Piękne opakowanie, a w środku rozczarowanie
Jak wszyscy poprzedni książęta, B. także był wielką, ozdobnie zapakowaną traumą. Za nim konserwatywna rodzina „biedaków”, wmawiająca, że seks to grzech, i bogata narzeczona, która po pięciu latach razem zdradziła go ze śmieciarzem. Zamiast na terapię, B. wolał iść na melanż.
Nie od razu zaczęliśmy być razem. Kilka pierwszych spotkań odbyło się wyłącznie z przyczyn zawodowych. Potem prawie przez pół roku się nie widzieliśmy, choć próbował się ze mną spotkać. Ja jednak zawsze miałam coś innego do roboty. W momencie mojej berlińskiej sławy i dobrobytu pojawił się w moim życiu, w moje urodziny, niczym prezent od Boga. Od tamtej nocy wiedziałam, że to będzie coś poważniejszego. Byłam spragniona prawdziwej bliskości, młodości (B. był starszy ode mnie o pięć lat, poprzedni kochanek o dwadzieścia), bycia razem. Czułam, że możemy stworzyć razem coś fajnego. Kilka pierwszych tygodni upłynęło nam na wzajemnej adoracji. Kierowało mną pożądanie.
Bardzo szybko dostrzegłam znaki ostrzegawcze. Oprócz pięknych facjat nie łączyło nas nic. Moja pańskość i jego chłopskość. Katolicyzm versus libertynizm. Jazz kontra techno. Mój szampan w Cordo (legendarny wine bar w Berlinie), jego tani koks w jakiejś melinie. Pierwsze załamanie nastąpiło po około półtora miesiąca, tuż przed Nowym Rokiem. Wyprawiałam wtedy wielką imprezę, filmowaną do kampanii jednej z marek alkoholowych. Impreza na sto fajerek. Mój ukochany postanowił jednak, że dzień wcześniej z kolegami ze swojego miasteczka pójdzie urżnąć się i naćpać. Moja wielka trauma to narkotyki. Faceci i narkotyki. Mówiłam mu o tym. Życie z taką osobą to koszmar, przeżyłam to z Janem. Poczułam rozpacz, pustkę, koniec. Trudno, widocznie tak to się musi skończyć. Ale B. się skruszył. Chciał się zmienić. Dla mnie. Na początku często powtarzał: „Moje życie było chujowe, ale teraz mam ciebie. Sprawiasz, że moje życie jest cudowne. Mam najfajniejszą dziewczynę w mieście”. Gdyby tylko naprawdę to doceniał, byłoby rozkosznie.
Popadanie w marazm
Niestety, z czasem coraz bardziej popadałam w beznadzieję. Wszystko złożyło się w jedno wielkie nieszczęście. Praca coraz mniej się opłacała, choć medialnie wyglądała bajecznie. Mój książę o złotych lokach i idealnie rzeźbionej piersi stawał się menelikiem. Nie radziłam sobie z niczym. Miałam kłopoty z finansami, mieszkaniem. A on, widząc mnie w agonalnym stanie, mówił: „Jesteś nieudacznikiem, nawet nie umiesz wstać przed dziesiątą rano”. Znając moje upodobanie do dobrej jakości i uwielbienie do wychodzenia do knajp, krytykował: „Sam mogę ugotować takie danie w domu za 2 euro!”. A wieczorem wyciągał litrowe wino ze Späti i delektował się nim niemal obscenicznie, żebym na własne oczy zobaczyła prawdziwe życie. Nie takie sztuczne, jak z bajki. Jak z mojego Instagrama, z którego czerpał informacje o mnie, zapominając, że codziennie kładę się obok niego spać, że prawdziwa Julia płacze z bólu. On widział tylko to, z czego mógł wywnioskować, że mnie się lepiej żyje.
„Masz kreskówkowe wyobrażenie o życiu”, mówił, kiedy zachęcałam do wyjścia do knajpy w letnie niedzielne popołudnie. „Życie musi śmierdzieć jak ta dzielnica, jak miasto, w którym się urodziłem”. Tak, tanie dragi i browar za euro – to jest prawdziwe życie. Prawdziwe życie to codzienne wstawanie o szóstej i pójście do biura. Wracanie o osiemnastej, zarzucanie melatoninki i kładzenie się spać. Byleby przypadkiem nic ciekawego się nie wydarzyło przed weekendowym melanżem, kiedy można odpiąć wroty i zamącić świadomość na dwa dni. A potem znów się obudzić, w pół jeszcze żywym, pół martwym, iść znowu do biura i siedzieć pod białym, trupim światłem.
Zbywał moje nagany narkotykowe. Gdy zapytałam, dlaczego bierze narkotyki, odpowiadał: „Wiesz, bo wtedy czuję się trochę jak wilk z Wall Street”. Taki wzorzec mężczyzny wpajają seriale i filmy – seksoholika, mizogina, naciągacza. Mój B-Leonardo pracujący w pustym berlińskim biurze z kilkoma innymi amatorami melanżu, mieszkający w szarej dziurze z widokiem na śmietnik, potrzebował parszywych prochów, żeby poczuć się jak król.
Kiedy musiałam wynieść się z mojego mieszkania, przez kilka tygodni mieszkałam u niego. Często mówił: „Nawet mi nie dziękujesz, że ci pomagam. Nawet nic dla mnie nie ugotujesz”. Oprócz wylanych litrów łez zgorzknienia, za które mu nie dziękowałam, obgłaskiwałam go, adorowałam, lecz faktycznie nie widziałam się w roli gotującej Żony Polki. B. rozmyślał na głos: „Chyba muszę poszukać dziewczyny na Wschodzie, one są bardziej usłużne”. Ja byłam nieusłużna, wymagająca w łóżku, niesterowalna, poza kontrolą. Zajęta byciem królową na salonach, jak to lubił mi wypominać, na które zresztą zawsze go zapraszałam, gdzie zajmował honorowe miejsce, tron z napisem: „Julia’s boyfriend”. „Dzięki tobie mogę wejść do towarzystwa, do którego nigdy nie miałbym wstępu”, mówił podekscytowany pół-szeptem, dumny ze swojego sprytu. Gdy robiliśmy razem zakupy, garbił się jak Dzwonnik z Notre Dame i mówił: „Patrz, jestem twoim sługą”, sugerując, że traktuję go przedmiotowo.
Z każdej strony kontra
B. był permanentnie przekonany, że moja miłość jest interesowna, gdy ja, dosłownie, próbowałam umeblować jego życie (i mieszkanie). Rozstań i powrotów było bez liku. Na mojej wytrzymałości i braku asertywności zaważył również seks. Boska namiętność z piekła rodem. Raniliśmy się nawzajem. On nie mógł znieść tego, kim naprawdę jest Julia Bosski, a ja nie mogłam znieść jego. Choć kochałam go do rozpaczy, zalana łzami błąkałam się między szczyną a śmieciami w nieznośne, nieprzespane noce, w dzielnicy, w której mieszkał i którą ubóstwiał. „Na pewno zdradzasz mnie z jakimiś starymi bogatymi facetami”, lubił mawiać, węsząc podstęp, jakbym specjalnie przeprowadziła się do jego smutnej norki, by do niej zapraszać na orgie starszych panów w garniturach od Armaniego, którzy obmywaliby mnie szampanem pod jego niedoczyszczonym prysznicem…
Ale kiedy na niego miało spłynąć troszkę lukru z mojej sławy, głosił dumnie: „Tak, Julia jest moją dziewczyną, to ja jestem chłopakiem Julii!”. Przypominało to sceny z „Młodego Papieża”. Przykre jednak, że kiedy pławił się w samozachwycie i stał wśród skandującego tłumu, ja i moi przyjaciele ciężko zapieprzaliśmy w kuchni, sprzątając po moich kolacjach. Był królem. Niestety, mimo wszystko trudno mi było wybić go sobie z głowy. Kiedy raz po raz stawałam znów na nogi i czułam się lepiej, ostentacyjnie prezentował swój brak adoracji.
Aż do mojego wyjazdu z Berlina widywaliśmy się i uprawialiśmy namiętny, dziki, uzależniający seks. Dzwoniliśmy do siebie po nocach, upici pożądaniem. Rozstania i dramatyczne powroty stały się schematem tych schadzek. Po moim wyjeździe nigdy więcej się nie spotkaliśmy. On nie chciał zmieniać swojego życia imprezowicza, a ja mu w tym przeszkadzałam. A na koniec to on stał się moim narkotykiem…
List od przyjaciela:
– Kobiety często myślą, że zmienią partnera, lecz jest to zwykle subiektywne. To, że dla ciebie wprowadzenie kogoś do – twoim zdaniem – „fajnego” towarzystwa lub umeblowanie komuś mieszkania pięknymi meblami, jest istotne, może być dla drugiej strony zupełnie bez znaczenia. Można oferować komuś pomoc, ale nie można go do niej zmusić. Jeśli ktoś nie chce pomóc sobie sam, agresywne agitowanie do zmiany nawyków czy propozycja odwyku będzie odebrana jako atak i zniechęci partnera zarówno do terapii, jak i do ciebie. Możesz zaproponować partnerowi styl życia, możesz zachęcać go do terapii, ale powinna to być jednorazowa propozycja. Nie można oferować mu jej w nieskończoność. Jeśli partner słyszy od ciebie, że pewne kwestie są dla ciebie nie do zniesienia, ale nie robi nic, by to zmienić, a ty dajesz mu kolejną i kolejną szansę, wpływa to coraz gorzej i na relację, i na twoje samopoczucie. Nie stawiając granic komuś, a przede wszystkim sobie samej, pozwalasz tej osobie na łamanie reguł.
Przyjmując go z powrotem za każdym razem, kiedy on tę granicę przekroczy, zacierasz ją. Im większą głupotę zrobi, ty tym bardziej się wkurzasz, ale jednocześnie mówisz mu, jak bardzo go kochasz i potrzebujesz. Te sprzeczne sygnały utwierdzają go tylko w przekonaniu, że w twoim zachowaniu nie ma konsekwencji i że nieważne, co zrobi, ty znów przyjmiesz go z otwartymi rękami. Ty zaczynasz czuć się coraz gorzej, a on zamiast trzymać się wyznaczonych przez ciebie reguł, odpina wroty i zaczyna tracić do ciebie szacunek. Znika jego strach przed utratą ciebie, bo wie, że niezależenie od tego, co powie lub zrobi, i tak będziesz go kochała.
B. miał problem z własnym życiem, a w takich przypadkach związek od początku jest skomplikowany. W dodatku jeśli obie osoby są niepewne, nie do końca dojrzałe i straumatyzowane, najczęściej wynika z tego wielka draka. W przypadku, gdy jedna ze stron ma ewidentne problemy z uzależnieniem (od dragów, alkoholu itd.), istnieje ogromne prawdopodobieństwo współuzależnienia. Chory uzależniony jest od czegoś, a „zdrowy partner” uzależnia się od pomagania drugiej osobie, tworząc bardzo toksyczne koło. Na koniec oboje trafiacie na terapię, rozwaleni emocjonalnie i fizycznie.
Tobie udało się fizycznie od niego odciąć, bo wyjechałaś do innego kraju. B. zaczął jednak obsesyjnie obserwować cię na social mediach, ale ty na to reagowałaś. To jak z piciem alkoholu. Idąc na imprezę, wiesz, że jeśli za dużo wypijesz, będziesz na drugi dzień chorować. Odcięcie fizyczne nie pomoże, jeśli nadal będziesz ulegać zaczepkom internetowym. Mówisz: „Nie pisz do mnie, nie dzwoń”. Po czym on lajkuje ci dwadzieścia zdjęć z rzędu, a ty myślisz, że znów cię kocha, mówisz mu, że tęsknisz. Taka sprawa jest przegrana. On nie odpisuje, a ty płaczesz kolejny dzień.
Podsumowując, w takiej sytuacji uzależniasz się od tego człowieka, od jego uwagi. Nie potrzeba ci żadnej terapii, tylko nauczenia się asertywności i konsekwentnego podejmowania decyzji. Ani dziesięć tysięcy followerów, ani milion znajomych ci w tym nie pomoże. Tylko ty możesz zmienić SIEBIE.
Julia Bosski – socjolog amator, obserwatorka świata, twórczyni berlińskich Obiadów Czwartkowych i założycielka kulturalnego salonu warszawskiego „U przyjaciół kilku”, snob intelektualny, dziennikarka, aktywistka kulturalna.