples” z Shirley Temple i choć to było naprawdę coś – nie pomogło młodziutkiej aktorce o dużych ambicjach. Podobny los czekał niemal wszystkie marzące o statusie diwy dziewczyny, które do Hollywood trafiły dzięki pracy modelki czy tancerki, a było ich na pęczki. Harriette Tarler zdobyła co prawda niejaką rozpoznawalność za sprawą skeczy słynnych Three Stooges, ale w filmach już nie szło jej tak dobrze. Została zapamiętana jako niebywała ekscentryczka dzięki pamiętnikom wnuczki, Jessiki Queller, scenarzystki serialu „Plotkara”. Uroda pomogła też Barbarze Freking, ale nie w hollywoodzkiej karierze. Po występach w kilku mniej lub bardziej udanych filmach po prostu wróciła do pozowania. Nieźle poradziła sobie po aktorskim życiu Evelyn Lovequist, która okazała się sprawną businesswoman.
Chyba wszystkie wymienione przypadki proszą się o znalezienie odpowiedzi na pytanie: „Co dziewczyny robiły nie tak?”. Lecz jest ono źle sformułowane. Być może zrobiły wszystko, co mogły. Po prostu nie znalazły się w odpowiednim miejscu i czasie, nie poznały ludzi, których należało poznać. Zdaje się, że sukces i decydujące o nim czynniki są wartościami niewymiernymi. Dzisiejsze gwiazdy, nieco górnolotnie lub ironicznie określane diwami, mogłyby się uczyć pokory i wytrwałości od niektórych z wymienionych tu kobiet. Z drugiej strony nie można wykluczyć, że gdyby tamte zrobiły kariery, nie stałyby się rozpieszczonymi panienkami z wybujałym ego. Niemniej nie ma co narzekać na taki stan rzeczy. Przecież to przywilej hollywoodzkich sław, poniekąd tego właśnie od nich oczekujemy – ekscentrycznych zachowań, tanich prowokacji i plotkarskich sensacji, bo one również składają się na mozolnie budowaną i przedstawianą światu osobowość. Pojęcie diwy rozwodniło się już dawno, ale pozostaje użyteczne do opisu natury Fabryki Snów – cokolwiek znaczy.

Podczas pisania tekstu korzystałem ze znakomitego bloga „Those Obscure Objects of Desire”.