Seans zaczyna się długą i bardzo efektowną sceną akcji – zupełnie jak „Mroczny Rycerz” i „Mroczny Rycerz powstaje”. Już sam ten start daje nam pojęcie, że najwyraźniej po najpoważniejszym swoim filmie („Dunkierka”) Nolan postanowił powrócić do kina akcji. A właściwie nawet nie wrócić – „Tenet” najbardziej ze wszystkich obrazów znakomitego reżysera zasługuje na włożenie do takiej szufladki gatunkowej. Tempo filmu jest zawrotne, a film obfituje zarówno w sceny walki wręcz, pościgów samochodowych, widowiskowych wybuchów, jak i strzelanin. Słowem: mamy tu wszystko, co w kinie akcji być powinno.
Skojarzeń z serią filmów o Agencie 007 jest tu zresztą więcej. Wymieńmy kilka. Już na początku filmu widz dowiaduje się, że trwa Zimna Wojna (mimo że akcja osadzona jest w świecie noszącym wszelkie cechy współczesności). Głównym antagonistą szybko okazuje się demoniczny Rosjanin. Bohaterowie z jednej strony biją się niczym najlepiej wyszkoleni adepci sztuk walki, prowadzą samochód niczym kierowcy rajdowi, ale z drugiej – są wręcz wybitnie inteligentni. Do tego zawsze zachowują zimną krew, potrafią ze swobodą poruszać się w świecie wyższych sfer i z lubością noszą najlepsze garnitury, oczywiście wyglądając przy tym świetnie. Mało? We wszystkim chodzi po prostu o ratowanie świata, zaś akcja filmu dzieje się w najróżniejszych częściach globu (wszystkie miejsca – Bombaj, Tallin, Londyn, włoskie wybrzeże – pokazane są oczywiście tak apetycznie, że widz chciałby rzucić wszystko i od razu tam pojechać).
Oczywiście Christopher Nolan nie byłby sobą, gdyby nie dorzucił do puli czegoś od siebie, czegoś całkowicie w jego stylu, co pozwoli mu, tak jak to lubi najbardziej, poeksperymenować z materią blockbustera. Tym razem chodzi o zabawę z czasem. Upraszczając: w przyszłości ludzkość wynalazła sposób na pokonanie liniowości czasu. Nie chodzi tu jednak o proste podróże w czasie, jak w „Powrocie do przyszłości” i innych tego typu filmach. Raczej o odwrócenie biegu czasu dla danego przedmiotu lub człowieka – płynie on wstecz, od skutku do przyczyny. Właśnie w ten sposób tę technologię przesłano w czasy, w których żyją bohaterowie „Tenet”: cofała się ona, aż trafiła do teraźniejszości.
Skutki? Jako pierwszy przykład, podobnie jak Nolanowi, niech posłuży nam wystrzelony z lufy pocisk. Jeśli jest on odwrócony, bohater najpierw widzi w ścianie dziurę po kuli, od której kula wraca do lufy pistoletu, następuje wystrzał itd. Jeśli bohater widzi odwróconego w czasie człowieka, człowiek ten także cofa się we wszystkim, co robi, a kiedy słyszy głos – słyszy go wspak. Z kolei gdy bohater sam cofa się w przeszłość, sytuacja się odwraca – on ulega złudzeniu, że działa linearnie, ale wszystko, co widzi w przeszłości, jest odwrócone: wszystkie samochody jadą do tyłu, ludzie działają od skutku do przyczyny, z gruzów powstają wybuchy, a zaraz potem budowle. Skomplikowane? Uwierzcie, w rzeczywistości jeszcze o wiele bardziej niż w moim opisie.
W obawie przed psuciem zabawy widzom, którzy w kinie lubią niespodzianki, nie będę wdawał się w streszczanie fabuły ani opis konsekwencji tak wymyślonego świata filmu dla jego fabuły. Jak nietrudno się jednak domyślić: są ogromne. Pamiętacie „Incepcję” i „Interstellar”? Zaryzykuję stwierdzenie, że w „Tenet” eksperyment ze złożonością i – chwilami – niezrozumiałością, poszedł jeszcze dalej. Tyle że jednocześnie, jeśli nawet momentami nie nadąży się za tym, co właściwie dzieje się na ekranie, nic złego się widzowi nie dzieje. Pozostaje mu w końcu dobre kino akcji, które może z zadowoleniem śledzić. Nie zapominajmy też, że eksperyment Nolana z odwróceniem biegu fabularnego czasu ma jeszcze jedną konsekwencję: to wszystko jest po prostu bardzo efektowne wizualnie, zaś widz co chwila zastanawia się, jak w ogóle było możliwe nakręcenie scen, gdzie dla niektórych czas biegnie do przodu, a dla innych się cofa.
„Tenet” to film, który trudno wartościować, bo zwykle trudno na gorąco wartościować dzieło, które eksperymentuje na tyle odważnie, że trudno je z czymś porównać. Dlatego jestem pewien, że oceny filmu będą wahały się od okrzyknięcia go blockbusterowym arcydziełem, aż po wyrazy wielkiego rozczarowania. Myślę zresztą, że Nolan w pełni zdaje sobie sprawę, że taka właśnie jest cena robienia w pełni autorskiego, niepodobnego do innych kina. Trudno oprzeć się wrażeniu, że „po swojemu” dobrał on nawet obsadę: jeśli chodzi o bardzo głośne nazwiska to na ekranie widzimy właściwie tylko Roberta Pattinsona (i przez chwilę jednego z ulubieńców reżysera, czyli Michaela Caine'a), zaś rola główna przypadła znanemu z filmu Spike'a Lee „Czarne bractwo. BlacKkKlansman” Johnowi Davidowi Washingtonowi, którego kariera prawdopodobnie dopiero nabiera rozpędu.
A czym „Tenet” jest dla mnie? Cóż, na pewno też nie jest arcydziełem. Po pierwsze, to film w całym swoim bondowskim klimacie wręcz wyzywająco niepoważny. Wiem, że celowo i że właśnie taką obrał konwencję, ale jednak trudno poczuć arcydzielność obrazu, w którym widać szwy i któremu – przy całej niesamowite ambicji – dałoby się wytknąć błędy. Po drugie, były już filmy Nolana, które świeżo po seansie zrobiły na mnie większe wrażenie. Z drugiej jednak strony moim zdaniem po prostu trzeba docenić eksperymentatorską odwagę twórcy „Tenet”, a podczas seansu na wspomniane niedociągnięcia z łatwością przymykałem oko, dając się zamiast tego porwać akcji. I bawiłem się świetnie, co polecam każdemu, kto przedkłada otwartość na eksperyment ponad wymaganie od twórców, by sprostali jego arbitralnym oczekiwaniom.