Margaret: „Mój najgorszy moment w życiu był przypudrowany" [wywiad]
Autor: Monika Kurek
14-02-2021
![Margaret: „Mój najgorszy moment w życiu był przypudrowany" [wywiad]](https://kmag.s3.eu-west-2.amazonaws.com/articles/6023e1785c1a96788584631a/Margaret%20fot.%20%C5%81ukasz%20Jasiukowicz%204.jpg)
![Margaret: „Mój najgorszy moment w życiu był przypudrowany" [wywiad]](https://kmag.s3.eu-west-2.amazonaws.com/articles/6023e1785c1a96788584631a/Margaret%20fot.%20%C5%81ukasz%20Jasiukowicz%204.jpg)
Przeczytaj takze
Margaret zadebiutowała w 2013 roku utworem „Thank You Very Much" i w ciągu kilku lat stała się jedną z najpopularniejszych popowych wokalistek w Polsce. Odnosiła sukcesy nie tylko w Polsce, ale także zagranicą. Podpisała międzynarodowy kontrakt z Warner Music Sweden i koncertowała w Szwecji, a jej piosenki pojawiały się w zagranicznych notowaniach.
Od tego czasu sporo się jednak zmieniło. W 2019 roku Margaret wydała swoją pierwszą płytę po polsku („Gaja Hornby") oraz zaskoczyła fanów duetem z Young Igim („Układanki"). Jakby tego było mało, zerwała międzynarodowy kontrakt, zmieniła wizerunek i... zamieszkała w lesie. Choć początkowo jej eksperymenty z hip-hopem budziły sceptycyzm, swoim piątym albumem studyjnym „Maggie Vision" udowodniła, że zdecydowanie wie, co robi. Wśród gości możemy usłyszeć m.in. Kiza, Kukona, Otschodzi czy Natalię Szroeder, a na krążku Margaret ostro rozlicza się ze swoją dotychczasową karierą oraz mówi wprost o tym, jak kariera odbiła się na jej zdrowiu psychicznym. Z okazji piątkowej premiery „Maggie Vision" porozmawialiśmy z Margaret o m.in. jej przemianie duchowej, życiu pod presją, mieszkaniu w holenderce, idei siostrzeństwa, oczekiwaniach wobec kobiet oraz ślubie w Peru.
Kilka lat temu powiedziałaś: „Tworząc, myślę po angielsku i to po prostu lepiej brzmi. Próbowaliśmy przełożyć moje piosenki na język polski. Wyszło tragicznie". Tymczasem właśnie ukazała się twoja już druga płyta po polsku. Co się zmieniło?
Margaret: Byłam świadoma, że nie potrafię pisać piosenek po polsku i dlatego tego nie robiłam. To przyszło wraz z doświadczeniem. Im częściej pisałam po polsku, tym lepiej zaczynały mi się te słowa układać pod językiem. Zresztą w ogóle na tym albumie warstwa tekstowa jest bardzo ważna. Jest na nim bardzo mocna historia, którą chciałam opowiedzieć. Teraz już mam tak, że nie chcę nic mówić (śmiech). Minął ten czas. Skończyłam płytę we wrześniu i trochę odpoczęłam, a potem, jak to ja, zaczęłam robić nową muzę. Tym razem idę za melodią. Faktycznie, ciekawy ten zwrot akcji, ale ja przecież lubię takie zwroty akcji.
Jak praca nad tą płytą różniła się nad pracą nad poprzednimi?
Margaret: Tę płytę robiliśmy we dwójkę z Piotrkiem. Nie tylko przez pandemię, ale także dlatego, że my po prostu świetnie się dogadujemy. To jest naturalne, że robimy to razem. To już nie jest tak, że umawiam się do studia, żeby nagrać piosenkę, tylko gram na PlayStation i nagle mówię do Piotrka: „Chodź, zrobimy coś, bo mam pomysł". Ja w swojej głowie już dawno skończyłam ten materiał, który teraz wychodzi i teraz robię inne rzeczy, które są dużo bardziej melodyjne.
Zmienił się również sam proces twórczy?
Margaret: Przy poprzednich płytach zazwyczaj zaczynałam od melodii i ogólnego zarysu, o czym dana piosenka ma być. Generalnie zawsze byłam skupiona na warstwie muzycznej, bo zawsze bardziej czułam się muzykiem niż tekściarzem. Wraz z pisaniem po polsku przyszła do mnie jednak jakaś taka ambicja, która jest związana z hip-hopem i tą całą zajawką. Jak byłam dzieckiem, to nie słuchałam nigdy za bardzo hip-hopu, bardziej jazzu czy R&B. Spodobało mi się, że hip-hop stał się taki super melodyjny, bo kiedyś taki nie był. Kiedyś to było takie blokowiskowe nawijanie.
Wszedł w mainstream. Zwłaszcza na zachodzie, gdzie rapują Beyoncé i Ariana Grande...
Margaret: Tak, jest już niemal popowy. W Polsce to już też powoli wchodzi. Małymi kroczkami, ale to się dzieje. Najbardziej rewolucyjne było dla mnie to, że jest to takie melodyjne. Możesz znaleźć hip-hopowe piosenki, które zapętlasz, bo ci się podobają i które sobie podśpiewujesz. Dla mnie to był zwrot akcji, oznaczający, że mogę wypowiedzieć się językiem urban, z fajnym flow i w dodatku face to face. Strasznie mi się podoba ta bezpośredniość. To jest takie ziomalskie, że możesz powiedzieć coś, co nie jest owinięte w tysiące metafor. Zresztą czułam, że temat, o którym chciałam opowiedzieć, wcale nie potrzebuje metafor. Przez wiele lat mojej kariery metamorfowałam się, żeby się nie odsłonić, bo coś tam, bo nie byłam gotowa itd., ale teraz wyłożyłam kawę na ławę. Jedziemy z tym!
Nie bałaś się? Na tej płycie o wielu rzeczach mówisz po raz pierwszy.
Margaret: Ja sama z siebie się takich ruchów nie boję. Nie lubię za to momentu, kiedy następuje zderzenie ze światem i ten świat przeinacza to, co kreuję. To jest często bolesne. Jak wychodzi, dajmy na to „Antipop", to pojawia się seria nagłówków, choć wcale nie chodzi o to, kto co robił i dlaczego. Staram się po prostu ściągać te wszystkie warstwy wcześniejszej Margaret, bo zderzyłam się z tym, że nie są prawdziwe. Przestało mnie to kręcić. Prawda jest dużo bardziej surowa, a większą wartość ma dla mnie to, jak jest.
A jaki masz teraz związek z tą wcześniejszą Margaret? W klipie do „Xanaxu" trochę jej się oberwało.
Margaret: To była metafora, wiadomo, ale zależało mi, żeby mocno zaznaczyć tę przemianę i pokazać, że już nie na wszystko się godzę. Dostaję dużo pytań o tą „starą Margaret" i chciałam się do tego jakość odnieść. To nie jest tak, że teraz neguję wszystko, co było, bo mam do tego ogromny szacunek i to nadal mi się na maksa podoba. Po prostu patrzę na to, jak na jakąś drogę. Teraz jestem tu, gdzie jestem i lepiej rozumiem swoje wcześniejsze decyzje. Dlatego że robiłam tamto, teraz jestem tu. Nie będę jednak udawać, że nic się nie zmieniło.
W „Xanaxie" poruszasz kwestię, która w Polsce jest bardzo często zaniedbywana, czyli kwestię zdrowia psychicznego. Mówisz także o okresie w swoim życiu, w którym twoi odbiorcy nie mieli pojęcia, że coś jest nie tak.
Margaret: Było dużo teorii spiskowych na temat mojego zniknięcia. Chciałam to w jakiś sposób wytłumaczyć, bo było to dla mnie ważne. Dzielę się wieloma rzeczami, ale jednocześnie wydaje mi się, że współcześnie bardzo łatwo wpaść w pułapkę Instagrama. Też w nią wpadam. Zdarza mi się myśleć: „Jezu, ależ ona ma świetne życie, a ja siedzę w tym lesie i nikt mnie nie lubi". Nie chciałabym, żeby ktoś tak pomyślał patrząc na mojego Instagrama. Jasne, pokazujemy fajne momenty, bo ręka nie sięga po telefon, jak jest niefajnie. Po co to pokazywać? To jest zresztą syndrom osób, które mają problem i którym jest ze sobą źle. Kiedy to się dzieje, nikt nie chce o tym opowiadać. Pierwszy odruch to chęć schowania się i udawania, że wszystko jest super.
Ja też tak miałam, jak byłam uśmiechniętą jurorką w "The Voice of Poland". Chciałam pokazać „Xanaxem", że często za tym pięknem uśmiechem kryją się demony. A nie za tym, jak wyczillowana wrzucam na Instagram zdjęcie bez make-upu. Ludziom wydaje się, że jak coś jest ładne i uśmiechnięte, to to jest szczęście, a jak jesteś normalną duperą bez make-upu, z pryszczem i masz tyle jaj, żeby wstawić takie zdjęcie, to na pewno musi być coś nie tak. Mój najgorszy moment w życiu był zapudrowany. Niby było super, ale tak naprawdę wcale nie było. Warto sobie o tym przypominać, bo ja też cały czas wpadam w te pułapki.
A na ile to była kwestia presji medialnej i próby dorośnięcia do tego nieskazitelnego wizerunku?
Margaret: W pewnym momencie to wszystko się nawarstwiło. Przez sześć lat nie dawałam sobie odpocząć i nie miałam czasu na refleksję, czy robię to, czego chcę czy robię to, czego chcą inni, bo im się to opłaca. Nie miałam czasu, żeby się nad tym zastanowić i myślę, że mnie to wszystko przerosło. Gdy zaczęłam dojrzewać i zauważać pewne rzeczy, to ta maszyna była tak rozpędzona, że nie chciała się zatrzymać. W „Sold Oucie" jest wers: „Byłam zmęczona, w białych rękawiczkach wojna, w chłodzie marmurowych komnat błyskach fleszy mortal kombat” i ja faktycznie trochę tak się czułam. Wszystkim wydawało się, że mam fajne życie, a ja po prostu w środku się dusiłam i byłam bardzo nieszczęśliwa.
Przenosząc się do holenderki, musiałaś pozbyć się wielu rzeczy. Teraz paradoksalnie masz mniej, ale chyba jesteś szczęśliwsza?
Margaret: Im więcej rzeczy masz, tym bardziej stresujesz się, że je stracisz. Ja wszystko rozdałam. Miałam np. bzika na punkcie książek, ale teraz zamiast kupować papierowe książki korzystam z ebooków. W ogóle mieszkanie w lesie jest dla mnie dużą lekcją pokory, bo tam nie jest wygodnie. To nie jest tak, że mogę zamówić sobie Uber Eats... Jak było minus dwadzieścia, to holenderka nam zamarzła. Na początku nie było prądu, więc musieliśmy go jakoś doprowadzić. Teraz jak jest, to wciąż nie ma go dużo i czasem się wyłącza.Teraz jak były te mrozy, to był trochę hardkor, ale to jest nawet fajne. Miałam już łatwe życie, dużo wygód. Tu coś sobie zamówię, tu ktoś mi coś zrobi. Zaczęło mnie nudzić, że wszystko mogę na telefon i jest. Już mnie to nie kręci. Paradoksalnie jestem bardziej szczęśliwa. Doceniam więcej, bo wiem, że to nie jest łatwe.
Kiedy zerwałaś ze swoim dotychczasowym wizerunkiem, wielu twoich odbiorców odczuło dysonans poznawczy. Wrzuciłaś zdjęcie bez makijażu i się zaczęło…
Margaret: To jest dysonans spowodowany tym, że choć istnieją dwa światy, to za kontem na Instagramie kryje się realny człowiek. Gdy wrzuciłam to zdjęcie, dostałam dużo wiadomości od dziewczyn, które pisały, że też mają pryszcze i też takie są. Z drugiej strony był jednak świat mediów, który podjudzał, że coś jest nie tak, bo nagłówek „Co się dzieje z Margaret? Fani są zmartwieni" super się klika, a na klikach zarabia się pieniądze. To było niefajne, choć dostałam wtedy mnóstwo wsparcia. Nawet nie wiem w czym wsparcia, bo nie było mi smutno z powodu tego zdjęcia. Mi się ono podoba. Pomyślałam sobie natomiast, że osoby, które pracują dla tych portali też potem wpadną w tę pułapkę, tylko że w innym kontekście. Jako osoba będąca w mediach na pewno rozumiesz, jak to działa. Przypominam sobie jednak, jak byłam pochodzącą z małej miejscowości szesnastoletnią dziewczyną z marzeniami i dochodzę do wniosku, że to nie jest dobry komunikat. Przekaz w stylu: „Ej, dzisiaj siódma rano i full make up, bo inaczej jesteś załatwiona" nie jest dobrym komunikatem dla młodych dziewczyn.
Od jakiegoś czasu mówisz także o siostrzeństwie i kobiecej sile. Co sprawiło, że odnalazłaś w sobie potrzebę mówienia o tym?
Margaret: Pamiętam, że na albumie „Monkey Bussines” chciałam zrobić taki dziewczyński song i wymyśliłam sobie, żeby Marika dograła się do numeru „Funky". Choć finalnie piosenka poszła bez featu, to jednak ta idea siostrzeństwa rosła we mnie od dawna, tylko nie do końca potrafiłam ją nazwać. Teraz jestem dużo bardziej świadoma i np. zauważam różnicę pomiędzy postrzeganiem kobiet i mężczyzn. Uważam, że wszyscy jesteśmy świetni, musimy się dogadać i żyć w symbiozie, ale kobiety często są traktowane inaczej. Mniej zarabiają, oczekuje się od nich pewnych rzeczy. Ja też zostałam tak wychowania i jak patrzę na swoją karierę, to wiele rzeczy wynikało z tego, że byłam wychowana. Słyszałam: „Ty to bądź ładna", „Gosieńko, tutaj niech sobie panowie rozmawiają", „Nie trzeba się tak denerwować". Zauważyłam, że miało to ogromny wpływ na to, kim byłam i jakie decyzje podejmowałam. Byłam przerażona tym, że mam robić tak, jak oni mówią, a w ogóle, to powinnam ich całować po stopach, bo czegoś ode mnie chcą. Jak zdałam sobie z tego sprawę, to chciałam jakoś to odczarować, przynajmniej na tym małym podwórku, które tworzę wokół siebie.
Zdarzało się, że ktoś potraktował cię inaczej, bo jesteś kobietą?
Margaret: Nie chcę tego oceniać, ale często mówi się, że mężczyźni wydający muzykę są artystami, podczas gdy kobiety to „produkty". Nie wiem dlaczego, bo znając te osoby nie powiedziałabym, że jedna jest mniejszym artystą, a druga większym. Nawet w tekstach facetom uchodzi więcej niż kobietom. Robiąc ten album miałam świadomość, że jeśli chcę, aby w hip-hopie czy stylistyce urban ten tekst dobrze wybrzmiał, to musi być milion razy lepszy niż tekst np. Żabsona, bo jestem laską i wiem, że muszę coś udowodnić. W takich realiach żyjemy.
A czym jest dla ciebie feminizm?
Margaret: W moim przypadku feminizm zamienił się w siostrzeństwo. Wydaje mi się, że zmiany nie zadzieją się siłą, przemocą czy krzyczeniem, choć rozumiem że kobiety muszą mieć prawo do krzyczenia, bo za długo były uciszane. W dodatku zawsze ktoś przypina im łatkę wariatek. Krzyczy, bo jest wariatką. Za to, jak koleś się wkurwia, to jest pewny siebie. Uważam jednak mimo wszystko, że trzeba to zrobić mądrze i ze sobą rozmawiać. Nawet z psychologicznego puntu widzenia zmiany dzieją się wtedy, kiedy są robione, a nie wtedy, kiedy na siebie krzyczymy. Aby tak się jednak stało, my, kobiety, musimy mieć ze sobą większą sztamę. Faceci taką mają i wspierają się bardziej niż kobiety. My wciąż jeszcze trochę ze sobą walczymy, choć to też się zmienia. Dużo osób mówi o ruchu kobiet i kobiecej sile, która gdzieś tam jest i która się obudziła. Również w kulturze. Przykładowo coraz więcej widać duetów między dziewczynami, podczas gdy kiedyś to było zupełnie nie do pomyślenia.
Wymarzony duet?
Margaret: Strasznie chciałabym nagrać duet z Oskarem z PRO8L3M-u. To jest feat, który już od jakiegoś czasu za mną chodzi, ale wstydzę się go zapytać (śmiech). Zwłaszcza, że znamy się osobiście. Kiedyś muszę to zrobić! Natomiast dziewczyński chyba z Kayah. Ona jest dla mnie bardzo inspirującą postacią. Ma swoją wytwórnię i wspiera kobiety, co bardzo podziwiam. Dużo eksperymentuje muzycznie.
Nie jest trochę tak, że twoje doświadczenia i twoja droga zbudowały cię na tyle, że teraz chcesz trochę oddać innym? Mam tutaj na myśli zarówno ideę siostrzeństwa, jak i twoją wytwórnię Gaja Horby Records.
Margaret: To jest ciekawe, bo w momencie, kiedy zrobiłam sobie przerwę i dałam sobie czas na bycie sobą oraz podjęcie różnych decyzji, nagle pojawiło się miejsce na innych. Wcześniej byłam strasznie skupiona na sobie. Nie dość, że nie miałam czasu, jeszcze ciągle ktoś mi mówił: „Tego nie możesz, tego nie powinnaś". Tak strasznie walczyłam o miejsce dla siebie w swoim własnym projekcie, że trochę nie było miejsca na cokolwiek innego. Po drodze odkryłam zajawkę, żeby pomagać młodym artystom i tę podjarkę podsycił „The Voice of Poland", choć nie był to najlepszy okres w moim życiu. Mam doświadczenie, wiem, jak się robi różne rzeczy i oprócz tego, że ja im coś daję, oni też dają mi coś od siebie. Na przykład świeże spojrzenie na muzę, które jest dla mnie super inspirujące. Póki co, mamy dwóch artystów, którzy pracują nad swoim materiałem i których wspieramy, jak możemy. Zresztą Urboishawy pojawia się na jednym z numerów na płycie na tej płycie, przezdolny koleś. Ania też pracuje nad swoją płytą i choć spowolniła nas pandemia, niedługo ruszamy z kopyta.
To nie jedyna zmiana. Zaczęłaś wypowiadać się na tematy polityczne.
Margaret: Ten głos zawsze gdzieś tam we mnie był, ale był wstrzymywany. Zresztą prawda jest taka, że z punktu widzenia biznesowego nie opłaca się zabierać głosu. Lepiej go nie mieć, bo to korzystniejsze finansowo. Jestem jednak w takim momencie, że już nie muszę siedzieć cicho. Zresztą też nie do końca uważam, że wypowiadam się na tematy polityczne. Wypowiadam się na tematy społeczne. To, że nasz rząd nie respektuje praw człowieka, to jest inna sprawa. Oni wybiegają po za politykę. Przykładowo według mnie Strajk Kobiet nie zalicza się do kategorii „polityka”.
W „No Future” dość ostro komentujesz to, co dzieje się w Polsce. Rzeczywiście widzisz przyszłość naszego kraju w tak ciemnych barwach?
Margaret: W tym utworze ważny jest kontekst. Ja go napisałam tuż po wyborach prezydenckich i nie był to wesoły czas. Teraz mam trochę inne podejście. Nawet jak trwają protesty, to ta nadzieja jest, bo choć jesteśmy podzieleni na pół, to ta połowa się dogaduje. Jedynie z tą drugą się nie dogadujemy. Nie jestem politykiem i jak dla mnie moglibyśmy mieć Polskę północną i południową. Pewnie to nie byłby dobry pomysł, ale żeby tak się ze sobą pieklić i kłócić, to też mi się nie chce, choć oczywiście rozumiem, że ktoś może mieć inne poglądy.

fot. Łukasz Jasiukowicz
Odnalazłaś też w sobie duchowość, prawda?
Margaret: Tak, ta duchowość się we mnie narodziła i staram się ja pielęgnować. Dwa lata temu w jakimś wywiadzie frywolnie powiedziałam, że wybieram apostazję i wtedy bardzo się buntowałam, odczuwałam dużo złości. Teraz jest we mnie spokój i nie potrafię przed kimś klękać, zwłaszcza, że nawet nie wiadomo przed kim. Jestem bardzo duchowa, choć nie wybieram tej religii, którą wybierają wszyscy. Po prostu staram się mieć kontakt ze sobą i swoją duszą. Czuję, że dobrze mi robi. Ostatnio wkręciłam się w „Stars Wars" i przeczytałam, że jediizm jest czwartą religią w Wielkiej Brytanii. Podoba mi się jediizm i założenie że moc jest z tobą, a strach budzi nienawiść. Koniec końców każda religia jest oparta na jakieś książce i trzeba wybrać, która ci się podoba.
Jaką rolę w tej przemianie odgrywał twój związek z naturą?
Margaret: Przede wszystkim odnalazłam w naturze spokój. To było to, czego mi brakowało, gdy miotałam się sama ze sobą. Mieszkałam w samym centrum miasta i zawsze powtarzałam, że jestem dziewczyną z miasta,podczas gdy okazało się, że w ogóle nie. Jasne, lubię to, ale tylko jeśli mam z drugiej strony harmonię i spokój. Energia bijąca z lasu jest dla mnie jak lekarstwo. Odkryłam to podczas podróży do Peru w styczniu zeszłego roku. Zachwyciła mnie energia płynąca z tej przeogromnej dżungli, w której człowiek czuje się mały i nieistotny. Byliśmy na takim campie znajomych Piotrka, którzy mieszkają w dżungli i nie było kranu ani było toalety, a woda była tylko wtedy, gdy spadła deszczówka. Ten powrót do natury bardzo poukładał mi w głowie. Czuję się dużo lepiej, kiedy mam kontakt z naturą.
A jak wyglądała wasza ceremonia?
Margaret: To była ceremonia w obrządku Shipibo, czyli peruwiańskiego plemienia żyjącego w Amazonce. Ogólnie Shipibo są już dość skomercjalizowani, ale ci którzy udzielali nam ślubu mieszkają w dżungli i są dość wierni tradycjom. Przylecieliśmy sami i to też była ulga, że robimy to dla siebie, a nie, żeby zadowolić przyjaciół i rodzinę. Tradycja Shapibo mówi, że żona nie może się zobaczyć z narzeczonym przed ślubem, więc Piotrek poszedł do jednego domku, a ja do drugiego. Nudziłam się, bo nie było tam nic do roboty, więc stwierdziłam, że pójdę umyć włosy. Zapomniałam jednak, że jest wilgotno i że te włosy mi się przecież nie wysuszą. Zaczęłam więc biegać po polanie, żeby je wysuszyć, aż nagle przyszła znajoma, która miała mnie zaprowadzić na ceremonię. Ze zdumieniem zapytała, co robię. Było w tym wszystkim coś duchowego.
To dość niecodzienne podejście. W naszym kraju instytucja małżeństwa jest postrzegana dość restrykcyjnie.
Margaret: Jak spółka cywilna lub firma mała. Nasz ślub nie jest respektowany przez polskie prawo, ale my nie chcieliśmy, żeby to było systemowe. Nie chciałam iść do jakiejś pani w urzędzie i czegoś podpisywać. I to jest super uczucie, że wybierasz coś, bo tak czujesz i nie przysięgasz przed żadnym bogiem, tylko przed tą osobą, z którą bierzesz ślub i która po prostu chce z tobą być. Ja nie potrzebuje na to żadnej umowy. Po prostu chcę i tyle.
Wraz z premierą „Maggie Vision" ukazał się również klip do utworu „Sold Out" z Natalią Szroeder. Sprawdźcie:
Polecane

„Aborcja na pstryknięcie", czyli Jurek Owsiak kontra środowiska feministyczne

Artysta zrobił „Krystynę Pawłowicz uciekającą z płonącego hotelu" z klocków Lego

W przeróbkach amerykańskiego artysty świat należy do kotów

Padsharing. Ruszyła akcja, której celem jest dzielenie się produktami menstruacyjnymi

The Weeknd i armia tancerzy z zabandażowanymi twarzami na SuperBowl 2021
Polecane

„Aborcja na pstryknięcie", czyli Jurek Owsiak kontra środowiska feministyczne

Artysta zrobił „Krystynę Pawłowicz uciekającą z płonącego hotelu" z klocków Lego

W przeróbkach amerykańskiego artysty świat należy do kotów

Padsharing. Ruszyła akcja, której celem jest dzielenie się produktami menstruacyjnymi





