Advertisement

„Nie zgadzam się na bycie dla bycia, byle nie samemu”. O relacjach międzyludzkich rozmawiamy z aktorką Kasią Zawadzką

22-11-2020
„Nie zgadzam się na bycie dla bycia, byle nie samemu”. O relacjach międzyludzkich rozmawiamy z aktorką Kasią Zawadzką

Przeczytaj takze

Znam wiele pięknych kobiet, ale piękno, jakim odznacza się Kasia Zawadzka, trafia się rzadko. To piękno promienieje, można się w nim zatracić, powoli je odkrywając. Kasia znalazła mnie dzięki moim balom kulturalnym „U przyjaciół kilku”. Jak twierdzi, bardzo jej się spodobało to, co robię, i dlatego zechciała mnie poznać. O dziwo, nie wiedziałam, czym zajmuje się Kasia, ale jej aura mnie zachwyciła. Kiedy pierwszy raz odwiedziłam Kasię w jej uroczym mieszkanku, przyjęła mnie z nadzwyczajną gościnnością. Nigdy nie zapomnę, jak w jednym ze swoich ekstra outfitów i obcasikach w wężową skórkę (Kasia słynie ze świetnego gustu) gotowała dla mnie kaszę gryczaną. Po kilku rozmowach i spędzeniu razem jednego ze strajków kobiet doszłam do wniosku, że powinniście choć trochę poznać jej wrażliwość, wewnętrzne piękno i mądrość. Siła solidarności wśród kobiet to coś, czego w tym kraju brakowało, a teraz widać, jak wielką może mieć moc.
JB: W dzisiejszych czasach role kobiet się zmieniają.
KZ: Tego, jak traktuje się kobiety od setek lat, nie da się zmienić od razu. Małżeństwa często zawierano z przymusu, kobiety zniewalano. Historia zna kilka „heroin”, które próbowały walczyć o równouprawnienie, ale dopiero około sto lat temu coś faktycznie zaczęło się zmieniać. Dowodzą tego chociażby odbywające się teraz protesty.
JB: Jedną z moich ukochanych kobiet jest Peggy Guggenheim, kolekcjonerka sztuki, która wylansowała Pollocka i pomogła setkom największych artystów swoich czasów. Była niesamowicie silną, władczą kobietą, miliarderką. A jednak to mężczyźni definiowali jej życie. W dodatku często strasznie ją traktowali, żenili się z nią dla pieniędzy, stosowali wobec niej przemoc fizyczną, a ona sądziła, że tak musi być. Bez mężczyzny kobieta nie była spełniona, nie tylko w sferach społecznych, ale także pod względem prawnym. Niezamężne kobiety nie mogły dziedziczyć majątku ani nim rozporządzać. To zaczyna się zmieniać. Stajemy się w pełni niezależne, mamy swoją kasę, możemy odejść w każdym momencie.
KZ: Kiedyś ramy społeczne były bardzo wyraźne. Pewne modele nadal funkcjonują. Jeszcze mojemu pokoleniu narzucało się, że w pewnym wieku trzeba wyjść za mąż i założyć rodzinę. Pochodzę z niewielkiej miejscowości, z rodziny, w której tradycje są mocno zakorzenione. Po skończeniu liceum idziesz na studia, powinnaś już mieć chłopaka, a niedługo potem wyjść za mąż. Mając dwadzieścia parę lat próbowałam iść tą drogą, ale w pewnym momencie powiedziałam „stop”. Poczułam, że chcę wyjść poza te ramy. Robić rzeczy w zgodzie z tym, co czuję. To wzbogaciło moje życie, ale też odebrało ten element „stabilizacji”. Od swojej rodziny wielokrotnie słyszałam: „A dlaczego nie przyjechałaś z chłopakiem? A kiedy dzieci?”. Te pytania brzmiały jak zarzuty, czułam się okropnie. Ważne jest dla mnie stworzenie rodziny, ale nie uważam, że trzeba ją zakładać w młodym wieku. Sądzę, że dwudziestokilkuletni ludzie jeszcze nie są dojrzali, nie wiedzą, czego chcą. Dobrze jest traktować życie jako przestrzeń doświadczalną. Im więcej doświadczeń, tym lepiej. W pewnym momencie, kiedy o życiu wie się więcej, miło jest spotkać kogoś, kto myśli podobnie, i próbować stworzyć z tą osobą fajny, dojrzały związek oparty na partnerstwie.
JB: Czym według ciebie jest miłość?
KZ: Powtórzę za Albertem Einsteinem: to nieuchwytna, nieznana energia, która nas otacza i konstytuuje cały wszechświat. Dzięki tej energii powstają piękne, wyjątkowe, bezprecedensowe rzeczy. To one dodają skrzydeł i sprawiają, że ludziom chce się żyć i tworzyć. To rodzaj energii twórczej. Nie mówię tylko o damsko-męskich relacjach. Miłości jako uczucia nie da się zdefiniować. Niemal cała sztuka jest poświęcona próbie zdefiniowania tego uczucia. Piosenki, wiersze, książki – wszystko jest pisane o miłości i z miłości. Miłość napędza nas do działania. Przeżyłam już różne miłości, zdrowe i niezdrowe, ale każde doświadczenie jest ważne, bo powoduje rozwijanie się na wielu płaszczyznach. Czy jest to relacja damsko-męska, czy miłość do sztuki, zwierząt, dzieci, zawodu… Wszystko, co powstaje z miłości, jest piękne i zauważalne, zostawia po sobie ślady. Zostałam wychowana w mitycznym spojrzeniu na miłość, ponieważ mój ojciec interesował się filozoficznymi zagadnieniami. Pierwszy raz zetknęłam się z pojęciem miłości, kiedy usłyszałam o „Uczcie” Platona. Bardzo długo wierzyłam, że miłość to dwie rozdzielone połówki, które muszą się odnaleźć. Często w taki sposób podchodziłam do miłości, nadawałam jej nadrealnego, mitycznego, metafizycznego znaczenia. Z perspektywy czasu wiem, że takie podejście często może powodować zawód. Warto zachować dystans i racjonalizm. Natomiast miłość w sztuce postrzegam inaczej. Zauważ, że większość dzieł dedykowanych komuś z miłości ma największą siłę. Często robiąc coś ze świadomością, że robię to dla konkretnej osoby, dostawałam skrzydeł.
fot. Kuba Łysiak
JB: Jakiś czas temu czytałam o japońskim naukowcu, który stwierdził, że praca napędza go tak, jakby był permanentnie zakochany. Każdy kolejny projekt wywołuje u niego uczucie euforii. To z kolei czyni go szczęśliwym i spełnionym, dzięki temu nie poszukuje innych bodźców do „bycia na haju”. Muszę przyznać, że od jakiegoś czasu mam tak samo. Moja praca – zarówno tworzenie muzyki, jak i pisanie czy zdjęcia – daje mi poczucie spełnienia i prawdziwej miłości do siebie samej. Nie poszukuję już tych zewnętrznych bodźców, które daje zakochanie w drugim człowieku albo seks. Jest to fajne, gdy się wydarzy, ale już nie podążam za tym tak jak kiedyś. Mnóstwo ludzi nie ma tej pasji, wciąż poszukuje „sztucznego podniecenia”, chociażby przesiadując na Tinderze czy w innych mediach społecznościowych, i marzy o królewiczu lub królewnie, który nada sens ich życiu. Wydaje mi się, że dotychczas promowana miłość jest przereklamowana.
KZ: Każdy z nas pragnie takich uniesień, ekstazy, a czasem nawet cierpienia z miłości. Kto by nie chciał rozdzierających miłosnych uniesień rodem z Dostojewskiego, które przeżywa się każdą cząstką ciała i duszy. Wtedy nawet cierpienie jest w jakimś sensie ekstazą. W dodatku to cierpienie jest wzniosłe i twórcze. W czasach szkoły teatralnej miałam taki okres, że pragnęłam dawać się ponieść podobnym uczuciom. Chciałam nauczyć się operować różnymi emocjami, mieć większą wiedzę o człowieku. Samo to, że dostałam się do szkoły teatralnej, wzbudzało we mnie rodzaj uczucia jakim jest zakochanie. Miałam wrażenie, że unoszę się nad ziemią. Ludzie pytali mnie, czy jestem zakochana. Byłam w rozkwicie.
JB: Ja właśnie teraz znajduję się w momencie, w którym wszystkie moje projekty się spełniają i rozwijają, a miłość ekstatyczna przestaje mnie interesować. Oczywiście, czasami brakuje mi fizycznych uniesień i bliskości, ale ekstazy miłosne z mężczyznami – może dlatego, że wiele takich przeżyłam – napawają mnie teraz raczej niechęcią i lękiem. Szczególnie przed tym, że ekstaza wzniosła i radosna zamienia się w niską, obsesyjną i cierpiącą, która może prowadzić do upadku.
KZ: Chyba nigdy tego nie miałam. Nigdy nie determinowałam życia takimi uczuciami. Intuicyjnie czułam, że to nie będzie dla mnie dobre. Może to zależy od mojego wychowania. Miałam wyidealizowany obraz związku i dążyłam do spotkania dwóch pasujących do siebie dusz. Moje pierwsze doświadczenia miłosne były bardzo piękne, na pewnym etapie życia upatrywałam drogi rodzinnej. Moje związki opierały się na bliskości i partnerstwie. Miałam poczucie znalezienia tej platonicznej cząstki.
JB: Z kolei ja nigdy nie miałam wzoru spokojnego związku. Kiedy moi rodzice się rozstawali, przeżywaliśmy z bratem połączenie filmów Almodóvara i Woody’ego Allena. Mimo tego moja mama dawała mi zawsze dużo miłości i poczucia, że jestem kochana. Dzięki niej wiem, czym jest miłość, ale nigdy nie miałam w sobie pragnienia stabilnego, spokojnego związku i prawdopodobnie jeszcze długo nie będę go miała. Ale też zupełnie inaczej postrzegam dzisiaj miłość; nie poprzez seks, a zaufanie, bliskość i przyjaźń. Wiem, że mogę tak samo kochać mężczyznę, jak i kobietę. Mogę kochać kilku mężczyzn i z kilkoma sypiać. Nie czuję potrzeby posiadania kogoś, nie chcę nikogo ograniczać, bo sama nie chcę być ograniczana.
KZ: Ja zawsze miałam bardzo stabilny kręgosłup moralny. Wyznaczyłam sobie granice, które nieraz mnie wręcz denerwowały, bo nie mogłam sobie pozwolić na pewne, może jeszcze ciekawsze, uniesienia. Wycofywałam się albo w ogóle nie wchodziłam w sytuacje, które uważałam za niebezpieczne, w taki szaleńczy wir, o którym mówisz. Gdy byłam młodsza, bardzo pociągała mnie francuska bohema i dekadencja. Czytałam książki o tym, chciałam takiego życia. Kiedy opuściłam swoje spokojne życie i narzeczeństwo, doświadczyłam namiastki życia cyganerii, artystycznego stylu życia. Poszłam w świat, miewałam różne przygody i romanse, ale czułam, że to nie dla mnie. Szukam stabilności i partnerstwa.
JB: Czujesz, że brakuje ci związku?
KZ: Nie. Potrafię i lubię żyć sama. Nie chcę związku na siłę. Wiem, czego chcę i czego nie chcę. Bardzo potrzebny jest czas na bycie samemu, bez pakowania się w przypadkowe relacje. Tylko wtedy można poznać siebie i dać sobie szansę na poznanie kogoś, z kim stworzymy dojrzały związek.
fot. Kuba Łysiak
JB: Ja dopiero niedawno zaczęłam siebie poznawać i akceptować. Nie udaję już tej femme fatale, za którą wszyscy mnie mają, zresztą ciebie pewnie też. Ludzie widzą naszą atrakcyjną powierzchowność i siłę, ale nie dostrzegają wrażliwości i kruchości. Przestałam udawać, że wszystko po mnie spływa i mam serce z kamienia. Dzięki temu przyciągam też nieco innych ludzi, niż chociażby jeszcze na początku tego roku.
KZ: To bardzo ciekawe, jakie wyobrażenie nas mają mężczyźni, widząc tylko to, co na zewnątrz. Często gdy dochodzi do kontaktu, okazuje się, że jesteśmy zupełnie inne niż obrazek, jaki wytworzyli w swoich umysłach. Że są w nas słabości, kruchość, niepewność. Mężczyźni też nie są już tymi wojownikami, za jakich ich postrzegano przez setki lat. Także mają mnóstwo ran z dzieciństwa, złych modeli, w których zostali wychowani. Mam do tego czułość i rodzaj współczucia, ale kiedy spotykają się dwie zranione osoby, nie udawajmy, że jest inaczej. Uczmy się o tym rozmawiać, inaczej nie pomożemy sobie ani innym.
JB: To nie jest nic wstydliwego ani tabu.
KZ: Aktorstwo daje mi wspaniałą możliwość przeżywania różnych emocji i sytuacji, których nigdy sama nie przeżyłam. Dzięki temu łatwiej mi zrozumieć innych ludzi.
JB: Często się zastanawiam, jak aktorzy odgrywają role pełne przemocy lub szaleństwa. Byłam pod ogromnym wrażeniem twojego występu w „Banksterach”, nigdy wcześniej nie widziałam cię na ekranie. Jak zdołałaś zagrać tak wrogą, ekstremalnie negatywną postać?
KZ: Chyba mam w sobie potwora [śmiech]. Jak każdy! Powiem ci tak: myślę, że ty też potrafiłabyś to zagrać. Trzeba wejść w swoje mroczne zakamarki, przypomnieć sobie momenty, kiedy byłaś potwornie wściekła lub zawiedziona. Zbierasz takie emocje z własnego skarbczyka, wrzucasz do kociołka i tworzysz emocjonalną miksturę, która wydobywa z ciebie tę złość. Temat ludzkiej wielowymiarowości zawsze był mi bliski. Nigdy nie udawałam, że szargają mną jakieś emocje. W szkole teatralnej, czy kiedy tańczyłam w zespole ludowym, słyszałam, że nie potrafię ukrywać uczuć. Może dlatego mam łatwość w odgrywaniu różnych, nawet najtrudniejszych emocji. Nigdy ich w sobie nie duszę i potrafię je rozpoznać.
fot. Kuba Łysiak
JB: Kim jest dla ciebie nowoczesna kobieta? Uważasz siebie za taką?
KZ: Tak. Jestem nowoczesną kobietą i potrafię odnaleźć się w rzeczywistości, która mnie otacza. Nie jest tak, że uważam mężczyzn za niepotrzebnych, ale jako kobiety nie definiujemy już swojego życia poprzez mężczyzn. Kobiety są silne i odważne. Mężczyźni mnie fascynują, ale jako nowoczesna kobieta chcę innego modelu relacji niż obowiązujące kiedyś. Nie zgadzam się na modele w jakich funkcjonowali nasi rodzice, na bycie dla bycia, byle nie samemu. Jestem nowoczesną kobietą, bo chcę partnerstwa. Czuję w sobie bardzo mocno osadzoną kobiecość, choć moje relacje z kobietami nie zawsze były łatwe i czyste. Z czasem uświadomiłam sobie, że szczerość jest kluczem do każdej dobrej relacji. Czasami dużo bardziej raniły mnie końce relacji z przyjaciółkami niż z partnerami, dlatego wiem, że lojalność i bycie fair wobec innych kobiet jest niezwykle istotną kwestią. Uważam, że kobietom brakuje platformy do otwartych rozmów. Często się krygujemy, nie mówimy szczerze o własnych uczuciach, wstydzimy się przed sobą nawzajem, mamy poczucie zagrożenia przy innych kobietach. Uważam, że kobiety powinny trzymać się razem, szczególnie teraz. Wykazać wobec siebie miłość i solidarność. Dla mnie za miłością idzie właśnie solidarność i lojalność. W tej kwestii nie uznaję żadnych kompromisów. To najważniejsze fundamenty relacji. Doświadczamy teraz przełomowego momentu, ten czas jest szalenie ważny. Wszystkie musimy być teraz silne i odważne, musimy walczyć o swoje. Powinnyśmy wrócić do pierwotnej solidarności, przestać zważać na obawy i wstyd na rzecz zjednoczenia. By stać się piękną wspólnotą, która stworzy lepszy świat.
/tekst: Julia Bosski Przybora/
Julia Bosski Przybora – socjolog amator, obserwatorka świata, twórczyni berlińskich Obiadów Czwartkowych i założycielka kulturalnego salonu warszawskiego „U przyjaciół kilku”, snob intelektualny, dziennikarka, aktywistka kulturalna.
FacebookInstagramTikTokX
Advertisement