Historia jest aż za prosta. Grany przez Viggo Mortensena, chytry lecz niezbyt subtelny, Tony Wara w poszukiwaniu pracy trafia do "gabinetu" Doktora Shirleya. Grany przez Mahershalę Aliego ewentualny pracodawca zapala jednak u Wary dwie lampki ostrzegawcze: jest czarnoskóry (co jest cechą, według samego bohatera i jego włoskich pobratymców, charakterystyczną dla pracowników, a nie szefów) oraz wcale nie jest lekarzem, tylko klasycznie wykształconym pianistą wybierającym się w trasę po, nadal niemogącym się pogodzić z przegraną w Wojnie Secesyjnej, południu USA.
Niechętny do wzięcia roboty i reprezentujący dość dyskusyjne maniery Tony ostatecznie zostaje jednak asystentem Shirleya, a w zasadzie kierowcą, ochroniarzem i w późniejszym czasie doradcą. Czy pokonają razem przeciwności losu i zmierzą się z zacofaną, rasistowską mentalnością przeważającą w Stanach byłej Konfederacji? To raczej wiadomo. Niesztampowy jest jednak sposób w jaki to się dzieje.
Ten swoisty rewers dla Wożąc Panią Daisy dba bowiem o symetrie w układzie pomiędzy dwoma głównymi bohaterami. Wara i Shirley nabywają do siebie szacunku odkrywając w sobie nawzajem to, czego sami nie posiadają i czego chcieli by zaznać. Całkowicie samotny muzyk, mimo artystycznego talentu zjednującego mu poklask, płaci cenę za przekraczanie barier rasowych oraz klasowych i marzy o rodzinnej idylli, której symbolem jest walczący jak lew, posługujący się głównie sercem i instyktem Tony. Świeżo upieczony szofer przebywając ze swoim chlebodawcą uczy się z kolei tolerancji oraz potęgi moralnego i ideologicznego kompasu, który staje się dla niego cenniejszy niż siła pięści i ciętej riposty.
Te dwie, świetnie napisane, postaci byłyby jednak niczym bez swoich odtwórców. Mortensen znika do tego stopnia w roli niebędącego krynicą mądrości, ale niezwykle uroczego osiłka, że aż ciężko uwierzyć, że ten sam człowiek kilkanaście lat wcześniej wcielił się w Aragorna we Władcy Pierścieni. Ali po raz kolejny powtarza swoją imponującą sztuczkę, którą zaprezentował już w Moonlight i mimo bycia bardziej na drugim planie, buduje zniuansowany filar, bez którego cały film po prostu by nie istniał.
Niektórzy być może wraz z początkiem napisów końcowych wstaną z kinowego fotela i zapytają: "I to wszystko?". Green Book, w porównaniu z neoklasycystycznym rozmachem Faworyty, odważnymi politycznymi tezami Vice czy totalnością i równoczesną intymnością Romy, może wydać się filmem banalnym. Ba, w zestawieniu z oscarowymi konkurentami, ciężko inaczej go określić.
Reżyser Peter Farrelly, wcześniej znany z tak dziejowych osiągnięć jak Głupi i głupszy oraz Sposób na blondynkę, stworzył jednak, mimo zupełnie innego tonu, film podobnie demokratyczny jak dwa wspomniane. Green Book to rzecz dla każdego. Samozwańczych koneserów być może odrzuci przez brak wątków transcendentalnych lub nowatorskich środków wyrazu. Każde zdanie o tym, że jest to film "zbyt lekki" będzie jednak wyłącznie świadczyło o preferencjach je wypowiadającego. Jego edukacyjny i idelogiczny walor oraz łatwa przyswajalność sprawiają, że to właśnie takie produkcje powinny wyprzeć z weekendowych i świątecznych ramówek komedie romatyczne i tanie filmy akcji. I właśnie możliwości kontynuowania swojej misji wśrod masowego odbiorcy Green Book wypadałoby życzyć z całego serca.
Green Book wejdzie do polskich kin w piątek 8 lutego w dystrybucji M2 Films.