Jesteś jeszcze bardzo młody, ale już zagrałeś mnóstwo ról filmowych, telewizyjnych, teatralnych i serialowych. Masz ten komfort wyboru gdzie, z kim i w czym wystąpisz?
Myślę, że ten komfort ma się zawsze, niezależnie od tego, w jakim momencie życia i kariery się znajdujemy. Oczywiście, wszystko zależy od okoliczności. Zanim zdecyduję się na jakąś opcję, zawsze się zastanawiam, czy ma w sobie coś rozwijającego pod względem aktorskim, a także ludzkim. Czy przy tym konkretnym projekcie spotkam kogoś, kogo chciałbym poznać i z kim chciałbym pracować. Kiedy byłem młodszy i mniej doświadczony, z tym procesem wiązało się sporo niewiadomych. Odnoszę wrażenie, że po kilku latach w branży już trochę lepiej orientuję się, czego szukam, a krąg moich zainteresowań się zawęża. Jednocześnie nie skupiam się nad „objętością” roli. Ważniejsze jest dla mnie to, czy czuję dany projekt i czy mogę wnieść do niego coś od siebie. Podstawę stanowi dobrze napisany scenariusz, choć od jakiegoś czasu uważnie obserwuję również twórców, dla których scenariusz jest jedynie pretekstem do dalszej eksploracji, oraz takich, którym obojętne jest, czy scenariusz w ogóle istnieje. W takim przypadku punktem wyjścia może być treatment, moodboard czy choćby wspólna idea i poczucie, że łączy nas nić porozumienia.
Do szkoły aktorskiej w Warszawie trafiłeś od razu po liceum, bez żadnych problemów. Niewielu ludzi w tak młodym wieku wie, co chce robić w życiu. Szkoła spełniła twoje oczekiwania?
Uważam, że w dużym stopniu sami jesteśmy odpowiedzialni za to, co wyniesiemy ze szkoły. Warto mieć tego świadomość. Jednak zarówno w filmie, jak i w teatrze trzeba znaleźć swoje miejsce, a tego nie da się nauczyć. Ja zawsze postrzegałem aktorstwo przede wszystkim jako spotkanie z drugim człowiekiem. Pamiętam, co mówiła nam na zajęciach Maja Komorowska – że nie nauczy nas grać, ale spróbuje nauczyć nas patrzeć na życie. Szkoła może poszerzyć horyzonty, uwrażliwić, jednak nie pokaże, jak żyć i co robić. Tuż po liceum trudno określić, co tak naprawdę nas interesuje i kim chcemy zostać. Miałem przeczucie, że skończę w filmie lub teatrze, ale to bardzo szerokie pojęcia. Studia aktorskie były po prostu pierwszym strzałem. Szkoła to też ogromny zastrzyk złożony z osobowości, które cię uczą i z którymi się ścierasz. Zdarzają się również momenty, kiedy szkoła odbiera ci możliwość zgłębiania tego, co chcesz i dlaczego chcesz robić, wtłaczając cię w utarty schemat. Dlatego bywało, że zazdrościłem ludziom, którzy nie dostali się za pierwszym razem. Dzięki temu mogli przemyśleć swoje wybory, odnaleźć się w czymś zupełnie innym albo utwierdzić się w przekonaniu, że aktorstwo to jest to. Wtedy te decyzje były dojrzalsze. U mnie wszystko potoczyło się lawinowo, ale cieszę się, bo czuję, że jestem w dobrym miejscu. W przeciwnym razie bardzo łatwo byłoby mi wpaść w nurt oczekiwań i zadowalania innych. A tak, staram się zadowolić siebie, choć w sumie nigdy nie jestem do końca zadowolony [śmiech].
Jakie cechy cenisz najbardziej u reżyserów, z którymi pracowałeś?
Lubię pracować z marzycielami, reżyserami, którzy mają „w oku” pierwiastek marzenia, zupełnie jak dzieci. Zalążek idei pcha tę całą wielką produkcyjną machinę do przodu. Jeśli ktoś jest pozbawiony tej iskry, pracuje dla pieniędzy, połechtania własnego ego czy udowodnienia czegoś światu – nie jestem zainteresowany. Również dlatego, że tego rodzaju ambicje przekładają się na relacje z innymi pionami. Jeżeli czujesz to już podczas pierwszego spotkania z reżyserem, możesz być pewny, że ta sama presja będzie ci później towarzyszyć w garderobie, podczas nakładania makijażu i na planie. Nie lubię chłodnej kalkulacji, realizowania projektu „pod kogoś”. To dla mnie utrata szansy na zgłębienie własnych marzeń oraz wrażliwości, jaką daje kino.
Ja po prostu uwielbiam kino. Lubię patrzeć, jak się rozwija, śledzić kierunki zmian. Jestem fanem mokumentów, gdzie kino fabularne przeplata się z dokumentem. Obserwuję, jak otwierają się ścieżki dla międzynarodowych koprodukcji, jak do naszego życia wkracza Netflix i inne platformy streamingowe, a także jaki mają wpływ na nasz odbiór i uczestniczenie w kulturze. Poza tym zawsze fascynowało i inspirowało mnie to, co pokazywał światu festiwal w Cannes. Obok Sundance to dla mnie chyba najważniejsze kulturalne wydarzenie ze względu na poziom prezentowanych tam produkcji i ich mocno społeczno-lewicujący wymiar. Kiedy dowiedziałem się, że „Sweat” Magnusa von Horna został uwzględniony w selekcji konkursu międzynarodowego, poczułem, że właśnie spełniło się jedno z moich marzeń. Ogromne wzruszenie, a z drugiej strony niesamowita lekcja pokory, bo przecież festiwal nie mógł się odbyć. Nie mogliśmy na niego pojechać ze względu na pandemię. Ostatecznie jest to więc dość słodko-gorzkie doświadczenie, a takie lubię najbardziej.
/materiał pochodzi z K MAG 101 ANIMAL ISSUE 2020, tekst: Magdalena Maksimiuk/