Advertisement

Jeśli debiutować, to właśnie tak. Rozmawiamy z Justyną Mytnik, reżyserką głośnego „Lanego poniedziałku” [WYWIAD]

Autor: Monika Kurek
07-01-2025
Jeśli debiutować, to właśnie tak. Rozmawiamy z Justyną Mytnik, reżyserką głośnego „Lanego poniedziałku” [WYWIAD]
„Lany poniedziałek” Justyny Mytnik to przejmujące studium traumy i wypełniona nadzieją historia coming-of-age zarazem, osadzona w barwnym, polskim folklorze. Co tak naprawdę wydarzyło się w lany poniedziałek minionego roku? Z tym pytaniem mierzy się piętnastoletnia Klara, której pamięć podsuwa obrazy kanałów i zamaskowanego mężczyzny. Rozmawiamy z autorką filmu, który powstawał aż siedem lat.
Materiał pochodzi z najnowszego numeru K MAG 121 Babylon 2024/25.
Dlaczego zdecydowałaś się poruszyć temat przemocy seksualnej?
Gdy wróciłam do Polski po siedmiu latach życia na emigracji, zderzyłam się z krajem bardziej patriarchalnym niż środowisko, do którego przywykłam. Doświadczyłam dużo seksizmu i mobbingu na tle nadmiernie feministycznych przekonań w szkole filmowej. Byłam zła i czułam, że to temat, w którym chcę zabrać głos.
Duże wrażenie zrobiła na mnie psychologiczna warstwa filmu oraz to, jak rozpisane są reakcje bohaterów.
Konsultowaliśmy scenariusz pod kątem traumy z dwójką psychologów. Co ciekawe, wątek lęku przed wodą wyszedł dość późno, jakieś dwa, trzy lata przed zdjęciami. Jedna z psycholożek powiedziała, że tekst jej się podoba i jest wiarygodny, ale brakuje w nim tego, jak trauma wpływa na relację z ciałem. Wpadłam na pomysł swędzącej wody.
Dlaczego akcja filmu toczy się podczas Świąt Wielkanocnych?
Przez cztery lata mieszkałam w Wielkiej Brytanii, gdzie religia jest niemalże niezauważalna. Do Polski przyjeżdżałam na Święta Wielkanocne, lądując w kolorowym świecie koszyczków, palemek i lanego poniedziałku. Wydaje mi się, że dystans geograficzny sprawił, że przeżywałam Wielkanoc dużo intensywniej. Tęskniłam za domem i trochę te święta idealizowałam. Zaczęłam doceniać nasz folklor. Zafascynowała mnie postać Marzanny, słowiańskiej bogini, która pojawia się w filmie. Polacy wiedzą, kim jest Marzanna, lecz gdy rozmawiałam z zagranicznymi krytykami, odbierali marzannę jako metaforę stanu psychicznego Klary, która odkrywa w sobie odwagę. Bardzo mi się to spodobało.
Jedną z inspiracji był też „Labirynt fauna”.
„Labirynt fauna” łączy traumę wojenną z fantazją głównej bohaterki, zbyt młodą na rzeczywistość, której doświadcza. To łączy nasze filmy, choć oczywiście w moim fantazja nie jest aż tak rozbuchana, nie mieliśmy dwudziestomilionowego budżetu [śmiech]. Wykorzystanie fantastyki w ten sposób nadaje filmowi pewną lekkość, dzięki czemu po zakończeniu nie chcesz strzelić sobie w łeb. To było dla mnie istotne. Zależało mi, aby osoba z doświadczeniem przemocy nie wyszła z kina striggerowana. Chciałam zrobić słodko-gorzki film, który przyniesie widzom ulgę. Udało nam się zrobić zakończenie niosące nadzieję.
Historia kończy się w bardzo zniuansowany i nieoczywisty sposób. Nie ma fajerwerków, wielkiej konfrontacji.
Dwóch scenarzystów namawiało mnie, aby film kończył się konfrontacją bohaterki z grupą. Nie byłam do tego przekonana, od początku chciałam skupić się na relacji między siostrami i wyeksponowaniu dramatu w małej skali. Moja niechęć wynikała między innymi z głębokiego przekonania, że pomimo licznych zalet ruch MeToo niesie ze sobą wiele niebezpieczeństw. Duże gesty, takie jak opublikowanie swojego wyznania na Facebooku, niektórym pomogą i przysłużą się nagłośnieniu problemu, ale mogą okazać się trudne dla kogoś, kto ma nieprzepracowaną traumę. A co, gdyby Klara powiedziała grupie i ktoś źle by zareagował? Wtedy to Klara poczułaby się gorzej. Zależało mi, aby zakończyć Klarą skupiającą się na tym, co ważne dla niej, zwierzającą się osobom, które zasłużyły na jej zaufanie.
Jak zaczęła się twoja przygoda z filmem?
W liceum. Wtedy jeszcze wymogiem dostania się na łódzką Filmówkę było ukończenie dowolnych innych studiów magisterskich. Zajęłam się teatrem, asystowałam Krystynie Jandzie. Następnie wyjechałam do Szkocji, gdzie studiowałam literaturę i historię sztuki, zrealizowałam też kilka spektakli teatralnych. Fascynacja bajkowością zaczęła się u mnie na fali zainteresowania literaturą i lektury Angeli Carter, brytyjskiej pisarki, która eksperymentuje z bajkami i nowymi rozwiązaniami, skupiając się na kobiecym punkcie widzenia. Jej praca stanowiła dla mnie dużą inspirację podczas tworzenia aspektów magicznych, co widać w „Lanym poniedziałku”. Z kolei w „Fascinatrixie”, musicalu o czarownicach, znalazło się dużo historycznej zajawki, wtedy mocno inspirowałam się Bruegelem.
Justyna Mytnik, fot. Frank Schoepgens
Czyli zawsze pociągały cię bajkowe i fantastyczne klimaty.
Zawsze robiłam rzeczy gatunkowe, poszukiwałam swoich światów, tworzyłam autorską wizję. W teatrze zdarzało mi się robić komedie absurdu, na przykład zrealizowałam spektakl zaangażowany społecznie, dotyczący lęku przed terroryzmem oraz konsekwencji wydarzeń z 11 września 2001 roku. To nie było jeszcze tak silnie feministyczne, ale punkt wyjścia stanowiło poszukiwanie swojego świata. Nigdy nie robiłam realistycznych rzeczy, nie pociągały mnie.
Większość obsady „Lanego poniedziałku” to osoby młode. Jak ci się z nimi pracowało przy tak trudnym temacie?
Dziewczyny były bardzo zaangażowane i profesjonalne. Myślę, że udało nam się uzyskać taki efekt, ponieważ dostały te role dwa lata przed rozpoczęciem zdjęć. W tym czasie dwukrotnie przepisałam scenariusz pod główne aktorki, dziewczyny wróciły też do mnie ze swoimi uwagami. Potem odbyłyśmy warsztaty aktorskie, w trakcie których wspólnie czytałyśmy tekst i poprawiałyśmy dialogi. Zżyłyśmy się już w trakcie pracy nad scenariuszem, ponadto spędziłyśmy kilka dni na próbach na planie. Wszystkie główne sceny zostały przepróbowane z aktorkami i operatorem. Stworzyłam warunki, w których łatwiej dało się skupić i przygotować.
Świetne jest to, że grają tutaj nieopatrzone twarze.
To pomysł naszego reżysera castingu, który zasugerował, abyśmy znaleźli aktorki w młodym wieku. W trakcie zdjęć Julia Polaczek zdawała maturę, była zaledwie o rok starsza od swojej filmowej bohaterki. Nel i Weronika są trochę starsze, mają za sobą szkoły aktorskie, lecz reszta paczki dobija dwudziestki. Kiedy pierwszy raz usłyszałam o tym pomyśle, nie byłam szczególnie optymistycznie nastawiona. Obawiałam się, jak to wypadnie. Julia Polaczek pojawiła się na pierwszym castingu i od razu ją wybrałam. Zadzwoniliśmy do niej dwie godziny po spotkaniu, gdy jeszcze jechała pociągiem.
„Lany poniedziałek”, fot. Karolina Grabowska
Co sprawiło, że zrobienie tego filmu zajęło siedem lat?
Najpierw przez dwa lata pracowałam ze scenariuszem na własną rękę. Szło to dość wolno, bo nie dostałyśmy się na żadne granty dla scenarzystów. Później pojawił się producent i Lava Films. Dostałyśmy w Polsce dwa miliony na produkcję, ale wciąż potrzebowałyśmy drugiej połowy pieniędzy. W końcu pojawiła się Estonia, co sprawiło, że inne kraje również uwierzyły w ten projekt. Pewnie zrobiłybyśmy film wcześniej i za milion mniej, ale raczej by tak nie wyglądał.
Z czego wynikał tak duży budżet?
Efekty specjalne trochę zjadły, choć nie tak dużo, jak mogłoby się wydawać. Największe koszty pochłonęły relokacja i zdjęcia wyjazdowe. Kręciliśmy w Łodzi, Bystrzycy i innych miejscach, w dodatku na planie znajdowały się zwierzęta. Film był skomplikowany od strony technicznej – pościgi na rowerach, steadycam. Sekwencja Lanego Poniedziałku trwa w filmie dziesięć minut, a kręciliśmy ją przez osiem dni zdjęciowych.
FacebookInstagramTikTokX
Advertisement