Magda Mielcarz to znane nazwisko, a na rozpoznawalność pseudonimu Lvma Black będziesz musiała zapracować od nowa. Dlaczego postanowiłaś zmienić szyld?
Jak się domyślasz, nazwisko Mielcarz jest bardzo trudne do wymówienia dla ludzi w Los Angeles, gdzie na co dzień mieszkam. Bierze się z tego mnóstwo problemów w życiu codziennym, choćby z zapisami i rezerwacjami. Ludzie potrafią przekręcać moje nazwisko na naprawdę rozmaite sposoby: nigdy nie zapomnę na przykład niemieckobrzmiącego Mielkartz. Naprawdę szybko odechciewa się tłumaczyć, jaki jest prawidłowy zapis i wymowa.
Stąd do pseudonimu Lvma Black jest jeszcze daleko...
Początkowo chciałam po prostu skrócić swoje personalia o nazwisko i występować jako Magdalena. Po jakimś czasie okazało się jednak, że w Nowym Jorku jest już jedna artystka, która posługuje się takim pseudonimem, a w Stanach wszystko jest bardzo uregulowane prawnie, więc ja już nie mogłam, nieważne, że tak mam na imię. Zawsze śmiałam się z pseudonimów – uważałam, że używanie ich to coś na siłę – i nagle stanęłam przed koniecznością stworzenia jednego dla siebie. I wiesz co? Dziś się z tego cieszę.
Używanie pseudonimu w pewnym sensie rozpoczęło nowy etap w moim życiu. Przecież każdy z nas zmienia się wraz z upływem czasu. Mam wrażenie, że pseudonim Lvma Black dobrze oddaje moją dwoistą naturę – połączenie jasnej, dobrej natury z bardziej mroczną odsłoną, która jest konsekwencją trudniejszych momentów w życiu.
Ten pseudonim ma też swoje odbicie w muzyce?
Według mnie tak. Kolega producent niezbyt cenzuralnie podsumował kiedyś mój muzyczny gust, mówiąc: „U ciebie to musi jebnąć!”. Da się to oczywiście wyrazić innymi słowami, ale miał rację – bardzo lubię niskie dźwięki, bardzo lubię doły i bity, które są ciemne, basowe. Lubię te wszystkie rzeczy, które zazwyczaj przycina się w miksie – zawsze bardzo walczę o to, żeby ich nie przycinać. Co z tego, że wyjdzie utwór może nie do końca przyjazny radiu? A jednak z drugiej strony uwielbiam też melodię, takie utwory, które, jak się przyczepią, to nie chcą zostawić. Melodia to dla mnie rodzaj mantry, odciągający od nas problemów dnia codziennego.
Mówisz o swoim wyrazistym guście i sporach z producentem, chcącym „uprzystępnić” materiał. Udaje ci się nie ulegać presji?
W ogóle staram się kierować tym, co mówi mi serce. Ostatecznie, kiedy odsuniesz na bok wszystko inne, najważniejsze jest poczucie życia w zgodzie z samym sobą. Kilka dni temu miałam spotkanie, na którym usłyszałam, że moja muzyka jest zbyt wyrafinowana, by grać ją w polskich radiach. Powiedzieli: „Zrób to i to, i to, a będziesz w radiu”. Tylko że ja spędziłam lata, żeby dojść właśnie do takiego brzmienia! Żeby znaleźć odpowiednich współpracowników, którzy produkują właśnie tak. Kiedy puszczam swoje kawałki w L.A., one podobają się ludziom, bo brzmią współcześnie. Do takiej uniwersalności dążyłam i nie będę rezygnowała z tego dla radia. Oczywiście szkoda, bo każdy artysta chciałby być grany przez radio, ale ważniejsze jest, żeby być dumnym z tego, co się zrobiło. Uważam, że w takich sytuacjach trzeba stanąć z boku, wziąć głęboki oddech i zapytać samego siebie: „Czego ja tak naprawdę chcę?”. I zrobić to, co wynika z odpowiedzi. Wierzę, że odpowiedzi mamy zawsze w sobie, po prostu bywają one zagłuszone przez codzienny szum.
Twoja muzyka jest zawieszona między popem a nowoczesną muzyką miejską. Dlaczego estetycznie usytuowałaś się akurat w tym miejscu?
To dla mnie po prostu naturalne. Nie myślę o tym, jaki wybrałam gatunek – tak się złożyło, że akurat taką muzykę mam w sobie. Jak słyszę bit i melodię to albo serce mi skacze, albo nie. Wybieram te bity, przy których skacze.
Czy z perspektywy Los Angeles śledzisz polską scenę muzyczną?
Co obecnie najbardziej cię na niej interesuje?
Jestem z blokowiska, więc przyznam się, że zawsze ciekawy był dla mnie polski hip-hop. Jego autentyzm, szczerość i brak cyzelowania przekazu, mówienie tego, co faktycznie ma się na myśli. Ostatnio bardzo podoba mi się Bedoes, szanuje też Matę. W polskim hip-hopie uwielbiam też to, że wielu z tych raperów zaczynało od zera i robiło to zupełnie samodzielnie. Na początku nie chciały ich wytwórnie – mimo że dziś zabiłyby się o nich wszystkie – a oni byli konsekwentni, założyli swoje własne i wyszli na tym bardzo dobrze. Zawsze bardzo podziwiam, kiedy ktoś wychodzi od niczego i osiąga bardzo wiele. Pamiętajmy też, że na całym świecie zupełnie zmienił się sposób nagrywania muzyki – kiedyś potrzebne były do tego wielkie studia, a dziś właściwie każdy może nagrywać we własnym domu. Być może nie byłoby tego, gdyby nie hiphopowcy. I bardzo dobrze, że tak jest! Ludzie zmęczyli się fotoszopami i zamiast tego chcą prawdy.
Byłaś już w życiu modelką, aktorką, prezenterką telewizyjną, a teraz, jak rozumiem, chcesz być przede wszystkim piosenkarką i artystką muzyczną. Lubisz te wszystkie wcielenia i uważasz, że wszystkie były konieczne, żebyś stała się osobą, którą teraz jesteś?
To głębokie pytanie. Zacznę od tego, że połowę odpowiedzialności za tę szeroką aktywność zrzucam na moje ADHD, które rzeczywiście mam – najpierw mówił tak tylko mój mąż, ale później rzeczywiście mnie zdiagnozowano. Zawsze cechował mnie głód wrażeń. Kiedy choć trochę poznawałam jakąś profesję, zaczynałam się nudzić i potrzebowałam czegoś nowego. Wydawało mi się, że w starej profesji czekało mnie już tylko powtarzanie schematów. Z kolei modeling nudził mnie od zawsze – robiłam to, bo byłam dziewczyną z Osiedla za Żelazną Bramą i kiedy stanęła przede mną okazja, by zarobić pieniądze i uniezależnić się, nie pytałam zbyt wiele, tylko w to weszłam. Ale nigdy tego nie lubiłam...
Nie zawsze nasza droga prowadzi w prostej linii od punktu A do punktu Z. Czasami kluczymy, skręcamy, zyskujemy doświadczenia, które nas wzbogacają. Nie lubiłam bycia modelką, bo nie było w tym miejsca na moją własną ekspresję, ale z drugiej strony pozwolił mi on na bardzo wczesne wyjazdy poza Polskę i to dzięki niemu świat stał się moim domem. Dziś jako wokalistka pracuję z producentami, którzy mają na koncie Grammy – gdyby nie modeling, być może nigdy nie doszłabym w to miejsce! Wolę myśleć, że wszystkie nasze doświadczenia są po coś.
Dlaczego jeszcze nie lubiłaś modelingu?
Bycie modelką to bycie mięsem armatnim, a moja natura jest tak naprawdę introwertyczna. Nie lubię, kiedy cała uwaga skupia się na mnie. A nie dość, że na modelkach skupia się cała uwaga, to jeszcze tak naprawdę to nie są one – do sesji zostają pomalowane, ustylizowane i przebrane. To jakimi one same są osobami zazwyczaj w ogóle się nie liczy. Pamiętam, że kiedy wracałam po sesjach do hotelu, patrzyłam w lustro i myślałam: „kto to jest?” i nie mogłam się doczekać, kiedy zdejmę z siebie to wszystko. Modelka nie jest bohaterką, ale tworzywem. Ale z drugiej strony, jak mówiłam, profity płynące z modelingu dają ci ogromną niezależność.
Którą ze wspomnianych branż uważasz za najtrudniejszą?
Każda jest na swój sposób wymagająca. Wiele zależy od psychicznej konstrukcji danego człowieka i od momentu w jego życiu. Myślę, że aktorstwo jest łatwiejsze, kiedy jest się młodym – wtedy człowiek może dać się mentalnie porozciągać i nie kosztuje go to aż tyle, co w starszym wieku, kiedy cały nasz system emocjonalny jest już trochę bardziej obciążony i ciągniemy za sobą bagaż doświadczeń. Dla mnie najtrudniejsze okazało się chyba właśnie aktorstwo – to, że bardzo wpływa ono na życie prywatne. W każdej scenie musisz przeżyć konkretne emocje i trudno jest je z siebie tak po prostu strzepnąć po zakończeniu zdjęć. Im poważniejsza rola, tym większe piętno odciska ono na naszym życiu emocjonalnym. Może po części także dlatego zrezygnowałam z aktorstwa, chociaż główną motywacją była dla mnie rodzina. Rozchwytywana aktorka nie ma szans na bycie blisko swoich dzieci.
W innych wywiadach dawałaś do zrozumienia, że tęsknisz za Polską. Za czym tutejszym się tęskni, kiedy mieszka się w Los Angeles?
Za tymi wszystkimi pęknięciami, które tak naprawdę nas tworzą. Na przykład fascynuje mnie architektura i to, jak wygląda Polska – ten bałagan, który wziął się z dość przypadkowego połączenia socrealizmu z nowoczesnością. Warszawa to miasto jedyne w swoim rodzaju! Stajesz na jego środku i otacza cię tyle informacji, że możesz ten kod miasta rozplątywać do końca życia, a i tak wszystkiego się nie dowiesz. Tęsknię też za tą naszą polską surowością w obyciu. Tutaj ludzie udają dużo mniej niż w Los Angeles. Tam oczywiście też są pęknięcia, ale dużo lepiej maskowane. A poza tym nie rozumiem ich tak dobrze, jak tych polskich.