Kuratorka w Zachęcie – Narodowej Galerii Sztuki (od 2001), wcześniej pracowała w Muzeum Sztuki w Łodzi oraz w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski w Warszawie. Kuratorka między innymi wystaw „Między kolektywizmem a indywidualizmem – awangarda japońska w latach 50. i 60. XX wieku” (2021), „Czarny alfabet konTEKSTY współczesnej sztuki afroamerykańskiej” (2006), „Nowa strefa – współczesna sztuka chińska” (2003/2004), „Gendai – pomiędzy ciałem a przestrzenią. Współczesna sztuka japońska” (2000). Autorka wystaw indywidualnych twórców takich jak Tadashi Kawamata (2001), Kim Sooja (2003), Bill Viola (2007), Yayoi Kusama (2004), Cai Guo Qiang (2005), Wilhelm Sasnal (2008), Piotr Uklański (2012), Koji Kamoji (2018), Monika Sosnowska (2020).
Twoje pierwsze zetknięcie z Japonią?
Pierwsze kontakty z Japonią miałam przez Muzeum Sztuki w Łodzi, gdzie zaczynałam pracę zawodową. Tam zetknęłam się z twórczością Koji Kamojiego, najważniejszego Japończyka w Polsce (mieszka tu od 1958 roku), zaś w archiwaliach wystaw muzeum zapoznawałam się między innymi ze sztuką Aiko Miyawaki, żony architekta Araty Isozakiego.Pamiętam też opowieści o Japonii Ryszarda Stanisławskiego, wieloletniego dyrektora muzeum. Wcześniej poznawałam kulturę Japonii za sprawą japońskich filmów wyświetlanych w kinach studyjnych czy z książki Zofii Alberowej „O sztuce Japonii”. Natomiast w połowie lat dziewięćdziesiątych wylądowałam w Tokio na dwuletnim stypendium. To był mój pierwszy tak długi pobyt. Tokio było wówczas azjatycką metropolią ze swoją sceną artystyczną, mnóstwem muzeów oraz wystaw sztuki japońskiej i ze świata. Spotkanie z tak odmienną kulturą i profilem psychologicznym Japończyków na początku mnie zszokowało, przez jakiś czas oswajałam się z tą innością. Japonia jest unikalna w skali globalnej. Dokonując koniecznych zmian, niech taką pozostanie, bo pomimo modernizacji i westernizacji uchroniła się od kapitalistycznej unifikacji z resztą świata. W Tokio studiowałam japońską sztukę dawną, nowoczesną i współczesną, wykorzystując zdobytą wiedzę w późniejszych projektach wystaw. Uczyłam się też języka japońskiego, a lekcji z okrutną sensei nie zapomnę. Dużo jeździłam po Japonii, ale także do okolicznych krajów azjatyckich. Gdy wróciłam do Łodzi, w moim muzeum zmieniała się dyrekcja, dlatego przeniosłam się do Warszawy. Od lat dziewięćdziesiątych regularnie odwiedzam Japonię – love forever.
Zabierz nas ze sobą do Tokio, mamy tylko dwadzieścia cztery godziny.
Zawsze odwiedzam muzea i galerie, moja praca profiluje te wizyty. Niedawno zamknięto moje ulubione muzeum, Hara Museum of Art, zaprojektowane przez Jina Watanabe w 1938 roku. Piękny, horyzontalnie rozłożony budynek modernistyczny w stylu Bauhaus jest stary i nie spełnia wymogów bezpieczeństwa, co jest dość ważne w związku z trzęsieniami ziemi nawiedzającymi Japonię. Wspominam o tym, ponieważ słyszałam pogłoski o wyburzeniu budynku, chociaż nigdzie nie znalazłam zdjęć ani informacji tekstowych. Trochę jak u nas, niezależnie od wartości budynku wyburza się dzieła nawet renomowanych architektów. Wielka strata. Innym regularnie odwiedzanym przeze mnie muzeum jest Mori Art Museum na pięćdziesiątym trzecim piętrze Roppongi Hills Mori Tower (architekt Jon Jerde), gdzie zawsze są interesujące wystawy i widok na miasto. Przed budynkiem Mori Tower, od strony wyjścia z metra, stoi ogromna rzeźba pająka Louise Bourgeois („Maman”, 1999/2002). Do wyboru mamy jednak mnóstwo instytucji, każda z interesującą architekturą: MOT – Museum of Contemporary Art w budynku Yanagisawa Takahiko nieopodal parku Kiba, MOMAT – Museum of Modern Art w pobliżu Pałacu Cesarskiego z kolekcją sztuki japońskiej od powojnia do teraz. Lubię odwiedzać muzea z tradycyjną sztuką japońską, dlatego zawsze wpadam do Tokyo National Museum w Ueno, Nezu Museum i innych w zależności od wystaw. Myślę, że dwa muzea to dużo jak na dwudziestoczterogodzinny pobyt w Tokio, a zasadniczo wizyta w jednym wraz z dojazdem zabiera sporo czasu. W weekend uwielbiam wpadać na pchle targi – informacje o aktualnych bazarach publikuje chociażby „Timeout Tokyo”. Bardzo lubię Jimbocho, dzielnicę z antykwariatami, gdzie można wyszperać stare książki, albumy, gazety, mangi, mapy. Będąc w Tokio, jem tylko japońskie potrawy, więc w ciągu tych dwudziestu czterech godzin główne posiłki zaliczyłabym w japońskich knajpach, choć za ramenem nie przepadam. Uwielbiam kare raisu, czyli ryż z curry, którego silny aromat prowadzi do miejsca restauracji. Absolutnie cudownym doświadczeniem są onseny z wodami głębinowymi, których jest mnóstwo w całej Japonii, a najlepsze poza miastami. Lubię też Saya no Yudokoro w Itabashi zasilane z naturalnego gorącego źródła, znajdujące się w odnowionych tradycyjnych budynkach. Posiada ogród zen i rotenburo (kąpiel na świeżym powietrzu) w otoczeniu zieleni, a także saunę suchą i parową, spa z gorącymi kamieniami oraz restaurację z widokiem na ogród. To chyba lubię najbardziej w Japonii.
Opowiedz, jak doszło do zorganizowania wystawy Yayoi Kusamy w Zachęcie w 2004 roku.
W 2000 roku otworzyłam wystawę „Gendai…” w CSW, na której zgromadziłam znanych i mało znanych artystów (pojawili się między innymi Nobuyoshi Araki, Mariko Mori, Takashi Murakami, Yoshitomo Nara, Emiko Kasahara, Miwa Yanagi). Uznałam, że skoro to pierwsza tak duża prezentacja w Polsce, warto pokazać spektrum najciekawszych postaw. Pracując nad wystawą, spotkałam się z Yayoi Kusamą oraz jej studiem. Międzynarodowa kariera Kusamy rozwinęła się pod koniec lat dziewięćdziesiątych między innymi za sprawą wystawy w nowojorskiej MoMA w 1998 roku. Obecnie widzimy jej sztukę w wielu miejscach. Rozważałam wtedy włączenie jakiejś instalacji Kusamy do „Gendai…”, ale zaczęliśmy myśleć o jej indywidualnym pokazie. Wówczas przeniosłam się do Zachęty, gdzie ostatecznie powstała wystawa w 2004 roku. Z Kusamą spotkałam się kilka razy; chociaż mieszkała w szpitalu, bywała w tokijskim studiu, lecz główne negocjacje prowadziłam z jej asystentami. Pamiętam ją jako bardzo spokojną i cichą, może trochę wycofaną, w swoim świecie, lecz niepozbawioną kontaktu z rzeczywistością. Wystawa w Zachęcie była trudna w realizacji. Kilkanaście lat po dekomunizacji Polski nasz obszar pracy znajdował się w procesie profesjonalizacji, podobnie jak zaplecze produkcyjne, z jakiego korzystamy, tworząc wystawy. Pamiętam, że koszmarem okazała się produkcja balonów do instalacji z lustrami, ponieważ ciągle ubywało z nich powietrze. Udało się zrekonstruować „Infinity Mirrored Room”, bardzo znaną i uroczą instalację, pokój z wodną podłogą, lustrami i światełkami zwielokrotnionymi w nieskończoności odbić. Ustawiały się do niej kolejki. Kusama odgrywa ważną rolę w sztuce japońskiej i sztuce artystek japońskich, na którą miała ogromny wpływ. Podobnie jest ze znaczeniem jej twórczości w skali światowej – awangardowymi działaniami z lat sześćdziesiątych w Nowym Jorku i późniejszymi dziełami stanowiącymi przykład niezwykłej emancypacji sztuki tworzonej przez kobietę. Chociaż sztukę zawłaszczają korporacje, nie zmienia to jej wartości.
Jakie są twoje najciekawsze historie o współpracy z japońskimi artystkami i artystami?
Pierwsza przychodzi mi do głowy historia poznania grupy Dumb Type, multidyscyplinarnego kolektywu z Kioto. To spotkanie ważne ze względu na rangę ich sztuki. Pierwsi tworzyli złożone, niezwykłe instalacje z użyciem zaawansowanej technologii, ukazujące między innymi wpływ technologii na życie człowieka. Założyciel kolektywu, nieżyjący już Teiji Furuhashi, uzasadniał ich prace pragnieniem pokazania tego, czego japońska publiczność nie chce oglądać i pragnie uniknąć, bo ciągnie ją do rozrywki. W kraju, gdzie polityczny opór jest znikomy i wiele tematów stanowi tabu, Dumb Type jako pierwsi dotknęli chociażby kwestii AIDS, organizowali sympozja i inne działania motywowane częściowo faktem, że Furuhashi zmarł na AIDS w 1995 roku. Wspominam też spotkanie z Takashi Murakamim w jego ówczesnym studiu oraz ogromną otwartość artysty, użyczył nam wiele prac na wystawę. Obecnie jest bardzo popularny, podobnie jak Kusama współpracował z markami modowymi. Ciekawe, że kiedy poznałam go około 1999 roku, był wschodzącą gwiazdą w nurcie nowego japońskiego popu i jeszcze mniej rozpoznawalną postacią poza Japonią. W 2000 roku przyjechał do Warszawy na otwarcie „Gendai…” i to jak do tej pory jego jedyna wizyta tutaj. Przypominam sobie także spotkanie wybitnego fotografa Nobuyoshi Arakiego. Chyba nie trzeba go przedstawiać, ale to artysta, powiedzmy, starszego pokolenia. Zaczął tworzyć pod koniec lat sześćdziesiątych, w rzucie drugiej awangardy japońskich fotografów. Spotkaliśmy się kilka razy w sprawie wystawy, a także na wywiad, który zakończył się w barze karaoke. Było bardzo zabawnie w japońskim stylu, chociaż dzisiaj pewnie nie zniosłabym jego seksistowskich zachowań. Bardzo cenię jednak fotografie Arakiego. No i Tadashi Kawamata, twórca fraktalnych instalacji z drewna, z którym robiłam wystawę w CSW Zamek Ujazdowski oraz projekt architektoniczny przed Zamkiem – odkopaliśmy ruiny dawnej cysterny. Ostatnio spotkaliśmy się w Paryżu i wspominaliśmy naszą współpracę w procesie i niełatwych warunkach.
Jak pamiętasz Japonię lat dziewięćdziesiątych, a jak widzisz ją teraz?
Pamiętam ją dokładnie tak, jak została zrekonstruowana w serialu „Tokyo Vice” o pracy Amerykanina Jake’a Adelsteina, dziennikarza śledczego w japońskiej gazecie „Yomiuri Shimbun”. Tak naprawdę w Japonii w pewnym obszarze wizualnym i społecznym nie dokonały się wielkie przemiany. Doszły nowe technologie, telefony komórkowe wyparły charakterystyczne zielone automaty telefoniczne (z których Jack dzwoni w serialu) i budynki, ale ten japoński trzon pozostał. Pewne zmiany dla mnie zauważalne jednak zachodzą. Podobnie jak na całym świecie, w Japonii przybyło turystów – jest ich za dużo, jak wszędzie i w stosunku do ogromnej populacji Japończyków żyjących na małej powierzchni lądu. Podobno zatrudnia się też więcej obcokrajowców, ponieważ brakuje ludzi do pracy z powodu niskiego przyrostu. Dostrzegam również większą komercjalizację i tandeciarstwo, towary marnej produkcji w sklepach. Dla mnie, rowerzystki, negatywną zmianą jest też zakaz przyczepiania rowerów w dowolnych miejscach.