Advertisement

Wyreżyserował „25 lat niewinności”, a niedawno też drugi sezon serialu „Rojst '97”. Porozmawialiśmy z Janem Holoubkiem

16-07-2021
Wyreżyserował „25 lat niewinności”, a niedawno też drugi sezon serialu „Rojst '97”. Porozmawialiśmy z Janem Holoubkiem

Przeczytaj takze

/Materiał pochodzi z numeru K MAG 104 „Wystarczy być” 2021, tekst: Agnieszka Sielańczyk/
Po latach pracy jako operator kamery zdecydował się na reżyserię, o której marzył od dziecka. Jego fabularny debiut uniósł ciężar prawdziwej historii ofiary tragicznego błędu rodzimego sądownictwa i udowodnił, że w Polsce może powstawać znakomite kino. Przed nim kolejne filmowe i serialowe wyzwania. O życiu na planie i poza nim rozmawiamy z Janem Holoubkiem.
„25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy” to temat wciąż żywy. Sprawa zbrodni miłoszyckiej nadal jest w sądzie, a twój film otrzymał piętnaście nominacji do Orłów. Dlaczego wybrałeś tę historię?
Ta historia wybrała mnie. Dostałem telefon z propozycją ekranizacji od Anny Waśniewskiej-Gill, producentki z TVN-u. Sam pewnie bym nie wpadł na pomysł, by ten temat uczynić swoim debiutem, ale gdy już dostałem do ręki książkę Grzegorza Głuszaka – reportaż o tej sprawie – stało się dla mnie oczywiste, że nie mogę przejść obok niej obojętnie. Trafiła do mnie historia tak świeża i współczesna, że nie sposób się jej oprzeć, mimo że zawsze uciekałem w stronę kina gatunkowego. Lubię kino kostiumowe, mocną stylizację i stylistykę. Taki jest „Rojst”. Tutaj natomiast miałem do zrealizowania materiał na pograniczu dokumentu, co wydawało mi się ogromnym wyzwaniem: zrobienie filmu, który nie opiera się na dramaturgii wydarzeń, lecz na dramaturgii emocji. W „25 latach niewinności” prowadzącą linią filmu są emocje. Oczywiście, obserwujemy wątek policjanta i prokuratorów, który jest, powiedziałbym, gatunkowo kryminalny, ale motor tego filmu stanowi historia Tomka i jego mamy, będąca niczym otwarta rana.
Pamiętasz swoje pierwsze spotkanie z Tomkiem Komendą i jego rodziną?
Tak. Chcieli mnie poznać i chyba na podstawie tego spotkania zdecydować, czy zgadzają się na powstanie filmu. W malutkim mieszkaniu Tomka i jego rodziny spędziliśmy kilka godzin. Na wszystkich to spotkanie wywarło niesamowite wrażenie – na mnie, producentce Ani, scenografie Maćku Fajście i scenarzyście Andrzeju Gołdzie. Było miło, chodziło o to, by się poznać, polubić. Tomek do dzisiaj bardzo niechętnie mówi o latach spędzonych w celi, niemal niemożliwe jest uzyskanie od niego jakichkolwiek informacji na temat pobytu w więzieniu.
fot. Karolina Zajączkowska (@thisisban)
Piotr Trojan, odtwórca roli Tomka, to aktorskie objawienie. Jak go znalazłeś?
Piotr pojawił się już na pierwszym etapie castingów, które nazywamy self-tape’ami – aktorzy nagrywają się sami, po czym przesyłają produkcji scenkę bądź dwie. Po obejrzeniu jego nagrania wiedziałem, że trafiłem na kogoś niezwykłego, wykraczającego poza aktorstwo w zwyczajowym rozumieniu. Na kogoś, kto czuje tę postać tak, jakby rozumiał wszystko, co stało się w Tomku. Potem się dowiedziałem, że noc przed wspomnianym nagraniem Piotrek obejrzał w internecie wszystko, co udało mu się znaleźć na temat sprawy. „Naładował się” Tomkiem, nieładnie rzecz ujmując, dlatego self-tape wyszedł tak jak wyszedł – zachwycająco. Na kolejnych castingach potwierdził swoją klasę, a kiedy na zdjęciach próbnych zagrał scenę pierwszego widzenia z Agatą Kuleszą, byłem pewien, że to ten duet.
Czułeś większą odpowiedzialność za film opowiadający świeżą historię, o ludziach wciąż w nią uwikłanych?
Zdecydowanie, choć to aspekt, którego nie brałem pod uwagę, myśląc o swoim debiucie. Nie sądziłem, że trafi mi się film o ludziach, którzy żyją, a ich sprawa jest wciąż aktualna. Do tego doszła również świadomość – na szczęście z opóźnionym zapłonem – że na ten film czeka nie tylko Tomek i jego rodzina, lecz także cała Polska. I będzie to dzieło mocno dyskutowane.
To historia, która chyba nie pozwala na zbytnią swobodę interpretacyjną. Fakty widnieją w aktach, świadkowie żyją. Zmarła sąsiadka Dorota P., która w zasadzie skazała Tomka na te osiemnaście tragicznych lat. Czy w rzeczywistości było tak, jak w twoim filmie?
Bardzo trudno opowiedzieć o osiemnastu latach pobytu człowieka w więzieniu. To w zasadzie niemożliwe. Można jedynie wybrać kilka ważnych momentów i je zgrupować. Jeśli chodzi o Dorotę P., dość wiernie trzymaliśmy się prawdy. Faktycznie była sąsiadką babci Tomka, a jej dzieckiem od czasu do czasu opiekowała się pani Teresa, mama Tomka, która w pewnym momencie zrezygnowała, bo kobieta zostawiała synka na coraz dłużej. Dorota P. obiecała zemstę. I rzeczywiście, na jakimś przyjęciu, kilka lat po zbrodni miłoszyckiej, wskazała Tomka, jego brata i ojca jako podejrzanych. W telewizji akurat leciał program kryminalny, a ona w towarzystwie policjantów wypaliła, że Tomek był w Sylwestra w Miłoszycach i dobrze znał ofiarę zbrodni. To zapoczątkowało lawinę tragicznych dla Tomka i jego bliskich wydarzeń. Sama Dorota P. złożyła potem obciążające zeznania we własnym domu, nie chciała pójść do sądu. Co więcej – była już wtedy prawomocnie skazana za krzywoprzysięstwo, a mimo to jej słowa doprowadziły do wydania wyroku na Komendę.
Tematem tego numeru magazynu jest normalne, dobre życie. Czy Tomek po takim doświadczeniu ma na nie szansę?
Ma i ją realizuje. Trudno mi się wypowiadać za niego, ale odnoszę wrażenie, że biorąc pod uwagę jego przeżycia, zaskakująco szybko się regeneruje. Poznał kobietę, w której się zakochał z wzajemnością, mają razem syna. Można przypuszczać, że po takim doświadczeniu powrót do normalności nie będzie możliwy. Ja jednak uważam, że Tomek jest mądry i wie, jak pójść do przodu.
„Normalne życie” dla każdego może oznaczać coś innego. Czym jest dla ciebie?
Moje normalne życie może się wydawać zupełnie nienormalne dla kogoś obserwującego je z boku. Dla mnie na pierwszym miejscu jest rodzina. Mam trójkę dzieci, wspaniałą narzeczoną i dom, więc w powszechnym rozumieniu zachowuję normę. Natomiast mój zawód sprawia, że to wszystko jest postawione na głowie – intensywność zajęć, liczba wyjazdów, nieustanne bycie w projekcie, który zaraz zaczynam lub kończę. Dla mnie to jest normalne życie – nieustanna praca nad różnymi aspektami preprodukcyjnymi, produkcyjnymi i postprodukcyjnymi. Na szczęście Magda [Magdalena Różczka – przyp. red.] rozumie, że to żywioł, w którym się spełniam. Zdaje sobie sprawę, że gdybym siedział w regularnej pracy od ósmej do szesnastej, czułbym się nieszczęśliwy.
Dlaczego zdecydowałeś się zmienić fach?
Od dawna chciałem to zrobić. Może od samego początku pragnąłem zostać reżyserem, ale mając dziewiętnaście lat, nie czułem się intelektualnie gotowy do zdawania na wydział reżyserii. Z biegiem czasu zacząłem stawiać drobne kroki w kierunku reżyserii. Zrealizowałem krótki film „Słońce i cień” o moim ojcu i Tadeuszu Konwickim, będący swego rodzaju potwierdzeniem przed samym sobą, że dam radę. Potem stworzyłem mockument „Pocztówki z Republiki Absurdu”, a następnie „Rojsta”, który był już absolutnie świadomą decyzją. Wtedy postanowiłem, że nadszedł czas, by zacząć reżyserować duże rzeczy.
Jakim reżyserem jesteś? Dajesz swobodę twórczą czy nie dzielisz się władzą na planie?
Staram się dawać moim współpracownikom dużo swobody. Nie chcę na planie armii pacynek wykonującej moje rozkazy, tylko grupę ludzi dokładającą do projektu swój talent, wyobraźnię i zaangażowanie. W moim rozumieniu reżyser to człowiek, który z jednej strony wie, czego chce, lecz z drugiej zostawia przestrzeń na akt twórczy swoich kolegów.
W kontekście zaborczych metod pracy sporo się ostatnio mówi o tych stosowanych na uczelniach artystycznych. Niektóre przypadki nazywa się wprost wielkim nadużyciem, a nawet mobbingiem. Jak wspominasz filmówkę?
Na moim roku czegoś takiego nie było. W każdym razie nie na wydziale operatorskim. Mam wrażenie, że szkoła filmowa jest i powinna być pierwszym poligonem zawodowym. Przedsmakiem tego, czego potem doświadczymy w pracy – ogromnego stresu i wysokich oczekiwań. Oczywiście sytuacje, o których teraz słyszymy w mediach, są niedopuszczalne. Uważam, że akt twórczy nie ma prawa odbywać się w stanie psychicznego lub fizycznego uciemiężenia. Dotyczy to także pracy reżyserów. Wiem, że są tacy, którzy przyjmują podobną metodę, jednak tego nie rozumiem. Dla mnie ludzie, z którymi pracuję, muszą przede wszystkim czuć się bezpiecznie. W moim interesie jest zachowanie na planie jak najlepszej atmosfery, bo najważniejsza i najwspanialsza część reżyserii to obcowanie z aktorami.
W powszechnej opinii zawód reżysera nie uchodzi za szczególnie ciężki. Jak jest naprawdę?
Reżyser to zawód wymagający udziału w projekcie od samego początku do samego końca, na każdym etapie i w każdym pionie. To nie jest lekka praca. Trzeba poświęcić mnóstwo czasu, również prywatnego, i niemal całkowicie oddać się projektowi. Jednocześnie to zawód piękny i dający tyle satysfakcji, że negatywne aspekty schodzą na drugi plan. Ten moment, kiedy jesteśmy na planie i robimy scenę z Andrzejem Sewerynem, Dawidem Ogrodnikiem, Zosią Wichłacz, Magdą Różczką, Łukaszem Simlatem, Piotrkiem Trojanem, Agatą Kuleszą, Robertem Więckiewiczem i wieloma, wieloma wspaniałymi artystami – to jest nagroda.
Rodzice-artyści kształtowali twoją wrażliwość?
Zawsze powtarzam, że byłem dzieckiem, które wolało bawić się na podwórku z kolegami, niż obcować z literaturą. Wszystko, co związane z zawodem, w moim przypadku miało i wciąż ma podłoże rozrywkowe. Ja po prostu uwielbiam robić filmy. Być może „25 lat niewinności” nie jest najlepszym dowodem tej „rozrywkowości”, ale jednak najbardziej interesuje mnie opowiadanie widzom historii. Niespecjalnie pasjonuje mnie wycieczka do własnego wnętrza czy jakiś rodzaj ekspiacji poprzez film, opowiadanie o swoich wewnętrznych traumach. Interesuje mnie opowiadanie historii, które sam chciałbym usłyszeć. Takie kino lubiłem od dziecka. Wychowałem się na filmach z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, czyli na tonach rozrywki dostępnej na wyciągnięcie ręki w wypożyczalni wideo. Kino wyższej klasy, artystyczne przyszło później – w okolicach egzaminu na studia.
fot. Karolina Zajączkowska (@thisisban)
O czym były twoje pierwsze filmy? Filmy dwunastolatka, który ukradł rodzicom kamerę.
To były filmy gatunkowe. Kręciliśmy z kolegami horrory, komedie, parodie programów telewizyjnych, dokumenty, thrillery. Wszystko, co danego dnia wpadło nam do głowy. To była niezwykła i równocześnie zabawna próba skopiowania Spielberga czy Scorsese kamerą VHS. Myślę, że wszyscy miłośnicy filmu zaczynają podobnie – od kopiowania czegoś, co im się spodoba w kinie.
Czy twoje najbliższe plany zawodowe będą czerpać z tego młodzieńczego zapału do kina gatunkowego?
Tak. Na początku wakacji do repertuaru Netfliksa wchodzi drugi sezon „Rojsta” – „Rojst 97”, z czego ogromnie się cieszę. Pierwszego lipca natomiast zaczynam zdjęcia do serialu „Wielka woda” o powodzi, do której doszło we Wrocławiu w 1997 roku. To produkcja bardzo skomplikowana logistycznie i technicznie, ponieważ musimy stworzyć powódź, co wydaje się karkołomnym przedsięwzięciem. Zamierzamy jednak podołać zadaniu. Z kolei w przyszłym roku mam w planie realizację kolejnego filmu fabularnego. Ponownie będzie to opowieść oparta na faktach, rozgrywająca się pod koniec lat siedemdziesiątych w Polsce i po drugiej stronie żelaznej kurtyny. Bardzo ciekawa historia, która znowu przyszła do mnie zupełnie niespodziewanie. To dobry znak.
Jan Holoubek – syn Magdaleny Zawadzkiej i Gustawa Holoubka. Absolwent Wydziału Operatorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera w Łodzi. Jako autor zdjęć lub operator kamery współpracował przy wielu pełnometrażowych produkcjach fabularnych i serialach. Jako reżyser zadebiutował w 2007 roku filmem „Słońce i cień”, opowiadającym o przyjaźni jego ojca z Tadeuszem Konwickim, a największym sukcesem okazał się serial kryminalny „Rojst”. Popularność produkcji umożliwiła Janowi pełnometrażowy debiut fabularny – „25 lat niewinności. Sprawa Tomka Komendy”, którego premiera miała miejsce w 2020 roku.
FacebookInstagramTikTokX
Advertisement