Jaka to niesamowita frajda oglądać rodzimą produkcję, gdzie wszystko dobrze słychać, nikt nie krzyczy, nie ma echa, nie leją się „kurwy” strumieniami i można skupić się na klimacie, estetyce i w końcu na fabule. Pomimo tak rozwiniętej ostatnimi czasy polskiej kinematografii to niestety rzadkość. 1983 to techniczna perełka. Od wspomnianego dźwięku, przez świetną scenografię, aż po zapadające w pamięć logotypy stale przewijających się reżimowych instytucji, kostiumy, wnętrza, wyszukane z pietyzmem warszawskie lokalizacje (i nie są to wszędobylskie Plac Grzybowski czy Plac Trzech Krzyży), zdjęcia, światło, montaż czy efekty specjalne.
Fajnie, że mamy tu zbitkę nowoczesności z elementami PRL-u przypominającą współczesny Wietnam (i to nie przypadkowo, ale więcej nie zdradzam). Całość zrealizowana jest z lekkim uśmiechem, bo - jak wiemy - konwencja tego serialu jest bajkowa, przygodowa i fantastyczna, i pięknie odbija się w sentymencie do Łowcy androidów, Gwiezdnych wojen czy nawet naszej Akademii Pana Kleksa. Po uroczystej premierze serialu ten ostatni tytuł padał z ust kilku ironizujących widzów, ale naprawdę jest tutaj sporo odniesień i nawiązań do naszej kultury. Czasami z nieco przegiętym patosem, czasami z przymrużeniem oka, czasami, by po prostu dotrzeć do młodego odbiorcy (Harry Potter), a czasami tego starszego (1984 Orwella czy Dziady Mickiewicza). Wielu ludziom to bardzo przeszkadza, ale ja traktuję to jako atut, bo taka jest konwencja serialu. To fantastyka, political fiction, bajka, przygodówka przygotowana w Polsce i przez Polaków, ale napisana przez Amerykanina Joshuę Longa. I to właśnie ten amerykański storytelling mnie kompletnie kupił. Nie ma tu naszych ciągot do faszerowania wszystkiego rodzimą rzeczywistochą i jak to ktoś ładnie określił w komentarzach na Facebooku - brak tu cepelii. Jak się okazuje, wielki budżet amerykańskiego Netflixa i jego produkcyjny rozmach wszedł w prawdziwe tango z naszą ułańską fantazją, kreatywnością napędzaną kompleksami i - co najważniejsze - wyzwolił często skryte, choć mnogie talenty. Oczywiście, pozostaje kwestia gustu, nie wszyscy kochają taką konwencję i wszędzie doszukują się poważnego przekazu mocno osadzonego w realiach. Autorzy bardzo zgrabnie dotykają naszej rzeczywistości, ale to jedynie szpileczki mające pobudzić wyobraźnię, a nie Dziennik Telewizyjny.
Co by było, gdyby komunizm się nie skończył? Fantastyka na temat równoległej historii Polski bez "Solidarności", bez Wałęsy, bez połączenia z Europą Zachodnią. Temat ultraciekawy i jakże aktualny, w 1983 potraktowany wręcz jak science fiction, gdzie rebelianci walczą z "ciemną stroną mocy Imperium". Estetyka i klimat wiodą tu prym. Bardzo się cieszę, że reżyseria została oddana w ręce kobiet (i to jakich!). Za sterami stanęły Agnieszka Smoczyńska (Córki Dancingu, Fuga), Olga Chajdas (Nina), Kasia Adamik (Amok) i legendarna Agnieszka Holland. Czuć w tym serialu kobiecą wrażliwość i to kolejny plus. 1983 to też świetne role - na czele Agnieszka Żulewska i Michalina Olszańska, a także Andrzej Chyra i wyskakujący ostatnio z lodówki Więckiewicz. Największym zaskoczeniem jest jednak naprawdę przekonujący i odświeżający Maciek Musiał. Przyznam szczerze, że bardzo się tego bałem, ale jego nieco ironiczna (chwilami przypominająca poszukującego Johnny'ego Deppa w Dziewiątych wrotach Polańskiego), pełna naiwności, ale i wdzięku kreacja uwodzi. Jego przemiana z reżimowego pupila, studencika i pierdoły w chłopaka z jajami już zaowocowała angażem w kolejnych amerykańskich produkcjach. Są też role złe lub źle obsadzone, bo dla mnie ikony polskiego kina, takie jak Olszówka czy Zborowski, jawią się tu niczym na deskach Teatru Wielkiego i nie pasują do luźnej narracji produkcji. Zdarzają się również drewniane dialogi, wydumane i patetyczne teksty (możliwe, że to wina złych tłumaczeń z angielskiego scenariusza), ale jestem w stanie przymknąć na nie oko, bo jako widz wciągnąłem się od pierwszego odcinka, a niektóre nawet powtarzałem. I chyba o to chodzi w rozrywkowym kinie, prawda?