Charlie Hunnam, obsadzony w roli tytułowej, gra Geina jakby właśnie obudził się z narkozy. Ta kreacja aktorska balansuje gdzieś między letargiem a kompletnym brakiem energii – Hunnam mamrocze kwestie, wpatruje się w przestrzeń i porusza się z gracją manekina w second-handzie. Trudno uwierzyć, że to ten sam aktor, który w „Sons of Anarchy” potrafił emanować wielką charyzmą. Tu wygląda, jakby sam reżyser poprosił o nudę. I Hunnam wywiązał się z zadania perfekcyjnie.
Murphy, który najwyraźniej uznał, że subtelność to przereklamowana cnota, wpakował do scenariusza wątki nazistowskie o proweniencji tak wątpliwej, że aż się prosi o interwencję fact-checkerów. Gein miał obsesję na punkcie eksperymentów nazistowskich lekarzy – owszem. Serial eksploatuje jednak ten motyw z uporczywością graniczącą z fetyszyzmem, jakby Murphy nagle odkrył, że Hitler sprzedaje się równie dobrze co nekrofilia.
Sceny, w których Gein fantazjuje o Mengele i jego „osiągnięciach medycznych", są tak nachalne, że przestają prowokować, raczej żenują.
Matka z biblią w ręku
Najgorsza jednak okazuje się dramaturgia. Ian Brennan i Murphy, którzy napisali scenariusz, najwyraźniej zapomnieli, że nawet w true crime potrzebna jest narracyjna dynamika. Serial snuje się przez odcinki niczym Gein przez cmentarze – bez celu, bez tempa, bez punktu kulminacyjnego. Każdy epizod zdaje się trwać godzinę dłużej niż faktycznie trwa. Retrospekcje do dzieciństwa bohatera, które miały wyjaśnić genezę jego psychozy, są tak przewidywalne (kato-matka tyranka, samotne dziecko, wiejska izolacja), że można by je pisać z zamkniętymi oczami.
Sama zresztą Laurie Metcalf jako Augusta Gein – matka-despotka – gra z takim natężeniem, jakby ktoś zapomniał powiedzieć jej, że to jednak telewizja, nie kabaret.
Co gorsza, serial nie ma pojęcia, jak traktować swojego bohatera. Czy to studium patologii? Czy może próba wzbudzenia empatii wobec „ofiary okoliczności”? Murphy usiłuje robić jedno i drugie, ale kończy z niczym. Gein jest tu zbyt pasywny, żeby go nienawidzić, i zbyt odpychający, żeby go zrozumieć. Zostaje nam oglądanie człowieka, który wyprawia skórę ze zwłok, ale robi to tak... nieciekawie?
Być może największym problemem Eda jest to, że przychodzi po „Dahmerze”, który – mimo kontrowersji – miał przynajmniej Evana Petersa i jego hipnotyzującą kreację. Hunnam nie ma tej mocy. Nie ma też scenariusza, który pozwoliłby mu cokolwiek zbudować. Zostaje serial, który marnuje potencjał mrocznej historii, bo gubi się między sensacją a pseudopsychologiczną analizą, między prowokacją a nudą.
„Monster: The Story of Ed Gein” to dowód, że sama makabryczna biografia nie wystarczy, by stworzyć porządne kino. Murphy i Brennan zapomnieli, że diabeł tkwi w szczegółach – a szczegóły tu są albo kiepsko napisane, albo tak rozwleczone, że widz przestaje się przejmować. Nekrofilia nigdy nie była tak mało ekscytująca.