Szkocki pisarz, którego „His Bloody Project” dotarł do finału Bookera w 2016 roku, tym razem wymyślił postać tak wiarygodną, że czytelnik musi sprawdzać w Google, czy Collins Braithwaite naprawdę istniał. Burnet wprawnie oplata fikcję wokół faktów – w powieści pojawiają się R.D. Laing, ojciec brytyjskiego ruchu antypsychiatrycznego, Joan Bakewell czy właśnie Bogarde. Sama narracja przypomina rosyjską matrioszkę: rzekomy autor GMB otrzymuje notatki od kuzyna dawnej pacjentki i decyduje się na ich publikację. Czy jednak notatnikom można wierzyć?
Krzysztof Katkowski: Collins Braithwaite, nieuchwytny centralny bohater „Case Study”, jest przedstawiony zarówno jako charyzmatyczny indywidualista, jak i postać głęboko niepokojąca – samozwańczy antypsychiatra, którego sława w Londynie lat 60. dorównuje jedynie jego złej reputacji. Mam takie pytanie do ciebie jako autora tej książki – czy Braithwaite jest protagonistą, czy antybohaterem tej opowieści?
Graeme Macrae Burnet: Główną bohaterką powieści jest tak naprawdę kobieta – widzimy Colina tylko jej oczami. Jednocześnie piszę coś w rodzaju jego biografii... Szalony psychiatra pochodzi z klasy robotniczej, z małego miasteczka na północy Anglii, Darlington. Jego ojciec był sprzedawcą żelaza. Jako młody człowiek Colin desperacko chce uciec – nie tylko z miejsca, ale i z mentalności związanej z tym tłem społecznym.
Jedzie więc studiować filozofię w Oksfordzie, co jest chyba najbardziej radykalnie przeciwną opcją, jaką mógł wybrać. To część jego próby zredefiniowania siebie. Później przenosi się do Londynu – i znowu wynajduje się na nowo. Nie akceptuje tego, kim jest w głębi siebie. Wierzy, że można stać się, kimkolwiek się chce. Ta wiara bardzo wpływa na jego pracę – twierdzi, że nie istnieje coś takiego jak „prawdziwe ja", są tylko wymyślone maski. Możesz być, kimkolwiek zechcesz. To jego filozofia. Ale jest też potworem – mizoginem, dręczycielem.
Ma charyzmę, której używa do manipulowania ludźmi. Kobiety są do niego przyciągane właśnie przez nią, ale traktuje je okropnie. Myślę, że mężczyźni też często są przyciągani do tego typu postaci. Widać to na przykład w polityce. Kiedyś obiecujący student Oksfordu i krótko protegowany R.D. Lainga, Braithwaite szybko odchodzi od swojego mentora, oskarżając go o kradzież intelektualną, i zakłada własną praktykę w pobliżu Primrose Hill. Tam przypadkowe spotkanie z Dirkiem Bogarde'em wprowadza go w orbitę kultury celebrytów, zapewniając modnych klientów i publiczną sławę.
Jednak pod wyrafinowaną ekscentrycznością i ikonoklazmem kryje się człowiek napędzany ego, pogardzający konwencjami i obojętny na konsekwencje. Jego metody – radykalne, konfrontacyjne, często okrutne – budzą zarówno podziw, jak i niepokój. Notatniki będące sercem powieści, rzekomo napisane przez byłą pacjentkę, sugerują, że jego styl terapii schodził na terytorium znacznie bardziej niebezpieczne, a nawet szkodliwe. Jakby nie mógł uciec od osoby, którą się urodził.
I w tym sensie właśnie ucieleśnia centralne pytanie powieści: czy możliwe jest całkowite przedefiniowanie siebie? Czy możemy stać się kimś zupełnie nowym, czy zawsze ostatecznie jesteśmy związani z tym, kim byliśmy na początku?
Tłem są lata sześćdziesiąte…
„Swinging Sixties” były w rzeczywistości „swingujące” tylko dla niewielkiej grupy ludzi. Większość Wielkiej Brytanii wciąż była ukształtowana powojennymi nawykami i mentalnościami. Nie wszyscy brali narkotyki i korzystali z seksualnej wolności. Większość była wciąż bardzo zahamowana.
To, co lubimy wspominać lub czytać, to Beatlesi, The Rolling Stones, awangarda – ale to nie był główny nurt. A Colin jest częścią tego kontrkulturowego momentu, choćby na krótko. Jest połączony z tym światem, który dziś uważamy za rewolucyjny. Tak więc powieść zajmuje się tym napięciem, a główna postać kobieca jest bardzo kobietą lat 50. Wychowaną w represyjnych wartościach. Unika komunikacji. Boi się seksu – ale jest nim też zafascynowana.
Kiedy więc te dwie postaci się spotykają, to jest też zderzenie dwóch sił kulturowych w ówczesnej Wielkiej Brytanii.
Kolejna książka o przemocy, co?
Upraszczasz. Ważne jest, aby wyjaśnić, że nie piszę książek o abstrakcyjnych pojęciach. Moja powieść nie jest „o” abstrakcyjnym rzeczowniku, jak „przemoc”. Tak nie pracuję... Naprawdę. Nie zaczynam od tematu czy idei teoretycznej. Zaczynam od postaci i sytuacji. Oczywiście jako pisarz jestem przyciągany do pewnych tematów czy energii, ale książka nie zaczyna się od konceptu. Zaczyna się od psychologii – od ludzi.
Tak, możemy mówić o postaciach męskiej i żeńskiej, jakby symbolizowały aspekty brytyjskiej kultury – i w pewnym sensie tak jest. Ale to nie był mój punkt wyjścia. Nie dlatego napisałem powieść. Jeśli krytyk lub czytelnik chce powiedzieć: „ta książka jest o ucieczce” lub „ta książka jest o manipulacji” – to ich interpretacja i jest to całkowicie w porządku. Książka jest otwarta na takie odczytania.
Ale ja jako pisarz, nie nadaję jej takiej etykiety. Dla mnie chodzi o postacie, sytuacje i rozwój ich psychologii. Abstrakcyjne rzeczowniki zostawiam wam – to nie jest moja działka jako pisarza.
A więc – co jest twoją działką? Co przyciągnęło cię do tego rodzaju narracji, z postacią taką jak Colin?
To świetne pytanie. Od dawna fascynują mnie studia przypadków psychiatrycznych. Czytam je od dekad.
Zawsze interesowało mnie ekstremalne zachowanie. Ludzie, którzy wykazują to, co dziś nazwalibyśmy zaburzeniami psychicznymi. I przypuszczam – jestem już trochę starszy – że kiedy byłem młodszy, nie było wielu innych sposobów, by o tym czytać.
Nie było nieskończonych stron internetowych, pamiętników czy treści streamingowych. Jeśli chciałeś zrozumieć ludzką perwersję – fetysze seksualne, kompulsje, nerwice – sięgałeś po literaturę psychiatryczną. To było moje długotrwałe zainteresowanie. A Colin – i postacie takie jak on – wyrastają też z takiego myślenia. Jest w tym na pewno coś voyeurystycznego i sensacyjnego. To część atrakcyjności. Ale ważniejsze, zwłaszcza w kontekście tej książki, jest to, że większość tych studiów przypadków opowiadana jest wyłącznie z perspektywy terapeuty czy psychiatry. I prawie zawsze to mężczyzna opowiada historię. Z czasem zacząłem wątpić w prawdziwość tych narracji. Zacząłem się zastanawiać: jak to spotkanie opisałaby druga osoba w pokoju – pacjent? To naprawdę stało się dla mnie punktem wyjścia – pomysł, że chcę napisać coś z perspektywy pacjenta. A może terapeuta jest tym, kto jest niezrównoważony? Jeśli czytasz wczesnego Freuda, czasem myślisz: ten facet jest szalony. Jego interpretacje często odzwierciedlają jego własne obsesje bardziej niż pacjentów. Więc w tej dynamice jest ogromna nierówność władzy i to mnie skłoniło do zgłębienia takiej relacji.
I weź tu ufaj terapeutom.
Po prostu nie idź do kogoś takiego jak Braithwaite! Nie ma kwalifikacji. Nie jest uprawniony do praktyki i używa sesji terapeutycznych do wywierania władzy nad ludźmi. Jest manipulantem. Czy taka sytuacja mogłaby istnieć dziś w Wielkiej Brytanii? Może nie. Ale uważam, że nikt nie powinien bezkrytycznie ufać terapeucie. Jeśli zdecydujesz się na terapię, musisz najpierw zbudować relację. Nie będziesz kontynuować, jeśli nie nawiązałeś jakiegoś zaufania.
W świecie Braithwaite'a terapeuta słucha i mówi ci, co jest z tobą nie tak – jakby on miał prawdę, a ty, pacjencie, nie. Ale nowoczesna terapia tak nie działa. Terapeuta – najlepiej – nie mówi ci niczego wprost. Pomaga ci dojść do zrozumienia samego siebie. Nie chodzi o to, by powiedzieć ci, co jest nie tak. Chodzi o odkrywanie.
W pewnym sensie tak. Ale rozmowa z terapeutą różni się od rozmowy z przyjacielem. Przyjaciele cię znają, mają opinie, mogą cię oceniać. Jeśli wyjawiłeś sekret, mogą zareagować emocjonalnie. Czasem łatwiej rozmawia się z obcym – a terapeuta nigdy nie powinien cię oceniać. To kluczowa różnica.
Jest też pewne podobieństwo między chodzeniem do terapeuty a chodzeniem do księdza, zwłaszcza w modelu freudowskim, gdzie terapeuta jest niekwestionowanym autorytetem. Ta rola kapłańska – ktoś, kto mówi, co jest dobre, a co złe. Tak terapia już nie działa. Przynajmniej nie powinna. Sam nigdy nie byłem na terapii, ale tak rozumiem nowoczesny model.
Przypomina się Dostojewski – w jednym z wywiadów mówiłeś, że jedną z twoich ulubionych powieści jest „Zbrodnia i kara”.
Może największa, jaką czytałem. Nie tylko ze względu na Raskolnikowa, ale dlatego, że powieść jest pełna życia. Wszystko tam jest. Kiedy zacząłem pisać fikcję, zacząłem czytać inaczej. Zdajesz sobie z tego sprawę – możesz pominąć prosto do sceny albo możesz się zatrzymać i wszystko opisać po drodze. Dostojewski wybiera to drugie.
Książka zaczyna się, gdy Raskolnikow wychodzi ze swojego pokoju – i śledzimy go przez miasto, przez każdą drobną myśl i rozproszenie. Jest bogata w postaci, jak Marmieładow i Sonia. Ich życia przecinają się i nakładają na główną historię. Jest bieda, poczucie winy, miłość, zamieszanie. Wszystko tam jest.
W „Case Study” narrator przyjmuje fikcyjną tożsamość zapożyczoną od bohaterki słynnej powieści Daphne du Maurier, rozpoczynając niebezpieczną grę, w której stawką jest nie tylko dążenie do prawdy – i możliwe zdemaskowanie kontrowersyjnego psychoterapeuty – ale także jej własna stabilność psychiczna. Obie strony są biegłymi manipulatorami, choć charyzmatyczny doktor wydaje się mieć lekką przewagę. Powieść rozwija się w ponurej atmosferze traumy, żałoby i cichych szaleństw codziennego życia. Zarówno czytelnik, jak i protagonistka zastanawiają się nad prawdziwymi motywami młodej kobiety, która trafia na terapię: czy śledztwo w sprawie samobójstwa siostry jest tylko pretekstem do głębszego odkrywania siebie?
Mówiłeś też, że nie lubisz Raskolnikowa, ale jesteś nim zafascynowany. Podobnie jest, myślę, z Braithwaite'em.
Nie trzeba lubić postaci, by była fascynująca. Raskolnikow bywa czasem okrutny, czasem głęboko hojny. Oddaje wszystkie swoje pieniądze. Jest impulsywny i dręczony. To czyni go ludzkim. Jest, powiedziałbym, bardziej rozwinięty niż Braithwaite, ale obaj mają podobny rodzaj potwornego uroku. Dlatego kocham „Zbrodnię i karę” – jest obszerna, złożona i absolutnie żywa.
Jak napisać książkę, która wykracza poza bycie „dobrą"? Bo kiedy czytam „Zbrodnię i karę”, a teraz twoją książkę, nie czuję, że jestem oceniany. To nie jest moralizatorska powieść.
Myślę, że dni pisarzy moralizujących lub oceniających swoje postaci są – przynajmniej dla mnie – zakończone. Czytałem całkiem sporo Émile'a Zoli, na przykład. Był wielkim moralistą. Pisał z jasnym społecznym celem – by ukazać niesprawiedliwości, zło picia, warunki biedy. Ale Zola nie potrafi napisać jednego akapitu, nie mówiąc dokładnie, co myśli o swoich postaciach. Ja bym tego nie zrobił. Nigdy nie powiedziałbym czytelnikowi, co ma myśleć. To nie moja rola. Moja rola to zamieszkać w postaci – pisać z jej perspektywy – i pozwolić czytelnikowi zdecydować. Ludzie czasem pytają mnie: „Czy twoja postać cierpi na PTSD, schizofrenię?” A ja odpowiadam: może. Może nie. To już wasza decyzja. Nie nadaję etykiet.
Ale w XX wieku – zwłaszcza w Wielkiej Brytanii – to się zmieniło. Jeśli dziś powieściopisarz powie: „piszę, by nauczyć ludzi czegoś”, to zostałby wyśmiany. Ja też bym się śmiał. Jako czytelnik nie chcę, żeby mi mówiono, co mam myśleć. Chcę myśleć samodzielnie. To nie znaczy, że moje książki są bezsensowne – wręcz przeciwnie. Ale to czytelnik tworzy znaczenie. I dokładnie to robisz – i to doceniam.
Tak. Bo chcę, by czytelnik skończył książkę i dalej o niej myślał. Czasem ludzie piszą do mnie: „Skończyłem powieść trzy tygodnie temu i wciąż o niej myślę”. To najlepszy możliwy komplement. Jeśli wszystko rozwiązuje się czysto – dobre zakończenie albo złe – historia się kończy. Idziesz dalej. Ale jeśli zakończenie jest otwarte, pytania pozostają. I chcę, żeby czytelnicy decydowali sami. Nie muszę mówić ci, że Braithwaite jest potworem – sam możesz go ocenić.
Rozmawiał Krzysztof Katkowski (2001) – socjolog, dziennikarz, poeta. Współpracownik Centrum Studiów Figuracyjnych na UW.