Twoje zawodowe portfolio jest różnorodne – od studiowania w Nowym Jorku, po prowadzenie gastronomii w Warszawie, do projektowania mini-budynków w lesie. Skąd takie przeskoki?
Ciekawe pytanie. Całe życie czegoś poszukuję i mam w głowie mnóstwo pomysłów, które chcę zrealizować. W wielu przypadkach mi się to udaje. Co jakiś czas wyłania się idea, która w danym momencie wydaje się warta, by za nią podążyć. Zwykle wynika to z czystej pasji – po prostu czuję, że w tym kierunku należy podążać, i robię wszystko, aby to urzeczywistnić. Lubię też układać swoje życie w takie etapy, które mogę zamknąć i przejść do czegoś nowego. To dlatego po studiach w Nowym Jorku postanowiłem wrócić do Warszawy. Długa, bo chyba dziesięcioletnia, przygoda z gastronomią była super, ale postanowiłem ją zakończyć, bo miałem pomysły na kolejne projekty. Wtedy właśnie zacząłem robić różne domki do odpoczynku. Myślę, że życie jest krótkie, więc trzeba z niego korzystać i żyć intensywnie. Sprawia mi ogromną przyjemność, że mogę realizować swoje pomysły i pasje.
Realizujesz je z dużymi sukcesami. Twój projekt Bookworm Cabin znalazł się na okładce prestiżowego przeglądu tak zwanych „tiny houses" wydanego przez Prestel Publishing. Co to dla ciebie oznacza?
To jest niesamowicie miłe potwierdzenie, że moje działania i ciężka praca idą w dobrym kierunku. Fajnie jest słyszeć, że ktoś docenia to, co robimy, ale to nie jest codzienność. Zwykle zmagam się z rozwiązywaniem problemów, z przewidywaniem, co się może wydarzyć i jak temu zapobiec. To jest męcząca, żmudna praca – taka, jak w każdej innej dziedzinie. Moje dni nie polegają na oglądaniu okładek, na których nas publikują. Zdarza się to rzadko i również dlatego ogromnie cieszy.
Coraz częściej mówi się o minimalizmie i wpływie na środowisko – uważasz, że takie inicjatywy jak Bookworm Cabin są rozwiązaniem czy raczej pozostaną niszowe? Co może nam dać kontakt z przyrodą i ucieczka od hałasu?
Uważam, że absolutnie jest to kierunek, w którym podąża turystyka. Nie chcę wybiegać 50 lat do przodu. Czy będziemy mieszkać w małych kabinkach w lesie? Kto wie, może... Na razie jest to traktowane jako pewnego rodzaju rozrywka, która daje oddech i jest na to ogromny popyt. Widzę to po moich zadowolonych gościach, którzy mówią, że czują się cudownie po pobycie w takim miejscu. Chcą być blisko natury, mieć taką malutką kryjówkę, która jest pięknie dopracowana. Według mnie to jest środowisko, które bardziej służy zarówno nam, jak i naszym organizmom, niż mieszkanie w wielkim mieście. Odpoczynek jest bardzo potrzebny i po naszych klientach widzę, że nie tylko ja tak uważam.
Projekt stał się do tego stopnia popularny, że niektóre książki wychodzą teraz pod waszym patronatem. Czy uważasz, że w Polsce jest duże zapotrzebowanie na oryginalne projekty biznesowe?
Czy trudno coś budować od podstaw? Nie wiem. Wymaga to dużego wysiłku, ale ta oryginalność się opłaca. Kiedy wpadłem na pomysł Bookworm Cabin, to na początku brzmiało to jak kompletnie szalony pomysł. Nawet najbliższe mi osoby uważały, że to szalona fantazja, żeby postawić w środku lasu domek z książkami. Po co komu coś takiego? Ale ja byłem zdeterminowany i wiedziałem, że to będzie działać. Mimo to jego popularność przerosła moje oczekiwania. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie było, chyba nawet na świecie nie było akurat takiego połączenia – domku z książkami w lesie. I ta oryginalność świetnie owocuje, bo potem mamy chociażby te patronaty nad wydawanymi książkami. I to jest w gruncie rzeczy dosyć niesamowite, kiedy się nad tym pomyśli na chłodno. To jest domek na wynajem, do spania – i on staje się na tyle ważną marką, że ogólnopolskie wydawnictwo, produkujące setki tysięcy egzemplarzy, chce, żebyśmy mieli patronat nad ich książką, bo jesteśmy znaczącym symbolem. Nie szedłem drogą na skróty, wybrałem drogę trudniejszą i bardziej ryzykowną, i to teraz owocuje – udało się stworzyć coś wyjątkowego.
/rozmawiała: Iga Trydulska/
Bartłomiej Kraciuk / fot. Javier Presencio