Jaka jest cena rewolucji i czy racja zawsze leży po stronie rządu? Biorąc pod uwagę to, co dzieje się na świecie, premiera filmu Aarona Sorkina (scenarzysty m.in. „The Social Network" czy „Gry o wszystko") nie mogłaby odbyć się w lepszym momencie. Nieprzypadkowo zresztą odbywa się również tuż przed wyborami prezydenckimi w USA. „Proces Siódemki z Chicago" prawdopodobnie zrobi niemałe zamieszanie podczas nadchodzącego sezonu nagród. Obsada jest naprawdę imponująca, a od Saschy Baron Cohena, Josepha-Gordona-Levitta, Jeremy'ego Strona czy znakomitego Eddiego Redmayne'a naprawdę trudno oderwać wzrok. Film pojawi się 16 października na Netflixie, natomiast już dziś można obejrzeć go w wybranych kinach.
Najbardziej absurdalny proces w dziejach
„Proces Siódemki z Chicago" przedstawia historię organizatorów pokojowego protestu przeciw wojnie w Wietnamie podczas Konwencji Demokratów w 1968 roku, który przerodził się w brutalne starcie z policją i Gwardią Narodową. Wywodzący się z różnych środowisk aktywiści dali wyraz swojemu sprzeciwowi przeciw polityce prezydenta Lyndona B. Johnsona. Podczas Konwencji Demokraci formalnie nominowali Huberta Humphreya, który jednak w listopadzie przegrał z Richardem Nixonem. Gdy zmieniła się władza, organizatorów protestu oskarżono o spisek w celu wywołania zamieszek i wkrótce rozpoczął się jeden z najbardziej absurdalnych procesów sądowych w historii Stanów Zjednoczonych.
Na samym początku było ośmiu oskarżonych, choć tytuł zupełnie na to nie wskazuje. O organizację protestów oskarżono również Bobby'ego Seala, lidera Partii Czarnych Panter, który przyjechał tylko na kilka godzin, aby wygłosić przemówienie i nie miał nic wspólnego z pozostałymi aktywistami. W jego rolę wciela się Yahya Abdul-Mateen II, któremu świetnie udaje się oddać irytację pozbawionego adwokata Seala, co rusz podkreślającego, że wcale nie powinna go tutaj być.
Pozostali oskarżeni to Abbie Hoffman (Sasha Baron Cohen) i Jerry Rubin (Jeremy Strong) związani z ruchem hipisowskim oraz partią Yippies, przywódcy organizacji Studenci na rzecz Demokratycznego Społeczeństwa Tom Hayden (Eddie Redmayne) i Rennie Davis (Alex Sharp), pacyfista David Dellinger (John Carroll Lynch) z Narodowego Komitetu Mobilizacyjnego do zakończenia wojny w Wietnamie oraz niemalże przypadkowi aktywiści John Froines oraz Lee Weiner. Obecność Froinesa i Weinera ma pomóc ławie przysięgłych w uznaniu pozostałych za winnych.
Film zaczyna się od dynamicznego przedstawienia bohaterów oraz montażu, który wprowadza nas w to, co działo się wcześniej. Następnie wydarzenia przenoszą się na sale sądową i choć to głównie tam spędzamy niemal dwie godziny, Sorkin nie daje widzom ani chwili odpoczynku. Bobby Seal ciągle przerywa sędziemu, domagając się prawa do samodzielnej obrony, a Abbie Hoffman i Jerry Rubin nieustannie żartują. Niestety sędzia Julius Hoffman (Frank Langella) od samego początku wydaje się przekonany o winie oskarżonych, w związku z czym niemal każdy wniosek czy sprzeciw obrony spotyka się z odmową. Absurdu dodaje fakt, że Abbie Hoffman i sędzia Hoffman dzielą to samo nazwisko, a sędzia odbiera co drugi komentarz jako zniewagę sądu. W pewnym momencie nerwy puszczają nawet spokojnemu i grzecznemu Dillingerowi. Sytuacja eskaluje, gdy sędzia Hoffman decyduje się w niekonwencjonalny sposób ukarać Bobby'ego Seala, co wzbudza sprzeciw nawet asystenta prokuratora Richarda Schultza (Joseph Gordon-Levitt).
To proces polityczny, mówi w pewnym momencie Abbie Hoffman i trudno nie przyznać mu racji, choć do pozostałych oskarżonych dopiero z czasem dociera, że proces był od początku przesądzony. W końcu pojmują to również ich obrońcy, William Kunstler (Mark Rylance) oraz Leonard Weinglass (Ben Shenkman), którzy zaczynają otwarcie sprzeciwiać się stronniczości sędziego oraz solidaryzować się ze słynną Siódemką. Jakby tego było mało, próby manipulacji procesem mają miejsce także po za salą sądową, co tylko zwiększa poczucie niesprawiedliwości i bezradności wobec okrutnego systemu.
Cena rewolucji? Życie
Jednym z najważniejszych momentów w filmie jest opowieść Toma Haydena o wydarzeniach, które bezpośrednio doprowadziły do starcia z policją. Sorkin świetnie buduje napięcie, a Eddie Redmayne jest w tej scenie absolutnie bezbłędny. W całym filmie zresztą Redmayne daje niezwykły popis umiejętności aktorskich. Choć paradoksalnie jego bohater wydaje się najmniej radykalny, Hayden jednocześnie doskonale zdaje sobie sprawę, że czasem wielkie ideały i słowa to za mało. Wielkim plusem jest także na pewno pokazanie różnic pomiędzy Haydenem i Abbie Hoffmanem, którzy choć walczyli o tę samą sprawę, nie zgadzali się, co do metod. W rzeczywistości obaj mieli rację, co tylko pokazuje, z jak złożonym problemem mamy do czynienia.
„Proces Siódemki z Chicago" jest bardzo teatralny, ale teatralność Sorkina jedynie podkreśla absurdalność prawdziwego procesu. Przebitki z demonstracji można natomiast potraktować jako oczywiste nawiązanie do protestów ruchu „Black Lives Matter". Choć upłynęło tyle lat, brutalność policji wciąż jest w Stanach Zjednoczonych ogromnym problemem. W przypadku demonstracji Słynnej Siódemki winę za wszczęcie zamieszek ponosiła policja z Chicago. Obecnie uczestnicy zamieszek w USA raczej nie muszą spodziewać się oskarżenia o "konspirację", lecz internauci i media chętnie wydają wyrok nazywając ich „wandalami" i „zwierzętami".
W pewnym momencie w filmie „Proces Siódemki z Chicago" dziennikarz pyta Abbie Hoffmana, jaka jest cena rewolucji. Moje życie, odpowiada Hoffman. Obraz Sorkina nie tylko wzrusza i trzyma w napięciu, ale także skłania do refleksji. Czy policja powinna odpowiadać na niesubordynację przemocą? Czy rząd może uciszyć obywateli, z którymi się nie zgadza? Co jest bardziej kontrowersyjne: przyczyna radykalnych działań czy radykalne działania? „Proces Siódemki z Chicago" zachęca, aby każdy odpowiedział na te pytania samodzielnie. Zwłaszcza w kontekście tego, co dzieje się obecnie na świecie.
Film „Proces Siódemki z Chicago" już od dzisiaj można obejrzeć w kinach, a 16 października pojawi się na Netflixie. Pełną listę kin znajdziecie tutaj.