Advertisement

Oskar Podolski: „Moim ulubionym projektem są moje litery” [wywiad]

Autor: RP
12-05-2021
Oskar Podolski: „Moim ulubionym projektem są moje litery” [wywiad]

Przeczytaj takze

K MAG we współpracy z 4F, czyli najlepszą polską marką produkującą odzież sportową, odpala właśnie specjalny konkurs dla młodych artystów. Chodzi nam o skompletowanie artystycznej drużyny wzorowanej na drużynie piłkarskiej, którą wyślemy na zorganizowane przez nas warsztaty w towarzystwie znanych i doświadczonych twórców. Szukamy ósemki uzdolnionych młodych ludzi, bo ekspertów (i to świetnych!) już mamy.
Jednym z nich jest Oskar Podolski – znany projektant graficzny, designer, malarz, dyrektor artystyczny, projektant fontów i ogólnie rzecz biorąc człowiek orkiestra, którego w branży kreatywnej chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Na dobry początek postanowiliśmy zadać mu kilka pytań. Mamy nadzieję, że to, co mówi o swoich początkach, cenie sukcesu, własnym perfekcjonizmie i przede wszystkim literach, samo w sobie zainspiruje naszych czytelników do wzmożonej pracy nad własnymi projektami. A także do wzięcia udziału w naszym konkursie!
Na początek przenieśmy się do czasów... no właśnie, jakich? Kiedy zakiełkowało ci w głowie, że zajmiesz się tym, czym się zajmujesz?
Myślę, że świadomie zaczęło się to na pierwszych studiach. Studiowałem architekturę, bo nie do końca wiedziałem, co ze sobą zrobić, a zawsze lubiłem rysować. Po trzech latach stwierdziłem, że jednak architektura jest nie dla mnie, że wolę podchodzić do twórczości bardziej indywidualnie. W architekturze nie było to możliwe, zwłaszcza w tamtych czasach w Polsce. Mimo to niech będą pochwalone te studia, bo gdyby nie one, prawdopodobnie w ogóle nie robiłbym tych rzeczy, które robię. Moje projekty są bardzo architektoniczne, przemyślane, strategiczne. Mogą się wydawać proste, ale tak naprawdę jest zupełnie przeciwnie.
Stawiasz na dyscyplinę?
Na pewno nie jest tak, że siadam i improwizuję. Wszystko, co robię to staranny, przemyślany, konsekwentny proces. Oczywiście są takie momenty, że głowa mi paruje i po dziesięciu wykonanych realizacjach muszę pooddychać, ale to tylko spontaniczne odjazdy, po których zaraz wracam. Najśmieszniejsze jest to, że ludzie, którzy obserwują moją twórczość, później wskazują na te odjazdy jako najlepsze moje rzeczy i chcą je kupować... Ale nie sprzedaję ich, odpowiadam, że te rzeczy powstały tylko dla relaksu.
Zapytałem o początki ze względu na charakter naszego wspólnego projektu z 4F/RL9, w którym będziesz mentorem dla grupy wybranych przez nas młodych twórców.
W takim razie opowiem ci jeszcze o samych początkach. Można powiedzieć, że moje projektowanie zaczęło się, kiedy – jeszcze w czasach przed internetem – wypalałem sobie składanki muzyczne. Kolega miał nagrywarkę i łącze, które pozwalało przez całą noc ściągnąć kilka kawałków. Nie stać było mnie na oryginalne wydawnictwa, a jak już nawet uzbierałem pieniądze to i tak nie było ich gdzie kupić. Pomyślałem, że spróbuję zrobić to po swojemu (śmiech).
A co było później? Graffiti?
Nie trafiłeś, bo nigdy specjalnie nie malowałem graffiti. Miałem bardzo dużo kolegów writerów – na jednych studiach, na drugich, w środowisku rapowym, to wszystko się wtedy ze sobą przenikało. Ogromny szacunek dla nich, większość z nich maluje do dziś. Jednak myślę, że ja od samego początku patrzyłem nieco inaczej na architekturę samej litery. Skupiłem się na tym, żeby odejmować, a nie dodawać. Zdecydowanie bliżej mi do wałka niż aerozolu.
Pomyślałem o graffiti, bo zainteresowałeś się literami, typografią.
Na pewno ta kultura odbiła się na mojej twórczości, ona po prostu mnie otaczała. Ale z drugiej strony typografią interesowałem się już wcześniej. Zawsze fascynowała mnie prostota – im prościej, tym trudniej. Zawsze ciągnęło mnie w tę stronę. Pamiętam, że w wieku 22 lat po raz pierwszy pojechałem do Berlina, a niedługo później do Nowego Jorku. Oba te miasta oszołomiły mnie, także jeśli chodzi o system oznakowań miejskich. Berlin jest cały w Helvetice. To krój, którego nikomu nie trzeba przedstawiać. Poziom wizualności tysiąc kilometrów stąd, szczególnie piętnaście lat temu, to był dla mnie lot w kosmos. Mam mnóstwo zdjęć z tamtych czasów, zafascynowało mnie to. Zacząłem szukać tego samego w Polsce. Podróże kształcą (śmiech).
Zacząłeś szukać czy raczej zastanawiać się, co możesz zrobić, żeby w Polsce zrobiło się ładniej?
Myślę, że jedno i drugie. Jeśli widzisz, że w Europie Zachodniej czy Skandynawii outdoor potrafi zachwycać, to potem wracasz do siebie i przez lata zastanawiasz się, co poszło nie tak i kto za tym stoi. Konsekwencją jest chęć zmiany.
Pytam o to, bo jeśli chodzi o projektowanie graficzne w Polsce to sytuacja zaczęła się zmieniać właśnie razem z twoim pokoleniem.
Mam ogromny szacunek do sztuki użytkowej i projektowania w Polsce, niemniej początek lat dwutysięcznych wizualnie nie był łaskawy dla odbiorcy. Na szczęście przyszedł internet, pootwierał mózgi i myślę, że dalej otwiera. Teraz jest już o wiele lepiej.
Potrafiłbyś wskazać te swoje realizacje, które z jakiegoś powodu najbardziej lubisz?
Chyba nie potrafię. Najbardziej lubię pracować na swoich literach, moje alfabety są moim ulubionym projektem. Każdy nowy projekt daje mi nowe „płótno”, na które mogę je nanieść. Raz robię siedzibę główną Adidasa, a więc instalację przestrzenną, która polega na tym, że wybrane modele butów wkomponowane są w moje litery, a kiedy indziej zwykłą płaską powierzchnię. Teraz projektuję deskę do kite'a, a niedługo będę malował samochód. Jak widzisz, „płótno” zawsze jest dla mnie inną przestrzenią czy innym nośnikiem, staram się rozwijać, doodkrywam, nie ma miejsca na nudę. Za pomocą projektów rozwijam swój styl. Nie umiem wybrać ulubionego, ale lubię te projekty, które są mądre. Wolę jak ktoś nie przychodzi do mnie po samą estetykę, ale po merytorykę i estetykę.
Na swoim profilu na Behance piszesz o sobie, że jesteś „jednoosobowym zespołem”. Jesteś znany z tego, że lubisz mieć jak największą kontrolę nad swoimi projektami – od grafiki, przez typografię, po wybór materiału i wiele innych. Z czego to wynika?
Z mojej chorej ambicji (śmiech). Z jednej strony razem z Karolem mamy swój zespół 247®Studio, a z drugiej robię swoje rzeczy – równie zaawansowane, choć na pewno inne. Może dlatego nawet ludzie z wielkich korporacji są w stanie mi zaufać także pod względem produkcyjnym. Mam zaplecze, mam doświadczenie i świetnych specjalistów obok siebie, a przede wszystkim chęć podjęcia się projektu „inaczej” lub „bardziej”. Farba, drewno, szkło, beton – wszystkie nośniki są mi znane. Ludzie wiedzą, że jeśli się czegoś podejmę – dowiozę to.
Ale dlaczego chcesz robić także te rzeczy, których pewnie byś nie musiał?
Lubię mieć kontrolę, lubię poznawać ludzi i technologie. Jeśli na przykład wymyślam sobie cięcie CNC dziwnego materiału to jadę do podwykonawcy, który się tym zajmuje i przeprowadzamy debatę nad technologią cięcia i ustalamy czy maszyna to wytrzyma. Później jadę do drugiego podwykonawcy, tego od materiału, i rozmawiam z nim o tym, dlaczego ten materiał ma akurat taką grubość, taką strukturę, a nie inną i czy możemy podjąć ryzyko. Lubię to wszystko wiedzieć. Lubię z każdego materiału i procesu wyciągnąć jak najwięcej. W efekcie ja jestem zadowolony z projektu, bo wychodzi najlepiej, jak się da, klient jest zadowolony, podwykonawcy też, bo wolą robić coś ciekawego i ładnego, a do tego ja ciągle się czegoś uczę.
Polecasz początkującym twórcom takie podejście?
Polecam, ale uprzedzam, że koszty potrafią być duże. Ja postawiłem wszystko na pracę. Nie mam dzieci, moje zdrowie nie istnieje. Dochodzi do tego, że wylatuję do Stanów na wakacje i w ostatniej chwili wydzwaniam firmę od farb, firmę od odzieży, ekipę od wideo, a później przez trzy tygodnie, kiedy powinienem leżeć dupą do góry, maluję ściany i montuję film. Zamiast odpoczywać, wakacje spędzam na drabinie, tyle że w Los Angeles. Jeśli miałbym doradzać, to powiedziałbym, że trzeba wyciskać ze swojej pasji, ile się da, nigdy w siebie nie wątpić oraz cieszyć się z małych i dużych rzeczy. Konsekwentnie zostawiać w tym milimetry siebie. Robić to inteligentnie. Do tej pory się tego uczę.
Kiedy wykonuje się projekty komercyjne, nie zawsze udaje się je robić tak, by było w nich jak najwięcej „ja” artysty. Jak postępować, żeby było jak najbardziej „po twojemu”?
Myślę, że akurat ja od początku stawiałem na swoim. Czasami aż za bardzo. Zacząłem współpracować z firmami, kiedy ta forma dopiero raczkowała. Wtedy jeszcze nikt nie wiedział, jak się zachować – ani klient, ani artysta. Wprawdzie coś już wtedy potrafiłem, ale nie aż tyle, a wydawało mi się, że jestem najlepszym projektantem na świecie i szedłem po wszystko jak po swoje. Woda sodowa uderzyła mi do głowy, nie słuchałem rad, aż życie zweryfikowało moją postawę. I bardzo dobrze się stało.
Ale jeśli chodzi o rady to po pierwsze trzeba zadać sobie najważniejsze pytanie: „czy to jest zajęcie na całe życie, czy tylko po to, żeby opowiadać o tym, że się robi projekty. Myślę, że determinacja, konsekwencja, charyzma i refleks składają się na proces doskonały. Talent to pojęcie względne. Bądź prawdziwy i bądź sobą. Dopracuj sposób opowiadania o swoim projekcie, najpierw sobie potem komuś. Trzeba potrafić mówić w zgodzie ze sobą. Czasem będziesz miał na to tylko pierwsze kilkanaście sekund. Co jeszcze? Nigdy nie obiecuj czegoś, czego nie jesteś w stanie zrobić. Następne: bądź pewny siebie, nie podważaj swoich kompetencji. I w końcu: uważnie obserwuj odbiorcę, mimo tego, że czasem nie ma go obok ciebie.
W naszym wspólnym projekcie z 4F/RL9 jesteś kimś w rodzaju mentora, poza tym uczysz studentów projektowania. Odpowiada ci taka rola?
Uwielbiam to. W pandemii bardzo tęsknię za swoimi studentami, bardzo lubię przekazywać wiedzę. Może bywam surowy i krytyczny, ale jak widzę, że pracujący ze mną studenci wykonują progres, nabieram przekonania, że warto robić to tak, jak czuję. To piękne uczucie, którego nie da się kupić. Tym bardziej że czasami zauważam u tych studentów nawet nie tylko zmianę w samym projektowaniu, ale też na takim zwykłym, ludzkim poziomie, na przykład w kwestii pewności siebie czy oceny samego siebie.
Miałeś swoją markę odzieżową, a poza tym nie raz projektowałeś ubrania dla innych marek. Co według ciebie musi mieć marka streetwearowa, żeby miała szansę się przebić?
Moim zdaniem na rynku po prostu nie ma miejsca na rzeczy głupie. Za każdą marką musi iść jakieś DNA, jakaś prawda, jakaś pasja czy idea. Żeby się przebić, musimy mieć coś do powiedzenia. Marka musi za sobą coś nieść. Wydaje mi się, że jesteśmy w momencie parcia na recycling i eko – to bardzo dobrze, ale pod warunkiem, że marka robi to naprawdę, a nie tylko udaje. Pod warunkiem, że taki eko-ciuch nie tylko jest uszyty z materiału z recyklingu, ale też dalej poddaje się recyklingowi, a za jego uszycie nie odpowiadają małe dzieci. Poza tym dla mnie w odzieży największą wartość ma funkcjonalność. Ubrania muszą nie tylko dobrze wyglądać, ale też dobrze się nosić, być uszyte z odpowiednich materiałów i tak dalej. Lubię marki, które są ukierunkowane. Dla wszystkich jest tylko zupa pomidorowa.
To prawda, że twoje trzy główne inspiracje to kultura uliczna, Bauhaus i Władysław Strzemiński?
Na pewno to prawda, tylko że... tak było kiedyś. Zauważyłem, że od jakiegoś czasu dużo więcej dają mi rozmowy. Mam obok siebie naprawdę mądrych ludzi i bardzo im za to dziękuję. Kto ma wiedzieć, ten wie (śmiech)!
INSTAGRAM:
Oskar Podolski OESU®1 REEL:
247®STUDIO:
FacebookInstagramTikTokX
Advertisement