Często wchodząc impulsywnie w romantyczne relacje z kimś, kto pochłania nasze serce i duszę, okazuję się, że nic nie wiemy o tej drugiej osobie (i niekoniecznie silimy się, aby prędko odkrywać prawdę). Zachwycamy się przede wszystkim powierzchownością – pięknem, stylem, otoczką tkaną diamentową nicią, którą ta osoba tworzy wokół siebie (albo którą my tkamy wokół tej osoby). Popadamy w obłęd namiętności, oczy zasłania nam mgła ekstazy. Wszystko jest niezwykle ekscytujące, zauważamy tylko rozkosze, a ostrzegawcze sygnały wypuszczamy w przestworza niczym papierosowy dym. Dyktuje nami słodka ignorancja, do momentu, gdy okazuje się, że nasz Czarujący Książę jest tak naprawdę gnijącym potworem opakowanym w błyszczącą zbroję.
„Jan”
Moja pierwsza wielka miłość i pierwszy wielki mizogin (tytuł nieszlachecki). Ta historia zaczęła się już kiedy mieszkałam w Berlinie. Zakochaliśmy się w sobie od pierwszego wejrzenia. Był śliczny, namiętny, miał świetny gust, był kucharzem i DJ-em (klasyczna berlińska mieszanka). Imponował mi swoimi projektami kulturalnymi. To on zainspirował mnie do zainicjowania Polish Thursday Dinners (Obiadów Czwartkowych). Jednak bardzo szybko ta miłość stała się jadowita i pleśniejąca. Po kilku miesiącach kompletnego odurzenia zadurzeniem staliśmy się nierozłączni, mieszkaliśmy i pracowaliśmy razem. Jan stawał się coraz większym tyranem. Kiedy otworzyliśmy razem małą knajpkę, byłam na skraju wycieńczenia. Pracowaliśmy codziennie, także w naszym miejscu eventowym, a sam związek był wybuchowy, kłóciliśmy się niemal codziennie (po czym namiętnie godziliśmy – regularność dwubiegunowości doprowadza do skrajnego wycieńczenia fizycznego i emocjonalnego). Pewnego dnia obudziłam się w ciężkich bólach okresowych. Nie byłam w stanie wstać z łóżka. Jan nie był zadowolony. Obarczył mnie winą za niepowodzenie swoich interesów, po czym powiedział: „Ty nigdy nie osiągniesz sukcesu. Bo jesteś kobietą. A kobiety są słabe”. Wówczas 21-letnia ja, w ferworze wściekłości odkrzyknęłam mojemu 29-letniemu niemieckiemu partnerowi: „A ty jesteś seksistą i faszystą!”. To go jeszcze bardziej rozwścieczyło. Kiedy zdawałam na uniwersytet, Jan powiedział, że nie chce, żebym studiowała, bo boi się, że na uniwersytecie poznam jakiegoś intelektualistę i zakocham się w nim, a Jana porzucę (to był 2013 rok, nie 1813). Jan był też potwornie zazdrosny. Nawet o moich przyjaciół gejów czy o moją mamę. Zarzucał mi zbytnią bliskość z innymi ludźmi. Wykorzystywał moją niepewność i miłość do niego do własnych celów. Kiedy dla niego pracowałam, nigdy mi nie zapłacił. Z pieniędzy, które razem zarabialiśmy, to on decydował, na co je wyda. Mówił, że to pieniądze na „wspólne życie”. Kiedy nie miałam pieniędzy, mówił: „To znajdź sobie pracę”. A kiedy znajdowałam, namawiał mnie, żebym znów pracowała dla niego.
Niestety, to była ambiwalentna relacja, w której namiętność była tak silna, że nie potrafiłam się jej oprzeć. Jan wiedział dokładnie, jak manipulować moimi emocjami. Na samym początku związku często sugerował, żebyśmy jak najszybciej mieli dzieci. Byłam przerażona tym pomysłem, a dla niego było to obietnicą pełnej kontroli nade mną. Nigdy nie cieszył się lub w ogóle nie reagował na moje osiągnięcia. Zbywał je, mówiąc: „Och, to wcale nie jest takie ważne” lub „To jest nic nie znacząca praca”, „Piszesz jakieś dyrdymałki dla głupiej gazetki”. Kiedy zauważał, że inni faceci zwracają na mnie uwagę (pamiętam, że szczególnie przeżywał nasz wyjazd do Włoch, gdzie każdy Italiano puszczał do mnie oczko lub cmokał), przestawał prawić mi komplementy i dystansował się, nie okazywał mi czułości. Po ponad roku szalonej jazdy emocjonalnej, terroru psychicznego, który wydaje mi się co najmniej pięcioma latami pełnymi udręki i ekstazy, doprowadzona do ostateczności, zdobyłam siłę, żeby uniezależnić się od niego. Najpierw finansowo; znalazłam pracę i wyprowadziłam się (z mojego mieszkania). Na pożegnanie zostałam prawie pobita i zwyzywana. Na szczęście miałam sztab przyjaciół, który opiekował się mną po rozstaniu.
Z doświadczeń innych
Ewa: W ubiegłym roku życie przyniosło mi dwóch wspaniałych, zawoalowanych mizoginów. Nie byli stereotypowi. Byli ukryci pod „gębą” szarmanckości, dobrego wychowania i rozbrajającego uroku.
M1. Był idealny: dowcipny, pomimo młodego wieku posiadał sznyt mężczyzny z innej epoki, sprawczy i niezwykle inteligentny. Niestety, inteligencję wykorzystywał do manipulacji. Pierwszy raz brew uniosła mi się wysoko, kiedy nie pytając o zdanie, zamawiał mi dania w restauracji. Oczywiście, z uśmiechem, dowcipem i dla mojego dobra. Ale później było tylko ciekawiej: kilka wykładów o kobietach szukających mężczyzn opiekunów, podwójne standardy damsko-męskie, ostra krytyka mojej pracy, znajomych, wyborów życiowych. Powolne odcinanie moich korzeni i bliskich oraz uzależnianie od siebie. Oczywiście, wszystko dla mojego dobra, bo przecież krytykuje się ostrzej osoby, na których nam zależy, prawda? Meta język, meta troski.
Każde zachowanie M1 było przemyślaną taktyką, w wyniku której na koniec dnia z bardzo ogarniętej osoby czułam się uratowanym z opresji kopciuszkiem. Aż do momentu, kiedy zrozumiałam, że on przegląda się w moich oczach. To nie ja byłam kopciuszkiem, tylko on kopciuchem, zakompleksionym, przerażonym inteligencją kobiet, naszą wielozadaniowością, intuicją, empatią, naszą zdolnością komunikacji i dobrem, jakie w sobie nosimy. Po kilku miesiącach moje słowa były jego słowami, przypisywał sobie same zasługi, tratując mnie coraz gorzej, chętnie prosząc o pomoc, chętnie wykorzystując moją pracę, a mimo wszystko dawał mi do zrozumienia, że bez niego nie dam sobie rady w życiu. Minęło kilka miesięcy i – uwaga – daję sobie świetnie radę. To on miota się jak w potrzasku, szukając potwierdzenia swojej wartości… Już w oczach kogoś innego.
M2 pojawił się natychmiast po M1 i na szczęście wyczulona na pewne schematy od razu wiedziałam, jaki jest. Ponownie, uroku mu nie brakowało, ale sposób traktowania kobiet z miejsca mnie zmroził. Hasła w stylu „Nie myśl tyle”, stereotypy związane z relacją: mężczyzna zarabia, kobieta wydaje; przekonanie, że kobiety nie nadają się do interesów. Tego pana pożegnałam bez żalu i zwłoki.
„Federico”
Kilka miesięcy po Janie zaczęłam nagrania w studiu muzycznym. Pewnego dnia mój znajomy, właściciel tego studia, zaprosił na próbę kilku muzyków. Kiedy zobaczyłam Federico, od razu poczułam, że muszę go mieć. Federico był o 2 lata ode mnie starszym Włochem. Niesamowicie piękny, z pełnymi ustami, lekko skośnymi oczami, perfekcyjną skórą, lśniącymi ciemnymi włosami. Z wyjątkowym poczuciem humoru i cynicznym uśmieszkiem, który nie schodził z jego twarzy. Jak każdy samiec alfa, on też poczuł, że natychmiast musi mnie posiąść i zdominować. Kilka dni później umówiliśmy się na randkę. Bardzo szybko zaczęliśmy romans, seks był genialny. Ale Federico nie chciał się w nic angażować. W nic oprócz swojej pracy, co zresztą bardzo w nim podziwiałam. Często dawał mi do zrozumienia, że czuje się niekomfortowo, bo to on „pracuje dla mnie”, a nie na odwrót (ja byłam wokalistką, on perkusistą). Porównywał nasze pochodzenie i wyrzucał mi, że jestem wyniosła, że jego praca ma większą wartość, bo on musiał wszystko zdobyć sam. Ja też zdobywałam wszystko sama, a nawet udało mi się dość szybko stać się popularną i wolną (zawodowo). To go wkurzało. To ja zapraszałam jego, aby występował ze swoim stand upem na moich imprezach, a kiedy potrzebował kasy, kelnerował u mnie, za co mu płaciłam. Robiłam wszystko, żeby mnie podziwiał. Ruszałam wszystkie kontakty, kiedy był po drugiej stronie globu i szukał mieszkania. I mu je znalazłam. A on, kiedy po kilku miesiącach wrócił ze Stanów, powiedział: „Ty masz kompleks pielęgniarki. Lubisz niańczyć facetów. Ale ty w sumie wcale nie potrzebujesz związku. Potrzebujesz po prostu kolesia, który będzie cię ostro pieprzył”. Wyśmiewał mój knajpiany i rozrzutny styl życia, na który sam nie mógł sobie pozwolić. Nigdy nie przyznał, że mu imponuję, a kiedy robiliśmy coś razem, zawsze czułam, że próbuje mi się opierać, jakby nie chciał zrobić mi (ani sobie) przyjemności, wmawiając sobie, że „dał mi się zdominować”. Tłumaczył się traumami z innych związków. Jego poprzednia partnerka „więziła go i ograniczała wolność”, choć podobnie jak ja – wspierała jego karierę, sama będąc już uznaną artystką. Co zresztą Federico chętnie mi powtarzał: „Ona jest piękna i bogata”. Było to typowym, umyślnym zabiegiem, żeby zaszczepić we mnie poczucie „gorszości”, mniej udanej „kariery”. Bo ja jeszcze byłam bardzo daleka od bogactwa materialnego. Po półtora roku romansu (z dużymi przerwami), niesamowitego seksu, humoru, ale też permanentnego żebrania o czułość i uwagę, postanowiłam, że muszę odciąć się od tego emocjonalnego kornika-komika. Tęsknię za naszym szalonym seksem i za tym cynicznym uśmieszkiem oraz allenowskimi ripostami, ale z perspektywy czasu wiem, że było to tylko ulotne zaspokajanie mojej własnej próżności. Że miłość do mizogina to miłość masochistyczna.
– Z naszych badań wynika, że najbardziej szkodliwe dla naszego zdrowia są ambiwalentne relacje, czyli takie, w których obecny jest jednocześnie silny komponent pozytywny i negatywny. Na przykład kocha pani kogoś, kto często doprowadza panią do szału, albo świetnie się z kimś pani bawi, ale ten ktoś ciągle z panią rywalizuje, albo uwielbia pani kogoś, na kim w ogóle nie można polegać – to te relacje najsilniej wpływają na naszą fizjologię. Samo myślenie o osobie, z którą łączy nas taki związek, podnosi nam ciśnienie krwi. Bardziej niż myślenie o kimś, do kogo czujemy tylko i wyłącznie niechęć.
– Wydaje się to logiczne. Osoby, których po prostu nie lubimy, nie są nam bliskie, a osoby, co do których mamy mieszane uczucia, zwykle coś znaczą w naszym życiu. Dlatego tak trudno nam poukładać sobie te relacje – zrezygnować z nich albo poluzować – nawet jeśli wyraźnie nam szkodzą – Julianne Holt-Lunstad w rozmowie z Agnieszką Jucewicz, „Epidemia samotności: posiadanie słabych więzi jest groźniejsze dla zdrowia niż otyłość czy zanieczyszczenie powietrza”, Wysokie Obcasy.
„Mike”
Kilku kochanków później, znów się zakochałam. Tym razem kręciliśmy teledysk do mojej nowej piosenki. To było studio filmowe Mike’a. Kiedy podaliśmy sobie rękę na przywitanie, od razu walnął w nas piorun pożądania. Mike był przystojny, męski, miał niski głos i ostre, wnikliwe spojrzenie. Jeszcze tej samej nocy, po skończeniu nagrań, poszliśmy do baru cała ekipą, a kiedy wszyscy wyszli, skończyliśmy całując się pół nocy. Poznaliśmy się w momencie, kiedy dopiero z gwiazdki stawałam się „gwiazdą”. Mimo pozornej śmiałości byłam bardzo niepewna siebie i swojego talentu. Mike był pierwszym facetem, który naprawdę o mnie dbał, wspierał mnie, przynosił mi zakupy, kiedy byłam chora, robił śniadanie do łóżka, cucił, gdy byłam na kacu. Zachęcał do pogłębiania moich talentów. Nie miał perfekcyjnego ciała ani nadzwyczajnego stylu, ale dawał mi poczucie bezpieczeństwa i cholernie mi się przez to podobał. Bardzo szybko mu zaufałam i zakochałam się w nim. Seks był świetny. Ale tylko do czasu. Po kilku miesiącach z cudownego, kochającego chłopaka przeistoczył się w zimnego, zdystansowanego i cynicznego macho. Mike miał mnóstwo niezabliźnionych ran, frustracji i kompleksów. Był 8 lat starszy ode mnie (ja miałam wtedy 24), a zachowywał się, jakby był u kresu życia. Często mówił, że stracił już wszystkie szanse, że jest za stary na odniesienie sukcesu w branży filmowej (mówiłam mu, że to bzdura). Miał też złamane serce przez dziewczynę, o której mówił, że „poświęcił jej 5 lat swojego życia, traktował jak księżniczkę”, a ona go raniła i zdradziła. Dlatego przestał się starać dla mnie. Bo jak człowiek się stara, wychodzą z tego tylko problemy, tłumaczył. Często sprawiał mi wielką przykrość, opowiadając zbyt szczegółowo o swojej ostatniej relacji. Przestał interesować się seksem (próbowałam go uwodzić, paradowałam w pięknej bieliźnie, ale wciąż mnie ignorował). To było ogromnie bolesne, bo w takim momencie czujesz się odrzucona. Strasznie napalona i niezaspokojona. Próbowałam z nim o tym rozmawiać, ale on usprawiedliwiał się stresem w pracy. Miał kompleksy na temat swojego wyglądu, podczas gdy ja wyglądałam świetnie. Wszyscy się mną interesowali, oprócz niego. Często mówił: „Och, przecież ty powinnaś mieć jakiegoś gorącego Włocha, który by cię ostro pieprzył”. Albo gdy szliśmy razem ulicą: „Boże, czuję na sobie te wszystkie zawistne spojrzenia, kiedy idę gdzieś z tobą”. Seks powracał, kiedy (wielokrotnie) sugerowałam rozstanie. Wtedy było znów namiętnie, ogniście. W międzyczasie, w fazie spokoju, ogień gasł z jego strony. Kiedy zyskiwałam popularność, Mike zbywał to, nie dawał wartości moim sukcesom, nie komentował artykułów o mnie. Drwił z każdego męskiego osobnika, o którym mu opowiadałam, wyczuwając spisek i romans. W końcu zaczął podkopywać moje morale i zniechęcać mnie do śpiewania, podkreślał, że lepiej sobie poradzę W KUCHNI. Po pół roku, z niezwykle niskim poczuciem wartości i głębokim poczuciem odrzucenia, zdecydowałam, że musimy się rozstać definitywnie. Miałam złamane i cierpiące serce. Jego serce niemal natychmiast po naszym zerwaniu ukoiła dziewczyna, która całkowicie mu się podporządkowała.
„W stronę Swanna”, Marcel Proust, tłum. Boy:
„Swann kosztował w towarzystwie kobiet coraz to pospolitszych uroku dzieł, coraz to bardziej wyrafinowanych, biorąc ładną pokojówkę do krytej loży na jakąś interesującą go dekadencką sztukę lub na wystawę impresjonistów – przekonany zresztą, że kobieta światowa i kulturalna zrozumiałaby nie więcej, a nie umiałaby tak przyjemnie siedzieć cicho”.
*imiona zmienione na wypadek dostania fangi w nos
Julia Bosski – socjolog amator, obserwatorka świata, twórczyni berlińskich Obiadów Czwartkowych i założycielka kulturalnego salonu warszawskiego „U przyjaciół kilku”, snob intelektualny, dziennikarka, aktywistka kulturalna.