Żeby było jeszcze ciekawiej, Mery właśnie wydała swój debiut literacki „Jestem Marysia i chyba się zabiję dzisiaj", będący arcyciekawym (auto) portretem całego pokolenia współczesnych młodych kobiet. Tytułowa Marysia to pełna życia dwudziestokilkulatka, która zabiera czytelnika w szaloną podróż po klubach i Netflixie. Analizuje swoją relację z ciałem, pisze o siostrzeństwie, wspomina mamę i zastanawia się, czy jest dobrym człowiekiem. Na książkę składa się zbiór esejów, który bawi, wzrusza i daje do myślenia, a czytanie debiutu Mery przypomina czytanie pamiętnika koleżanki. Aż chce się powiedzieć „Ej, Mery, ja też tak mam!".
Nie nazywasz tej książki autobiografią, ale twoja osobowość jest w niej bardzo wyczuwalna. To jak to w końcu jest?
Mery Spolsky: Tak jak i w moich piosenkach przemycam w niej to, co myślę i co przeżyłam, ale nie jest wprost powiedziane, że jest to życiorys Mery Spolsky. Gdyby to była autobiografia, musiałabym pisać z perspektywy Marii Żak, która opisuje swoje przygody muzyczne i wtedy książka miałaby dwie strony, bo jeszcze chyba nie przeżyłam tyle, aby coś takiego napisać. Z racji tego, że styl spolsky tworzenia tekstów bazuje na tym, co myślę, co czuję i co widziałam, to w tej książce również można wyczuć, że historie opowiadanie przeze mnie w ramach zbioru felietonów, zbioru opowiadań są mocno autorefleksyjne. Może nie autobiograficzne, ale właśnie autorefleksyjne. To jest tak naprawdę historia Marysi, czyli postaci, która siedzi we mnie, ale nie jest mną w stu procentach. Stąd pytania o autobiografie bardzo mnie bawią, bo przecież o czym ja miałabym pisać? (śmiech)
Kiedy podzieliłaś się okładką książki, pojawiły się zarzuty, że tytuł jest ofensywny i może być krzywdzący dla osób z depresją lub osób cierpiących na zaburzenia psychiczne. Co ty na to?
Mery Spolsky: Wydaje mi się, że jeżeli ktoś kompletnie nie zna mojej twórczości i nie rozumie stylu spolsky, który stworzyłam na swoich pierwszych dwóch płytach, to również nie do końca zrozumie ten tytuł. Jeżeli ktoś się poczuł urażony, to chciałabym go zaprosić do przeczytania tej książki, bo ten mój styl nigdy nie był od wyśmiewania czy budowania celowej kontrowersji, tylko był żartobliwym językiem, którym czasem chcę opisać poważne sytuacje. W tej książce też są takie kontrasty, dlatego mówię, że jestem Wednesday Adams i Gwen Stefani - czarnym i białym, bo z jednej strony jestem bardzo wesołą dziewczyną, która lubi pójść na randkę, kupić fajne buty czy zamówić sobie loda z karmelem i której proste życiowe czynności sprawiają radość, a z drugiej bywam bardzo smutną osobą, która zamyka się w czterech ścianach, ma morze kompleksów, nie lubi swojego życia i bardzo tęskni za swoją mamą. Ten tytuł obnaża, co ta Marysia ma w głowie. Nie oznacza to wcale, że chciałaby coś manifestacyjnie ogłaszać, tylko po prostu przyznać się, również sama przed sobą, do tych czarnych i mrocznych myśli, które pojawiają się w jej wesołej głowie. Dlatego myślę, że wiele osób mających tego typu problemy mogłoby w tej książce odnaleźć słowa otuchy i zapewnienie, że przecież jesteśmy w tym wszystkim razem.
Kontrasty widać również w oprawia graficznej. Sama to wymyśliłaś?
Mery Spolsky: Z Tomkiem Kuczmą pracowaliśmy wspólnie nad tym rok, choć oczywiście dzieło graficzne jest w stu procentach Tomka. Przepiękne jest to, że rozmawialiśmy o każdym tekście po kolei i do każdego tekstu wymyślaliśmy oddzielnie jakiś patent graficzny. Przykładowo, aby stworzyć oprawę do tekstu „Alicja Policja”, który jest o chodzeniu do fryzjera, Tomek odwiedził mnie u fryzjera i sfotografował moje ścięte włosy leżące na ziemi. A w przypadku tekstu „Cekinowa Bomba” Tomek rozlał atrament na kartkach - na końcu znajdują się łzy będącego jego ekspresją. Cała oprawa ma dla mnie dużą wartość sentymentalną i lubię na nią patrzeć. Śmieje się nawet, że jak ktoś nie będzie chciał czytać, to niech się chociaż nacieszy tą piękną częścią wizualną.
Nie tylko świetnie tp wygląda, ale także pozwala wziąć oddech pomiędzy tekstami.
Mery Spolsky: Dzięki temu można traktować każdy tekst jako oddzielny byt i to jest coś, o co mi chodziło, bo nie jestem jeszcze gotowa na pełnoprawną fabułę. Chciałabym kiedyś spełnić to marzenie, choć nie będzie to autobiografia.
Trudno było ci się aż tak odsłonić?
Mery Spolsky: Myślę, że od urodzenia mam w sobie ekshibicjonizm i to nie tylko w kwestii mentalnej, ale też bardzo lubię pokazywać swoje ciało na scenie. Nigdy nie miałam z tym problemu, bo gdy piszę o tych najczarniejszych myślach, to są jedyne momenty w moim życiu, w jakich je z siebie wypluwam. Nie rozmawiam z bliskimi i znajomymi w sposób, w jaki jestem w stanie opisać pewne rzeczy w tekstach piosenek czy książce i choć robię to pod płaszczem metafor, zabaw słownych czy żartu, to jakoś mnie to wyzwala. Nie wstydzę się tego, nie czuję bariery ani granicy. Dlatego biada wszystkim moim byłym, którzy znaleźli się w książce i tekstach piosenek, bo piszę bez skrupułów!
Widząc cię na scenie raczej nikt nie przypuszczałby, że tak często możesz wątpić w swoje ciało.
Mery Spolsky: I to jest właśnie coś, co mnie drive’wowało do napisania niektórych tych tekstów. Faktycznie, z jednej strony mam w sobie odwagę, którą czuję na scenie i źle bym się czuła, gdybym miała się ciągle zakrywać. Będąc w roli Mery Spolsky czuję radość z odsłaniania ciała i eksperymentowania ze stylizacjami. Z drugiej strony, nagle bywają dni, kiedy zamykasz się w czterech ścianach, patrzysz w lustro i naprawdę ryczysz nad swoim wyglądem, bo jest do dupy i czegoś ci brakuje. I to są zmienne, skrajne myśli, które być może miewa każdy z nas. Raz uwielbiasz swoje ciało i czujesz się jak modelka, a następnego dnia nawet najpiękniejsza suknia nie zatuszuje wszystkich wad, które dostrzegasz. Też tak mam, ale jako Mery Spolsky tego nie pokazuję. Nie miałam gdzie, bo na scenie zawsze czułam tę siłę. W tekstach piosenkach też zawsze jest ta siła, którą czuję jako Mery Spolsky i zdecydowałam, że czas najwyższy, aby Marysia powiedziała, jak to wygląda z drugiej strony.

O tych sprzecznych uczuciach jednak raczej się nie rozmawia.
Mery Spolsky: To nie znaczy, że zawsze tak masz, tylko po prostu czasem taka myśl przechodzi przez mózg. Ja oczywiście zdaję sobie sprawę, że poruszane przeze mnie tematy mogą spotkać się z niezgodą, niezrozumieniem czy innym punktem widzenia, ale przecież o to właśnie chodzi. Przedstawiam swój własny, pokraczny punkt widzenia na rzeczy, o których raz myślę tak, a na które następnego dnia mam inną perspektywę. Tak jest na przykład w tekście „Instachłam”, gdzie objeżdzam instytucję instagramową, w której wszyscy muszą deklarować swoje polityczne manifestacje, przynależności, a potem odkładają telefon, idą na drinka i wszystko jest super. To nie znaczy, że obśmiewam instagrama. Uwielbiam go i bez niego moje życie artystyczne, by umarło, ale poruszam kwestię myśli, które czasem pojawiają się w głowie. Może nie wypada o nich pogadać, ale one są. Spisałam je tak, jakbym pisała pamiętnik, a pamiętnik przecież jest miejscem, które nie zostaje przez nikogo przeczytane i stąd pozwalam sobie na aż taką szczerość.
Każdy z nas czasem czuje się czasem jak najgorszy człowiek na świecie i myśli, że nikt inny nie czuje się tak jak on.
Mery Spolsky: Zdecydowanie i dlatego w pierwszym tekście zadaję sobie pytanie, czy ja jestem dobrą osobą. Bo ja w tej książce wylewam ciąg myśli jako Marysia i to wcale nie znaczy, że jest tak jak ja mówię. Ja po prostu piszę tak, jak myślę i cały czas mam w głowie walkę, czy dobrze myślę, czy jestem dobra. Może wcale nie jestem dobra i może wy również nie jesteście dobrzy dla siebie lub dla świata? Mam w głowie nieustanny kołowrotek. Czy dobrze robię, czy wyrzucam te śmieci do odpowiedniego kosza czy nie? Niektórzy oczywiście mogą stwierdzić, że próbuję obśmiewać Instagrama i robić ekologiczne rewolucje, ale to nie o to chodzi. Każdy czasem ma taką iskierkę na różne tematy i zazwyczaj nie chce jej powiedzieć na głos, a ona tam jest.
Jest tyle bodźców, że nie do końca wiadomo, w co należy wierzyć i jak się zachowywać. Może to po prostu kwestia zagubienia towarzyszącego współczesnemu człowiekowi?
Mery Spolsky: Chcesz być dobry dla świata i stosować się do wszystkiego, co ci mówią, a jednocześnie czujesz ten absurd. Chciałam poruszyć ten temat, bo czasem sama czuję się w tym zagubiona, pomimo mojej dobrej woli. Na pewnym etapie spotykasz ścianę, bo widzisz, ile osób ma inny, skrajny pogląd na różne sprawy. Mnie na przykład do napisania tekstu „Absurdy” zainspirowała rozmowa z panem śmieciarzem, który powiedział, że przecież wszystko i tak idzie do jednego kubła, więc „Po co segregować?” Ja mam na ten temat inne zdanie i być może w jego opinii jest ono złe i jak z tym dyskutować? Czuję się w tym wszystkim zagubiona i czasem ta poprawność polityczna wprawia mnie w zakłopotanie , bo często trudno stwierdzić, czy robi się dobrze czy źle. I w tym tekście rezonuje właśnie ten absurd. On może kogoś wkurzać, ale to dobrze. Tak jest napisany, żeby wkurzył i dał do myślenia.
A pisałaś kiedyś pamiętniki?
Mery Spolsky: Tak, mam ich całe kartony! Ostatnio do nich nie wracałam, ale był taki moment, że już znałam na pamięć wszystko, co napisałam. Milion ich było i lubiłam do nich zaglądać, bo strasznie się śmiałam czytając je. Lubię też pamiętniki, gdzie wpisują ci się ludzie, albo gdzie dzieci piszą, że dziś zjadły obiad i poszły do kina, czyli dwie największe atrakcje dnia. Za moich czasów były też karteczki z myszką Diddl i klaser z tymi karteczkami to był w opór szpan. W jednym z tekstów piszę o tym, że wyjmuję ostatnie pieniądze ze skarbonki z Diddlem, bo ten Diddl to faktycznie jest połowa moich pamiętników.
Ja zbierałam karteczki Witch.
Mery Spolsky: A tak, też był Witch! Pamiętam, że kiedy byłam w pierwszej klasie podstawówki, gazeta Witch zorganizowała konkurs na opowiadania. Wzięłam w nim udział i to był pierwszy konkurs, który w życiu wygrałam. Oczywiście, milion było też innych ale ten pierwszy wygrany wyjątkowo mocno zapamiętałam. Zresztą, nawet napisałam w tekście tytułowym, że „wygrana w gazetce Witch i przegrana na wielu castingach”. Od dziecka miałam niskie poczucie własnej wartości, a to był pierwszy moment w życiu, kiedy zostałam doceniona. Nie wiem, skąd u mnie tak niska samoocena, ale ten Witch dodał mi skrzydeł. W prezencie przyszły właśnie karteczki Witch i jakieś takie segregatory, żeby te kartki kolekcjonować.
Wróćmy jeszcze na chwilę do tekstu „Instachłam”, w którym poruszasz kwestię poprawności politycznej. Masz na to jakiś złoty środek?
Mery Spolsky: Jest w tym duża skrajność i trzeba być bardzo ostrożnym, żeby nie urazić żadnej ze stron, jeśli chce się być człowiekiem miłym. Sama tego doświadczam również w kontekście tej książki, ponieważ niektórych uraził tytuł, a ja jestem przecież niczego nie wyśmiewam, jedynie podkreślam, że miewam czarne myśli i się z nimi identyfikuję. Kontrowersje budzi na przykład ciałopozytywność, która od zawsze rezonuje u mnie na profilu i która zawsze spotyka się z jakaś skrajnością. Na przykład napisałam ostatnio o ciałopozytywności, bo byłam nominowana do pewnego plebiscytu i nagle miałam milion skrajnie rozjechanych komentarzy. To jest niesamowite, jak różne poglądy mogą mieć osoby i z jednej i z drugiej strony. Jedni zarzucają, że ciałopozytywność to olewanie problemów zdrowotnych i promowanie otyłości, a po drugiej stronie są osoby, które wręcz do bólu są za promowaniem wszelkich niedoskonałości. Ja nie wiem, po której stronie być, żeby wszystkim dogodzić, więc jestem po swojej (śmiech). Trudno, najwyżej ktoś się na mnie obrazi!
To absurdalne, że tak duże kontrowersje budzi ruch propagujący akceptowanie własnego ciała.
Mery Spolsky: Zauważyłam, że dużo moich szczupłych koleżanek włączających się w ruch body positive dostaje niemiłe komentarze, że tak piękne i chude osoby nie powinny się w ten ruch włączać, bo powinny być zadowolone ze swojego ciała. A przecież to nie chodzi o rozmiar i wygląd, tylko o to co ma się w głowie. Nawet ktoś przepiękny w normach kanonu piękna może czuć się bardzo brzydki w swojej głowie. Zrobiliśmy się ostatnio dość nerwowi w internecie.
Zwłaszcza teraz te podziały są bardzo widoczne.
Mery Spolsky: Myślę, że lockdown trochę zmęczył ludzi i teraz ewidentnie czuć te napięcia w komentarzach i opiniach. Pewnie jak wrócą koncerty i inne wydarzenia kulturalne, to z ludzi też trochę zejdzie tych emocji. Uśmiechniemy się do siebie, ja do kogoś, ten ktoś do mnie i nawet jeśli był bardzo niemiły w komentarzach i krzewił jakieś swoje obiekcje, to i tak się pogodzimy.
Konfrotujesz się na żywo z takimi osobami?
Mery Spolsky: Często zdarza się, że ktoś do mnie podchodzi i pamiętam taką osobę z internetu. To siedzi, jak widzisz cały czas to samo nazwisko, które pisało coś złego, a potem na koncercie jest już zupełnie inna energia. Kiedy widzisz się z kimś face to face, to dużo trudniej jest powiedzieć: „Nienawidzę cię”. Na żywo widzę, że też jest nieśmiałym, przestraszonym człowiekiem, zupełnie tak jak ja. Spotykamy się i nagle napięcie znika.
A właśnie, bardzo podoba mi się to, jak piszesz o kobietach! Lubisz kobiece piękno?
Mery Spolsky: Mam taki jeden tekst „Visual pleasure”, w którym wyznaję miłość dziewczynom. Ja po prostu strasznie uwielbiam tę naszą wspólną kobiecość i powabność, lubię kobiecą energię. Lubię też czasem sobie popatrzeć na czyjąś pupę i ją popodziwiać, ale wcale nie w kontekście seksualnym. Mnie też napędza, kiedy jakaś dziewczyna mówi: „Mery, ale ty masz świetne ciało”. To jest dla mnie cudowne docenianie różnych kształtów, które mogą kogoś urzec.
Dawanie i przyjmowanie komplemetów to jednak wcale nie taka prosta sprawa.
Mery Spolsky: Ostatnio mieliśmy z przyjacielem taki zakrapiany eksperyment, że szliśmy ulicami Warszawy i prawiliśmy ludziom komplementy. Mówiliśmy ludziom, co nam się w nich podoba i te osoby były w ogromnym szoku, były bardzo wdzięczne. Niektóre dziewczyny się popłakały, ale przypominam, że to był późny wieczór, więc ich emocje też już mogły być czymś podlane (śmiech). Mówienie sobie takich rzeczy jest super. Jak ktoś na ulicy mówi mi coś miłego, co zdarza się prawie nigdy, to bardzo to doceniam.
W Polsce traktuje się komplementy z nieufnością.
Mery Spolsky: Jesteśmy nauczeni skromności i tego, żeby nie popadać zbytnio w pychę. Myślę jednak, że jest różnica między przyjmowaniem komplementów bez pokory, a przyjmowaniem komplementów i mówieniem drugiej osobie, że doceniamy jej odwagę i siłę. To też jest bardzo trudne.
Często zamiast przyjmować komplementy, zbywamy je. Zamiast podziękować za to, że ktoś skomplementował naszą kurtkę, mówimy, że jest stara i kupiliśmy ją w lumpeksie.
Mery Spolsky: Czasem lubimy sprowadzić się do takiej pozycji, że wcale nie jesteśmy wyjątkowi, żeby nikt przypadkiem tak sobie o nas nie pomyślał. Tamtego wieczoru dużo dziewczyn mówiło: „Ale naprawdę? Naprawdę ci się podoba? Bo ja nie byłam pewna, czy to włożyć” albo „Bo ja bardzo nie lubię swojego ciała”. Były takie rozmowy. Po koncertach to też się często zdarza, ale wtedy to są bardziej rozmowy z nabuzowaną adrenaliną Mery Spolsky. Dziewczyny, przeważnie dziewczyny, podchodzą i mówią że się wstydzą czegoś założyć, ale jak widzą mnie na scenie w prześwitujących spodniach czy staniku, to nabierają odwagi i zaczynają eksperymentować z ubiorem i ekspresją. Bardzo mnie to cieszy, bo ja też tak mam. Jak patrzę na Lizzo i widzę, że ona może włożyć bikini, które wrzyna się wszędzie i wygląda świetnie to ja też mogę to zrobić. Tak samo mam, jak patrzę na Dua Lipę, która zakłada górę od stanika do garnituru.
Dua Lipa ma fenomenalną figurę.
Mery Spolsky: Tak, ale abstrahując od figury, nie boi się eksponować swojego ciała. Nawet jak ma figurę, to przecież sama może mieć kompleksy, czy coś takiego w głowie, o czym nawet nie wiemy. Tak jak każda z nas, wiadomo. Zresztą tekst „Visual Pleasure” mówi o tym, że każda dziewczyna ma jakiś swój mankament. Opisuje w nim swoje koleżanki, w których ja podziwiam np. włosy, a okazuje się, że ta przyjaciółka nienawidzi właśnie tych włosów. I to jest w nas najśmieszniejsze, choć myślę, że chłopcy też tak mają.
No właśnie, a co z męskimi kompleksami? O tym się chyba mówi jeszcze mniej.
Mery Spolsky: Nie wiem, z czego to wynika. Ja przeprowadzam dużo takich rozmów po koncertach czy w social mediach. Chłopcy i faceci mówią mi, że wstydzą się ubrać coś, w czym chcieliby wyjść na ulicę, że boją się oceny, że nie lubią swojego ciała. Te tematy są obecne i może dzięki temu, że kobiety dużo o tym mówią, to męzczyźni też będą mieć na to odwagę, a w mediach zrobi się na to miejsce. Myślę, że ten temat dotyczy wszystkich. Często słyszę coś takiego w kontekście piosenki „Sorry from the mountain”, gdzie jest wers „Każda dziewczyna ma wierzyć w siebie”. W kontrze często ktoś pyta: „No Mery, a chłopaki?” i ja zawsze podkreślam, że oczywiście kieruję to zdanie do wszystkich, ale jestem dziewczyną i piszę przez pryzmat mojej, dziewczęcej głowy. Równie często pada zarzut: „Mery, co ty tak nie lubisz tych facetów?”, podczas gdy ja właśnie kocham facetów i oni są dla mnie inspiracją. Jestem dziewczyną i umawiam się z facetami, bo akurat taką mam preferencję, ale równie dobrze mogłabym pisać o wrednych dziewczynach, które spotkałam na swojej drodze. Oczywiście, nie wszyscy moi faceci byli wredni, ale lubię rozliczać się z tymi wrednymi, bo wtedy jest o czym pisać. Ta książka jest też dla chłopaków, choć jest napisana bardzo kobiecym językiem.
W tekście „Miłość czy sztuka?” piszesz o zależnościach pomiędzy miłością i sztuką. Częściej inspirujesz się pozytywnymi czy negatywnymi doświadczeniami?
Mery Spolsky: W moim przypadku najwięcej tekstów piosenek powstaje ze smutnych doświadczeń, ale przy książce przekonałam się, że dobra miłość też może być napędzająca. Miałam taką rozmowę z Tomkiem Kuczmą, odpowiedzialnym za oprawę graficzną i on akurat nie zgadza się z tekstem „Miłość czy sztuka?”, bo według niego miłość jest sztuką. To ładne stwierdzenie i rozumiem jego punkt widzenia. Bardzo często jednak jest tak, że miłość, czyli relacja, niszczy sztukę, bo np. spotykasz się z kimś, kto jest zazdrosny i zabrania ci pojechać na koncert albo nie chce, żebyś pisała o nim, bo on sobie tego nie życzy. I wtedy wywalasz jakieś fajne, potencjalne wiersze ze swojej szuflady, bo ktoś sobie tego nie życzy. Co to jest w takim razie za miłość, jeżeli druga osoba ogranicza twoją sztukę. Ten tekst jest o tym, że taką miłość warto wypluć jak gumę do żucia i zamienić na nową, bo uważam, że jak się kogoś kocha, to się jest też otwartym na jego mroczną stronę, jego pomysły, sztukę, kreatywność. Wielokrotnie spotkałam się z sytuacjami, gdy ktoś chciał to we mnie stłamsić, ale ja wtedy zawsze mówię „noł, noł, noł!”.
Ale z tym mówieniem „noł” bywa różnie. Zawsze miałaś problemy z asertywnością?
Mery Spolsky: Zawsze i to wynika z jakiegoś takiego poczucia niskiej wartości, które mi towarzyszyło od dziecka. Byłam bardzo nieśmiała i zawsze jak byłam w szkołach muzycznych, to się wstydziłam i chowałam. W szkołach normalnych raczej też i stąd też brak asertywności, w ramach którego godzisz się na wszystko, byleby tylko innym było miło. To jest bardzo zła cecha i trzeba się jej wyzbyć. Cały czas się tego uczę. Czasem warto powiedzieć „Nie i chuj” i podkreślić to z kropką, bo niektórzy nie rozumieją za pierwszym razem i to też jest problem.
Bardzo często piszesz o mamie, ale po raz pierwszy w twojej twórczości pojawia się coś na temat taty.
Mery Spolsky: Właśnie tak sobie pomyślałam, że tata jest w piosenkach regularnie omijany. Wracamy tutaj z powrotem do punktu, że te smutne przeżycia napędzają jednak do pisania dużo bardziej. A mój tata jeździ na każdy koncert, czasami gra ze mną na basie, gramy też co roku świąteczne koncerty. No po prostu jestem wredną małpą, że nie napisałam o nim nic wcześniej! To jest właśnie ten problem, że nie docenia się tego, co się ma, tylko piszę się o tym, czego brakuje. Stąd tekst o tacie i taki mały tribute dla niego. Jestem ogromną fanką jego postaci. Mój tata jest świetnym muzykiem i nie chciałabym, żeby myślał, że nie ma we mnie fanki, tylko odwaga mięknie w kapciach, żeby mu to powiedzieć. Dlatego mu to napisałam.
Tata zachęcał cię do muzyki, kiedy byłas mała?
Mery Spolsky: Jak byłam bardzo mała, to tata podjął decyzję, że idziemy do przedszkola muzycznego. Był moim nauczycielem i ćwiczył ze mną na skrzypcach w domu. Musiał spędzić długie godziny ze mną na rzępoleniu, za co bardzo mu dziękuję. Był też kimś, kto mnie inspirował, żeby w to iść, bo mama, jak sama mówiła, miała słonia, który nadepnął jej na ucho. Była absolutnie amuzykalna, ale kochała muzykę i pchała mnie do tego, żebym jej grała. Tata z kolei służył profesjonalnym spojrzeniem i przygotowywał mnie na to, że jak chcę się tym zajmować, to wiążę się to z różnymi wyrzeczeniami. Był wspierającym głosem rozsądku i wciąż sama widzę po nim, jak bardzo to kocha. Ma iskrę w oku, jak wyciąga bas z szafy, a muzyka uwalnia w nim radość i szczęście.
Zmierzając do końca, dosłownie i w przenośni, sporo miejsca poświęciłaś na refleksję na temat śmierci. Co twoim zdaniem dzieje się po śmierci?
Mery Spolsky: Bardzo chciałabym, abyśmy po śmierci mogli jeszcze doświadczać ludzkich przyjemności i widzieć, co dzieje się z ludźmi, którzy żyją. Wielokrotnie śni mi się, że spotykam się z mamą i mówię jej: „Mama, patrz, spełniłam swoje marzenie! Wydałam płytę, tak jak zawsze chciałaś, żebym wydała. Patrz, teraz, będzie ksiązka! Patrz, ciuchy, które projektowałaś, są teraz na wielkich scenach!”. Bardzo bym chciała zobaczyć, co jeszcze dzieje się na tym świecie po mojej śmierci. Prawda jest taka, że wciąż szukam swojej refleksji na ten temat. Dużo rozmawiałam na ten temat z mamą, która zresztą nawróciła się w wieku 56 lat, żeby szukać odpowiedzi na to, co dzieje się z nami po śmierci. Nie udało nam się znaleźć jednoznacznej odpowiedzi, w którą wierzymy i w którą ja teraz wierzę, ale bardzo chciałabym, żeby coś tam było. Podejrzewam jednak, że idzie to raczej w kierunku piachu i ziemi. Tym bardziej więc trzeba się cieszyć tym, co jest tu i teraz, a nie liczyć na jakieś bonusy tam na górze!
A wcześniej technopogrzeb?
Mery Spolsky: Jakie to by było wspaniałe! Nie lubię kościelnych pogrzebów, które są przeprowadzane wręcz hurtowo. Pierwszy pogrzeb, na którym byłam, to był pogrzeb mojej babci i strasznie mnie to uderzyło, że zostaliśmy wyproszeni z sali, bo jeszcze nie skończył się poprzedni pogrzeb. Oczywiście, z całym szacunkiem do tamtych osób, bo dla nich również to musiało być nieprzyjemne. Babcia zażyczyła sobie pogrzeb kościelny i wtedy zobaczyłam, jak bardzo pozbawiona sensu jest ta cała ceremonia. Ksiądz nie wie, o czym mówi, bo przecież nie zna tej osoby - poznał imię na chwilę przed i było to wszystko mocno odbębione. Ja marzę o pogrzebie, który jest jak impreza i pogrzeb mojej mamy był właśnie w takim duchu. Były występy, koncerty, śpiewy. Było wesoło, bo wiem, że mama by tego chciała. Bardzo by się zdenerwowała, gdybyśmy urządzili jej stypę i płakali. Ja również tak widzę swój pogrzeb. Ma być techo, ma być wesoło i nie ma być żadnej stypy, na której się składa kondolencje, bo to jest strasznie niezręczne. Mówię to dość żartobliwie, ale my ze znajomymi często sobie fantazjujemy na temat tego, jak miałyby wyglądać nasze pogrzeby. Nie oznacza to, że mamy jakieś czarne wizje, tylko czasem warto o tym porozmawiać z bliskimi. Mama też nam o tym mówiła, dzięki czemu wiem, że zorganizowaliśmy coś, co by jej pasowało. A tak to byśmy żyli w niewiedzy i zastanawiali się, czy by sobie tego życzyła czy nie. Dobrze jest przeprowadzać takie rozmowy, żeby mieć jakąś świadomość.
W niektórych kulturach organizuje się radosne fiesty.
Mery Spolsky: Myślę, że gdzieś tam próbuje się przekuć ból w coś dobrego i choć wiadomo, że ten ból i tak będzie po takim pogrzebie, to niech ta celebracja odbędzie się w milszej atmosferze.
I na koniec rozsypać prochy w pięknym miejscu!
Mery Spolsky: Mama zawsze tak chciała. Też bym bym chciała, ale cóż, pooglądamy sobie ściany urny. No, szkoda. Myślę, że jest to miły rytuał, ale rozumiem, że inni mają inne zdanie na ten temat.
Mery Spolsky: Na pewno we Francji na plaży Saint Marie, na pewno w Barcelonie. Na pewno w Warszawie nad Wisłą, na pewno w okolicach mojego miejsca zamieszkania, no i jeszcze by się przydało w miejscu, gdzie zagraliśmy największy dotychczasowy koncert, czyli w Stodole. No, ale mam nadzieję, że to będzie za jakieś milion lat!