Spotykamy się w siedzibie pana pracowni architektonicznej, w samym sercu warszawskiej Starówki. Ta okolica nie kojarzy się z działalnością biurową, nie pełni też funkcji centrum miasta i jest swojego rodzaju turystyczną enklawą. Mieszkańcy Warszawy raczej tu nie zaglądają. Skąd decyzja, by właśnie tutaj otworzyć biuro?
Szukałem miejsca z charakterem, oferującego wysoką jakość w kwestii architektury, a przy tym reprezentującego to, czym zajmuje się mój zespół – niektóre nasze projekty to rewitalizacje zabytkowych przestrzeni. Znalazłem je na warszawskim Starym Mieście, które wcześniej przez lata omijałem szerokim łukiem. Nie miałem powodów, by się tu pojawiać. Teraz odkrywam je na nowo. Staram się wpłynąć na zmianę postrzegania tej okolicy, odczarować ją. Znajduje się na uboczu – pod względem funkcjonalnym, nie geograficznym, ponieważ jest dobrze skomunikowana z resztą miasta. Zrekonstruowane i odbudowane po wojnie kamienice imponują dbałością o detale, kolorystyką, solidnością, co zostało docenione wpisaniem na listę UNESCO. W biurze mamy piękne historyczne piwnice i dobrze zachowaną kolumnę z XVII wieku. Moim zdaniem należy znaleźć magnesy, stworzyć szeroko zakrojony program, który przyciągnie do Starówki mieszkańców Warszawy i włączy ją w krwiobieg miasta.
Patrząc szerzej, jak ocenia pan polską przestrzeń publiczną?
Moim zdaniem idzie ku lepszemu. Widać większą dbałość o estetykę, infrastrukturę czy zieleń, choć nie brakuje potknięć. Pamiętam, jak wyglądała Polska w 1995 roku, gdy przyjechałem ze Słowacji, i dostrzegam gigantyczną metamorfozę. Dokonał się skok cywilizacyjny. Przeglądam nowe studium zagospodarowania przestrzennego Warszawy i uważam, że planowany rozwój jest dobrze przemyślany – kładzie się nacisk na ograniczenie emisji spalin z samochodów, rozwój transportu publicznego i koncepcję miasta piętnastominutowego, w myśl której mieszkańcy mają dostęp do najważniejszych usług w kwadrans od miejsca zamieszkania bez konieczności używania samochodu. Dużym problemem jednak są wszechobecne bilbordy – od lat dziewięćdziesiątych stawiano je bez opamiętania i nadal brakuje bardziej zdecydowanych ruchów, by ograniczyć to zjawisko.
Jak ma się polska przestrzeń publiczna do słowackiej?
Dostrzegam sporą różnicę na korzyść Polski. W latach dziewięćdziesiątych było odwrotnie, to Słowacja znacząco górowała pod względem infrastruktury, jednak pamiętajmy, że po upadku komunizmu stan gospodarki Polski był znacznie gorszy niż ówczesnej Czechosłowacji. Mimo słabszego startu Polsce udało się w ostatnich kilkunastu latach wyprzedzić sąsiadów pod wieloma względami. Obecnie są tu świetne autostrady, lotniska, zrewitalizowane centra miast. Gorzej ma się polska sieć kolejowa, wymagająca dużych inwestycji. Pociąg to najmniej obciążający środowisko środek transportu na większych dystansach i w całej Europie powinien być atrakcyjną alternatywą dla samolotów czy aut.
Mimo bliskości geograficznej Polacy i Słowacy niewiele o sobie wiedzą. Z czego to wynika?
Myślę, że ze względów historycznych. Polska była związana z innymi kręgami kulturowymi, inaczej kształtowano państwo i tożsamość. Słowacja stanowiła część Austro-Węgier, przez tysiąc lat właściwie nie istniała jako państwo, ale udało się jej zachować język narodowy, mimo że językami urzędowymi na tych terenach były węgierski i niemiecki. Przywiązanie Słowacji do kultury Habsburgów było znacznie większe niż Polski. Duży wpływ na wzajemne stosunki, a raczej ich brak, miał też najazd wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację w 1968 roku – starsze pokolenia Słowaków wciąż mają za złe Polsce, że wzięła w tym udział. To spowodowało u nich brak zaufania, a co za tym idzie, brak zainteresowania sąsiednim krajem. Z drugiej strony Słowacja była tak mało znaczącym dla Polski krajem, że Polaków też nie interesował sąsiad. Są jednak rejony takie jak Orawa czy Tatry, które nas łączą – kultura ludowa i krajobraz są takie same po polskiej i słowackiej stronie.
Jaką część świata lubi pan najbardziej?
Moim domem jest Warszawa i tu mi dobrze. Tutaj urodziły się moje dzieci i tutaj mam przyjaciół. Istotne dla mnie są też słowackie góry, skąd się wywodzę. Lubię wracać do domu, tak samo jak z niego wyjeżdżać, a w związku ze swoimi zajęciami bardzo dużo podróżuję. Łatwo się dostosowuję do nowych miejsc i innych mentalności, wszędzie potrafię się dogadać. Pracuję intensywnie z Japończykami, Amerykanami, z krajami arabskimi, pracowałem też z Rosjanami. Ciekawi mnie inny sposób patrzenia i definiowania rzeczywistości.
W sprawach zawodowych też lubi pan zmiany i odkrywanie nowych rejonów.
W młodości wybrałem studia scenograficzne, ponieważ to bardzo różnorodna profesja. Są w niej elementy architektury, malarstwa, rzeźby, muzyki, grafiki, literatury, wideo i komercji. Jako student zarabiałem pierwsze pieniądze, aranżując wystawy sklepowe. Potem zajmowałem się reklamą i przygotowywaniem komercyjnych wydarzeń, a to wszystko przeplatałem udzielaniem się w teatrze, który stawiałem na pierwszym miejscu. Każde z tych zajęć uczyło mnie nowych rzeczy i ulepszało warsztat. Decyzja, by pójść w stronę architektury i na niej się skoncentrować, wynikała przede wszystkim z tego, że w operze pracuję już prawie trzydzieści lat, zrobiłem ponad sto realizacji i czuję, że jako scenograf teatralny nieco wyczerpałem swój repertuar. Miałem przyjemność pracować z bardzo ciekawymi reżyserami we wspaniałych teatrach. Nawet nie marzyłem, że będę tworzyć dla nowojorskiej Metropolitan Opera i innych ważnych scen, a to się wydarzyło. Można powiedzieć, że jako scenograf operowy dotarłem do Olimpu, że w zasadzie wyżej się nie da. Mógłbym dalej obracać się w operowym, komfortowym świecie, ale nie chcę się zamykać, powtarzać, wpadać w monotonię i frustrować. Wolę robić nowe rzeczy, w których ryzykuję i eksperymentuję, których muszę się nauczyć. Poza tym podczas pracy nad spektaklem to reżyser jest kapitanem statku, jego zadaniem jest doprowadzić całość do końca. Z kolei prowadząc biuro architektoniczne, to ja odpowiadam za dowiezienie projektu wraz z moim zespołem. Dzięki temu czuję większą sprawczość.
Scenografia ma poetycki naddatek i niedookreśloność, architektura jest bardziej dosadna.
W scenografii zaczyna mi już przeszkadzać jej tymczasowość, bo czasem po paru spektaklach efekty wielomiesięcznej pracy idą do śmieci. W tej ulotności też jest piękno, ale już mniej je doceniam niż kiedyś. W architekturze tworzymy strukturę przestrzenną zostającą na lata. To nie jest kawałek styropianu mający tworzyć iluzję. Projekt architektoniczny może być urzekający, ale wymaga ogromnej precyzji i dbałości o detale, liczy się każdy milimetr. Poza tym architekturę i dizajn można oglądać z różnych stron, nie tylko z widowni.
Łatwiej się pracuje z reżyserem czy inwestorem?
Tak samo łatwo i tak samo trudno. Kluczem jest zaufanie. Jeśli jest, można biec w nieznane, słuchać się nawzajem i tworzyć wspaniałe rzeczy. W momencie, gdy reżyser coś narzuca albo klient jest mocno przywiązany do pomysłów, które nam wydają się nie najlepsze, bo nie pasują do danego obiektu, zaczyna się trudna dyskusja, niekoniecznie kończąca się kompromisem. Wtedy trzeba być przygotowanym do wyjścia dla dobra projektu. Seria nieporozumień jest bardzo kosztowna i marnuje energię.
Musiał się pan uczyć odmawiać?
Staram się minimalizować pole konfliktu, myślę, że jestem bardzo otwartą osobą. Jednak im większe mam doświadczenie, tym mniejszą odporność na przedłużający się proces udawania, że damy radę. Nie postrzegam tego, że z kimś się nie dogadam, jako przegranej. Nie ma sensu iść za długo w coś, co w jasny sposób zapowiada porażkę.
Śledzi pan jeszcze to, co dzieje się w operze i teatrze?
Naturalnie mój focus się przeniósł w stronę architektury, budownictwa, dizajnu, rzemiosła, nowatorskich materiałów. W biurze pracujemy od projektu mebli do całego osiedla domów, działamy w skali mikro i makro. Wszystkie elementy z tym związane bardzo mnie interesują, to dla mnie nowa i ciekawa materia. Teatr zszedł na dalszy plan. Prędzej niż do teatru wybiorę się do galerii sztuki na wernisaż albo zobaczyć jakieś ciekawe miejsce w kontekście historii dizajnu.
Uwzględnia pan trendy, jakie panują w projektowaniu?
Klientom zdarza się mówić przykładowo, że w danym sezonie modny jest kolor niebieski. Kompletnie tego nie rozumiem, dla mnie nie jest istotne, jaki kolor jest modny. Nawet w kwestii swojego ubioru nie kieruję się modą. Ważna jest ponadczasowość dizajnu. Im dalej od trendów, tym jest ciekawszy. Kolor niebieski jest elementem, którego można użyć ze względu na kontekst danego budynku czy jego otoczenia, a nie dlatego, że jest kolorem roku Pantone. Wiadomo, że jesteśmy podświadomie kształtowani przez informacje wizualne, które do nas docierają. Wystarczy że przescrollujemy social media i już coś zostaje w naszej głowie. W moich projektach mogą się pojawić elementy będące częścią trendów, ale nie robię tego intencjonalnie. Chętnie za to korzystamy z przeszłości, nie boimy się zinterpretować elementów pilastrów z początku XIX wieku we współczesnym domu.
Myśli pan, że czeka pana jeszcze jakaś duża zmiana w ścieżce zawodowej?
W architekturze i dizajnie mogę nie tylko projektować wnętrza, ale także realizować całe inwestycje lub być inwestorem. To już się dzieje, są projekty, w których łączę te wszystkie funkcje. Mogę działać wieloaspektowo, mam mnóstwo możliwości i sądzę, że to zaspokaja moją potrzebę odkrywania nowych rodzajów działalności. Ze scenografią nie żegnam się definitywnie – pracuję obecnie dla Opery Królewskiej w Sztokholmie nad scenografią opery na podstawie filmu „Melancholia” Larsa von Triera, będącej połączeniem orkiestry symfonicznej i muzyki elektronicznej. Premiera w październiku.
Tworzenie daje mi adrenalinę i życiową energię. Cieszy mnie, że przyczyniam się do uruchomienia skomplikowanego mechanizmu, który działa. Czuję, że to, co robię, ma sens i cieszy innych. Gdybym miał siedzieć i robić, powiedzmy, dwa projekty rocznie, to już wolałbym nic nie robić i odpoczywać. Na razie to się nie wydarzy, bo nie planuję wczesnej emerytury.
Można powiedzieć, że relaksem jest dla mnie kolejny projekt. Brzmi to przewrotnie, ale tak miewam. Odpoczynkiem od pracy z pewnością jest dla mnie sport, ale w tym przypadku też działam intensywnie i na różnych płaszczyznach – regularnie biegam, jeżdżę na rowerze, gram w tenis i oczywiście, jako góral, uwielbiam narty. Pozwala mi to rozładować energię. Ukojenie dają mi spotkania z przyjaciółmi i rodziną. Cieszę się, że mam wokół siebie bliskie osoby, z którymi mogę rozmawiać w nieskończoność i przed którymi nie muszę niczego udowadniać ani się napinać. Relaksują mnie też domowe zajęcia. W wolnym czasie nieustannie zmieniam coś w domu – przykręcam, testuję, przemalowuję, przemeblowuję. To przestrzeń, gdzie nic nie muszę, ale mam potrzebę w niej działać i daje mi to ogromną frajdę. Zawsze też lubiłem zajmować się ogrodem, razem z żoną udało nam się stworzyć wokół domu park w mikrowersji. Kształtowanie natury jest niesamowicie otwierające i pomaga mi balansować pomiędzy intensywnym życiem zawodowym a osobistym.
Boris Kudlička – scenograf, architekt, projektant. Ukończył scenografię w Akademii Sztuk Pięknych w Bratysławie i Akademii Sztuk Pięknych w Groningen. W 1995 roku zaczął pracę z warszawskim Teatrem Wielkim – Operą Narodową. Ma na koncie kilkanaście oper zrealizowanych we współpracy z Mariuszem Trelińskim. Laureat wielu prestiżowych nagród. Spektakle z jego scenografią wystawiano między innymi w Metropolitan Opera w Nowym Jorku, Royal Opera House w Londynie, Théatre Royal de la Monnaie w Brukseli, Staatsoper Berlin, Washington Opera, Los Angeles Opera, Theater an der Wien, Tokyo Bunka Kaikan, Operze Królewskiej w Sztokholmie i w Kopenhadze. Od 2018 roku prowadzi pracownię architektoniczną Boris Kudlička with Partners. Jest autorem projektu wnętrz między innymi hotelu Raffles Hotel Europejski w Warszawie.