„Wdziewamy na siebie kombinezon cybernetyczny, by chodzić po Cyberii, tak jak kiedyś założyliśmy na siebie skafander, by poruszać się w kosmosie (…). Za dziesięć lat większość naszych codziennych sprawunków będziemy załatwiać w Cyberii. Będziemy na stałe komunikować się z ludźmi, których nigdy nie spotkaliśmy. Spotkania bezpośrednie przyjmą bardzo intymny, niemal sakralny charakter”.
To fragment wywodu Timothy’ego Leary’ego, guru kontrkultury lat sześćdziesiątych i duchowego przewodnika hipisów. Ten passus, umieszczony na początku książki Douglasa Rushkoffa „Cyberia”, wiele mówi o naiwnej wierze w zbawczą moc technologii wczesnych lat dziewięćdziesiątych. Hiperoptymistyczny cyberpozytywizm to znak minionych, millenialnych lat. Wydana w 1994 roku „Cyberia” szybko się zestarzała, tak szybko, że w przedmowie do kolejnych wydań autor przestrzega, że mamy do czynienia jedynie z kroniką pionierskiego czasu, gdy pierwsi użytkownicy internetu mianowali się subkulturą i wierzyli, że swoimi psychodelicznymi podróżami zmieniają świat na lepsze – były to czasy cyfrowego Dzikiego Zachodu, a rubieże internetu nie zostały jeszcze skolonizowane przez wielki biznes.
Metafory surfowania po internecie, globalnej wioski czy informacyjnej autostrady odeszły w niepamięć. Obecnie wyobraźnię internautów rozpalają globalne skandale z wyciekającymi lub wykradanymi danymi, naruszenia prywatności, propaganda i manipulacja w social mediach, czyli tak zwane fake newsy lub post-prawda, uzależnienie od internetu i w końcu popkultura oraz dystopijne seriale w rodzaju „Czarnego lustra”, stalking, phishing, cyber-bullying…Co i w którym momencie poszło nie tak?
Google – podobnie jak wielu innych – zaczęło od akademickiego projektu ludzi pełnych ambicji i chęci zmiany świata na lepsze. Studenci i zapaleńcy pracujący przy tym projekcie byli bardzo niechętni reklamom. Niestety, mimo że stworzyli najlepszy jak do tej pory silnik wyszukiwania treści w internecie, pieniądze skończyły im się błyskawicznie. Nad firmą zawisła groźba bankructwa. Zgodnie z tym, co opisuje Tim Wu w świetnej książce „Attention Merchants”, będącej skróconą historią reklamy i „sprzedawania” naszej uwagi, Google stanęło przed wyborem. Mogło pójść drogą AOL, czyli „grodzonego ogrodu” (inaczej paywalla), albo pozostać darmową usługą dla wszystkich, ale wykorzystać swój kapitał w postaci stale rosnącej liczby par oczu co sekundę zerkających w zapytania poprzez eleganckie prostokątne okno. Zgodnie ze swoją ówczesną nieformalną dewizą „We do it better” Google zdołało znaleźć źródło finansowania, które okaże się lepsze od konkurencji, nie będzie ingerowało w silnik wyszukiwania, a przy okazji może naprawdę komuś się przyda – i tak powstał system AdWords. Larry Page i jego zespół wierzyli, że stworzyli dzieło doskonałe, silnik reklamowy z tak zwaną wartością dodaną, pomagający odpowiednim reklamom trafić dokładnie do tych ludzi, którzy ich potrzebują. Niechęć do reklamy pozwoliła inżynierom Google’a stworzyć nowatorskie narzędzia dotarcia do naszej uwagi i przy okazji zarobić na tym krocie. Niestety, niecałą dekadę później porzucili swoje pierwotne ideały. Od 2012 roku wyniki wyszukiwarki Google nie są obiektywne, tylko zależne od ilości pieniędzy wydanych na promocję witryny. Tak więc wróciliśmy do punktu wyjścia.
Evan Williams, współzałożyciel platformy Blogger i założyciel Twittera, w tekście na łamach „The New York Times” z maja 2017 roku pisze jasno: „Myślę, że internet jest popsuty”. I dla coraz większej ilości ludzi staje się jasne, że światowa sieć komputerowa nie do końca działa tak, jak powinna.
Cały tekst do przeczytania w najnowszym numerze K MAG 95 INDEPENDENT ISSUE 2018/19.