Kilka dni po koncercie odnalazłam go na Facebooku. Okazało się nawet, że mamy kilkoro wspólnych znajomych. Przez następnych kilka lat właściwie nie było między nami żadnej interakcji, ale kilka miesięcy temu zauważyłam, że Tomas wydał swój pierwszy solowy singiel. Włączyłam „Kaster alt det jeg var ind i bålet” – pozytywna, dobra energia i duński język brzmią niczym uwodząca tajemnica. Z kolei Tomas „zaobserwował” mnie na Instagramie i tak zaczęliśmy „instagramowy flirt”, który w rzeczywistości był flirtem muzyczno-kumpelskim. Wymienialiśmy się inspiracjami i pomysłami, schlebialiśmy sobie a propos naszych talentów muzycznych, ponieważ ja akurat wtedy wydałam swój pierwszy singiel „Parlez Vous francais”.
Jakiś czas temu, kiedy jeszcze można było tańczyć w klubach i podróżować (co prawda w maseczce, ale jednak bez granic), zapragnęłam poznać Tomasa osobiście i ściągnąć go z zespołem do Warszawy. To było około 2 miesiące temu. Szczęśliwa i podekscytowana zabukowałam bilet lotniczy do Kopenhagi, a jemu napisałam, że wpadam i chcę się spotkać, by „obgadać biznesy”. Był zachwycony. Akurat w wieczór mojego przylotu inny znajomy, szef kuchni, organizował kolację, na którą zaprosiłam Tomasa. Wyleciałam, gdy Polska stanowiła już strefę czerwoną, w dniu pierwszego wielkiego strajku kobiet. Na lotnisku w Warszawie zapytano mnie, czy mam dokumenty poświadczające, że pracuję w Danii. Odpowiedziałam, że nie; że jestem dziennikarką i jadę na wywiad. Wtedy marzenia o spacerowaniu pięknymi kopenhaskimi ulicami i spotkaniu z Tomasem zaczęły się rozmywać. Wszystko miałoby pójść na marne? Serce mi waliło z nerwów. Po 10 minutach departament graniczno-wizowy wpuścił mnie na pokład samolotu.
W trakcie lotu słuchałam najnowszej płyty WhoMadeWho „Synchronicity”. Wysiadłam w Kopenhadze. Kontrola paszportów. Bardzo nieprzyjemna pani wzięła mój paszport i bezosobowo, niczym żołnierz, zapytała: „A dokąd pani jedzie?”. Odpowiedziałam, że na wywiad. Moim śmiesznym duńskim podałam jej adres, pod którym byłam umówiona z Tomasem. Pani popatrzyła na mnie nieprzyjaznym wzrokiem. Nie była zadowolona. Zaczęła mi zadawać coraz bardziej osobiste pytania (z kim się spotykam, kto to jest itd.) Pokazałam jej wiadomość od Tomasa. „To mi nie wygląda na sprawy biznesowe”, oświadczyła. Zabrała mi paszport i kazała czekać pod biurem policji. Poczułam się jak zbrodniarka. Po kilku minutach czekania i kotłujących się myśli grozy wyszedł do mnie policjant. Wyglądał sympatycznie, więc uśmiechnęłam się przez maskę. Zapytał, czy mam dokumenty poświadczające, że pracuję w Danii. „Nie mam, nie wiedziałam, że zmieniły się obostrzenia. Jadę na wywiad ze wspaniałym muzykiem”. Usłyszałam: „Bez dokumentów najprawdopodobniej będziemy musieli panią deportować”. Na szczęście w szale udało mi się załatwić maile potwierdzające biznesowy cel tej podróży. W międzyczasie policjant zasugerował, żebyśmy zadzwonili do Tomasa. Napisałam do Tomasa, by podał mi swój numer telefonu, bo policja chce z nim rozmawiać… Paliłam się z nerwów i wstydu, ale Tomas okazał się wyluzowany. Najfajniejszy człowiek na świecie. Zaczęli sobie gaworzyć z policjantem po duńsku, a ja poczułam, że jest nadzieja. Gdy czekałam na maila z K MAG-a, policjant poszedł do biura. Po powrocie rzucił: „Fajny ten Tomas! Dobra muza!”. Puścili mnie. Tę rozmowę i artykuł dedykuję panu policjantowi z kopenhaskiego lotniska.
„Tomas, udało się. Jadę. Upijmy się dziś!”, napisałam w tryumfalnym okrzyku. „Oh yeah!”, odpowiedział. Niezły początek znajomości.
Dojechałam na miejsce kolacji koncertowo spóźniona. Mój kumpel Esben sklecił dla nas stolik, usiedliśmy odizolowani od pozostałych gości. Tomas wygląda i zachowuje się dokładnie tak, jak to sobie wyobrażałam. Jest uroczy i zabawny, a jego piękne usta cały czas się uśmiechają.
To co, teraz robimy wywiad?
Świetnie, bo w weekend nie będę miał na to czasu. Jestem wykończony, dwa zespoły to za dużo na jedno życie.
No tak, przecież oprócz solowego albumu dopiero co wydałeś płytę z WhoMadeWho.
Tak. W przyszłym tygodniu nagrywamy livestream z DJ-ami, którzy z nami przy niej współpracowali. Kiedy wyjeżdżasz? Może wpadniesz? Potem lecimy do Meksyku.
Nie chcę zabrzmieć jak psychofanka, ale jeśli rzeczywiście mogłabym przyjść, to zmieniam mój lot. Co będziecie robić w Meksyku?
Czasami właśnie tam dostajemy najlepsze gigi. Brzmi jak szaleństwo. Obecnie nic się na świecie nie dzieje, wszystko się zamyka, a my lecimy do Meksyku na koncert. No cóż, wszelkie absurdy są teraz możliwe.
Opowiedz o swojej solowej płycie. Skąd ten pomysł?
Z chłopakami z zespołu znamy się od 16 lat. Wiemy już o sobie wszystko. Nasza muzyka przeszła przemianę podobnie jak my. W końcu poczułem, że chcę odszukać prawdziwego siebie. Robiłem sporo różnych projektów, m.in. nagrywałem solo pod pseudonimem Bon Homme, a płytę „Things You Do For Love” nagrałem z młodziutką duńską wokalistką Lydmor. A propos, powinnyście się poznać. Jesteście do siebie bardzo podobne.
Na płycie z Lydmor masz bardzo niski głos. Brzmi to dość mrocznie.
Potrzebowałem odnaleźć swój własny styl. Zresztą z WhoMadeWho też zaczynaliśmy od rocka, a obecnie robimy mocne electro. Moja solowa płyta jest swoistym osiągnięciem wewnętrznego spokoju. Choć, jak już wspomniałem, jedno życie nie wystarcza na dwa zespoły. Nieraz wciąż czuję się skonfundowany i nie wiem, w która stronę iść z muzyką.
Czemu postanowiłeś śpiewać po duńsku? W Polsce usłyszałam, że muszę śpiewać po polsku, bo inaczej moje piosenki nie będą puszczane w radiu.
Natchnęło mnie. Jestem Duńczykiem, to mój język, znam go przecież najlepiej. Zupełnie inaczej tworzy się w swoim matczynym języku.
To prawda. Ja też czerpię ogromną satysfakcję z zabawy słowem i pisania piosenek po polsku. O czym są twoje utwory? Próbowałam przetłumaczyć „Kaster alt det jeg var ind i bålet” za pomocą Google Translate. Wyszło coś w stylu „motylkowego schronu bombowego”.
[śmiech] No tak. Dokładnie. Chodzi o bunkier dla motyli. Poczułem zew poetyckości, zapragnąłem bawić się w zlepy słowne, ale nie do końca przynosiło mi to satysfakcję. Na początku nie chciałem pisać o miłości, ale ostatecznie bez niej nie da się tworzyć. Dlatego śpiewam o miłości, jestem romantyczny.
Jak brzmi twoja definicja miłości?
MIŁOŚĆ TO WSZYSTKO. To nie tylko uczucie do żony czy męża, rodziców, dzieci, przyjaciół. Kocha się też przyrodę, jedzenie, sztukę, miłość samą w sobie. Jeśli się nad tym zastanowić, wszystko jest miłością. Jeśli kogoś nie kochasz, nie bądź z nim. Jeśli czegoś naprawdę nie kochasz, nie rób tego. Czasem musisz zacząć od robienia rzeczy, których nienawidzisz, żeby zacząć robić to, co kochasz, ale poświęcenie przecież bierze się z miłości.
Na twoich social mediach nie ma wzmianki o życiu prywatnym, rodzinie, dzieciach, żonie.
Nie lubię obnażać swojej prywatności w social mediach. Nie czuję takiej potrzeby.
Zanim poznałeś swoją żonę i założyłeś rodzinę, oddawałeś się zabawie i rozpuście?
Oczywiście. Ale to się zmieniło, kiedy poznałem moja żonę. To najfajniejsza kobieta, jaką spotkałem w życiu. Od razu poczułem, że nie potrzebuję niczego więcej. To o niej fantazjuję, jest po prostu świetna. Jestem już trochę nudnym, starszym rockerem. Lubię spokój, już nie rozrabiam.
Tego wieczoru w radosnym drygu upiliśmy się z Tomasem na wesoło winem naturalnym. Mnie udało się przełożyć lot, więc kilka dni później spotkaliśmy się, bym mogła na żywo posłuchać „Synchronicity” w studiu nagraniowym. Poznałam cały zespół i świetnych muzyków. Szczerze przyznam, że to jedni z najnormalniejszych, najfajniejszych i najserdeczniejszych gości, jakich w życiu poznałam. Mam nadzieję, że kiedyś uda nam się nawiązać współpracę. A póki co liczę, że po lockdownie wystąpią w Warszawie, byśmy mogli wszyscy szaleć do ich fantastycznej muzyki.
/tekst: Julia Bosski Przybora/
Julia Bosski Przybora – socjolog amator, obserwatorka świata, twórczyni berlińskich Obiadów Czwartkowych i założycielka kulturalnego salonu warszawskiego „U przyjaciół kilku”, snob intelektualny, dziennikarka, aktywistka kulturalna.